Nie było spektakularnego comebacku. Początkowo mieliśmy napisać „cudu”, jednak przydusiliśmy „backspace”, bo byłoby to dla Jagiellonii nie fair. I w pierwszym meczu dzielnie walczyła, i dziś zagrała tak, że – w odróżnieniu od pozostałych polskich zespołów – nie musi się wstydzić. Ot, rywal po prostu był lepszy, tak po piłkarsku, dlatego wypunktował białostoczan, wygrywając 3:1.
Chcemy przez to powiedzieć, iż Belgowie wcale nie zrobili sobie dziś spacerku, choć może wynik na to nie wskazuje. Szczególnie na początku odważnie grała Jagiellonia. A przecież Ireneusz Mamrot zapowiadał ofensywne nastawienie swojego zespołu. Czyżby trener Vanderhaeghe nie czytał regularnie polskiej prasy sportowej?! Przede wszystkim goście działali szybko w rozegraniu, co robiło w obronnych szeregach Gentu sporo wiatru. Gospodarze chyba byli zaskoczeni taką postawą białostoczan, bo po kilku kombinacjach – szczególnie tych, w które zamieszany był Frankowski – mogło zrobić im się ciepło.
Mamrot oszczędzał go w weekend podobnie jak Novikovasa i właśnie ci dwaj byli najbardziej aktywni na przestrzeni całego spotkania. Pierwszy nie tylko hasał po skrzydle, lecz także cofał się głęboko, by dać kolegom więcej opcji do rozegrania i sam brał na siebie jego ciężar. Drugi, gdy tylko miał okazje, napędzał akcje trójkowe na prawej flance. Niestety, gorzej było, kiedy należało już dograć do napastnika. A to dośrodkowanie poszybowało gdzieś daleko od adresata, a to zostało zablokowane, a to ktoś wykonał o jeden zwód za dużo, lub nie wymierzył właściwie podania… Przeważnie kończyło się na dobrych chęciach, a wiadomo, co mówi przysłowie.
No bo co z tego, skoro już w 13. minucie Jaga dostała ogłuszającego plaskacza na twarz? Takiego na otrzeźwienie, z przekazem „halo, to my tutaj rządzimy!” Przodownikiem tego manifestu byłby skrzydłowy Tompe, a jego największą ofiarą Guilherme, bo parę razy zabujał nim tak mocno, że Brazylijczyk śmiało mógłby zostać głównym bohaterem kolejnej części filmu „Wkręceni”. Ale wracając do kluczowej akcji… Wtedy też nawinął lewego obrońcę z łatwością, na zamach. Po amatorsku. Potem poszło dośrodkowanie na długi słupek, stamtąd Andrijasević dograł do stojącego idealnie między obrońcami Awoniyia. Nawet nie mieli po co skakać, bo byli od niego za daleko. Krycie na radar? Nie no, gorzej. Białostoczanie użyli tu co najwyżej mapy, której zresztą nie potrafili odczytać.
Ta bramka dodała gospodarzom pewności siebie, bo z minuty na minuty poczynali sobie z Jagą coraz śmielej. Widać to było po ich decyzyjności – nie bali się wchodzić w dryblingi, których wygrywali sporo, szczególnie na skrzydłach, ani też błyskawicznie przechodzić do ataku tuż po odbiorze piłki. Tu niezłą robotę wykonywał nasz stary znajomy Odjidja-Ofoe, korzystając z rozluźnionych szyków ekipy Mamrota po szybko puszczonej bramce. Po stracie Gent szybko przechodził do ofensywy, w którą angażowało się wielu zawodników. Na tym polu właśnie Belgowie stwarzali sobie kluczową przewagę – liczebną, wychodząc jednym zawodnikiem więcej w wolnej strefie, wszak z powrotem nie nadążali białostoczanie. Zbyt dużo było takich sytuacji, aby je wymieniać, jednak niemal każda strata, nawet tuż pod polem karnym zespołu z Gandawy, kończyła się groźną próbą wyprowadzanie kontrataku.
Z drugiej strony jednak na niektórych podziałało to odwrotnie niż powinno, zdekoncentrowało, tak jak Rosteda, który w dość prostej sytuacji stracił piłkę na korzyść Pospisila. Opłacało się nie załamywać rąk po golu? Opłacało. Podobnie jak zakładać wysoki pressing na stoperów mających trochę problemów z wyprowadzaniem piłki oraz… mokrą murawą. Do piłki odbitej od przeciwnika niczym od kłody Czech poszedł z fartem, a na bezczelu do Kalinicia, którego za chwilę pokonał w sytuacji sam na sam.
To by było jednak na tyle z ofensywnych konkretów Jagiellonii. Nie było ją stać na więcej niż wykorzystanie sytuacji, de facto stworzonej przez przeciwników. Nie pomogły syzyfowe próby Frankowskiego, ani wszędobylstwo Novikovasa. Wprowadzenie Sheridana – klasycznie już – również. Irlandczyk pojawił się na boisku tuż przed przerwą, ponieważ kontuzji doznał Bartosz Kwiecień. Napastnik ani trochę nie zmienił naszego zdania na jego temat. Znów głównie irytował swoją bezjajecznością. Nawet łokciami za bardzo się nie rozpychał. Ta sama śpiewka od parunastu miesięcy, no ale jak się nie ma co się lubi, to się trzeba chwytać kogo popadnie.
Nadzieję Jagi na korzystny wynik w zasadzie najbardziej podtrzymywał jeszcze Marian Kelemen broniąc drużynę w kilku trudnych sytuacjach. Na przykład w takiej jak ta, gdy po wyjściu z bramki pogonił przeciwnika w róg pola karnego i tam wybił mu futbolówkę spod nóg. Albo kiedy obronił strzał Davida koło 80. minuty, wyciągając się jak struna. Niestety, musiałby mieć nadprzyrodzone moce, by w końcówce nie skapitulować dwukrotnie. Najpierw puścił gola po krótkim słupku, gdy przeciwnika nie upilnował Runje. Kilka minut później zaś zza pleców białostoczan wyskoczyło trzech piłkarzy z Gandawy, w tym David, który po najłatwiejszym dośrodkowaniu na świecie posłał piłkę do siatki.
No i cóż, to by było na tyle z europejskich wojaży Ireneusza Mamrota i spółki. Przynajmniej kompromitacji udało im się uniknąć, ale sami przyznacie, że to dość marne pocieszenie. Na świeżo – ok, wrażenie pozostawiła niezłe, lecz za parę lat i tak będziemy wspominać ten dwumecz jako jeden z wielu eurowpierdoli. Co najlepszego może teraz zrobić szkoleniowiec Jagi, to zadbać o podejście zawodników, by nie stracili całkiem dobrego, ligowego kursu. Pytanie, czy odpadnięcie z kwalifikacji do pucharów nie będzie tożsame z kilkoma transferami z klubu, jak to miało miejsce w poprzednich sezonach? No ale to już opowieść na zupełnie inny tekst…
Gent – Jagiellonia 3:1 (1:0)
1:0 Awoniyi 13′
1:1 Pospisil 58′
2:1 Yaremchuk 84′
3:1 David 89′
Fot. newspix.pl