Już oficjalnie – Legia Warszawa doczekała się wreszcie nowego trenera. Wcześniej była opcja krajowa, później owiany złą sławą nurt chorwacki. Tym razem pora na portugalską wizję futbolu. Ostatnio w ekstraklasie modną, przede wszystkim za sprawą nowych nabytków Lecha Poznań. Ściągnięcie do stolicy Ricardo Sa Pinto, niegdyś dobrego napastnika, przypomina trochę kultowe słowa autorstwa Agnieszki Osieckiej. Zeszła się drużyna z przeszłością i trener po przejściach.
Nowy szkoleniowiec mistrzów Polski podpisał trzyletnią umowę (razem z nim przychodzą asystent Rui Mota, trener bramkarzy Ricardo Pereira i trener przygotowania fizycznego Guilherme Gomes). Aczkolwiek, znając model zarządzania klubem zaproponowany przez Dariusza Mioduskiego, nie należy się do żadnych dat w kontrakcie specjalnie przywiązywać. Cierpliwość i zapał prezesa do portugalskiej filozofii piłkarskiej zostanie zweryfikowana przez pierwszą słabszą passę w lidze.
Sa Pinto to już jako zawodnik był niezły ananas. Kibice Sportingu go uwielbiali, w Lizbonie dorobił się statutu bohatera. Ksywa „Ryszard Lwie Serce” nie wzięła się przecież znikąd. Jako zawodnik nie słynął nigdy z wielkiej bramkostrzelności, ale niezwykłego zamiłowania do ciężkiej, boiskowej harówki. To jeden z tych sportowców, który z lubością wdaje się dziś w rozważania z cyklu: „kiedyś to było”, ubolewając nad charakterem współczesnych zawodników.
Przede wszystkim jednak – bywał i wciąż bywa niezwykle agresywnym i krnąbrnym człowiekiem.
Najsłynniejszy eksces – oczywiście rok 1997, kiedy napadł na selekcjonera reprezentacji Portugalii, Artura Jorge. Musiał odcierpieć za ten uczynek karę rocznego zawieszenia. Poobijany selekcjoner natychmiast po awanturze podał się do dymisji. Powiedzieć zatem, że Sa Pinto ma charakterek, to jak gdyby stwierdzić, że Rudi Schuberth ma lekką nadwagę. Co tu dużo gadać – do Warszawy trafia ekscentryczny, pyskaty świr. Przemądrzały Romeo Jozak to przy nim aniołek. Stanisław Czerczesow – całkiem spokojny, pogodny facet. Natomiast Jacek Magiera to na tle Portugalczyka najnudniejszy trener świata.
Krótko mówiąc, będą wyniki czy też nie – diabli wiedzą. Ale na pewno będzie sporo wrażeń na konferencjach prasowych i podczas tańców Sa Pinto przy linii bocznej boiska w trakcie meczów. Chociaż podobno słabo z jego angielskim, więc trudno powiedzieć, w jakim języku będzie wykrzykiwał ewentualne dyspozycje dla swoich podopiecznych.
Jako szkoleniowiec, „Ryszard Lwie Serce” nigdzie na długo miejsca nie zagrzał. Zaczął oczywiście na Estadio Jose Alvalade, jak przystało na ulubieńca lokalsów, wieloletniego zawodnika „Lwów” i długoletniego reprezentanta Portugalii. Ścieżka kariery klasyczna – poprowadził zespół juniorski, po czym dostał szansę w pierwszej drużynie. Żeby było ciekawiej – zadebiutował meczem z Legią. To był 2012 rok i dwumecz w fazie pucharowej Ligi Europy. Ostatecznie zwycięski dla Sportingu, lecz nie bez trudności.
Pinto w Lizbonie długo miejsca nie zagrzał, więc zaczął krążyć po Starym Kontynencie. Serbia, kluby greckie, powrót do ojczyzny, znowu Grecja. Ostatnio powadził belgijski Standard Liege, gdzie spędził jeden sezon, od deski do deski. Właściwie nigdy wcześniej mu się to nie zdarzyło. To też sugeruje, jak trudno układa się z nim współpraca.
W Liege głośnym echem odbiła się sytuacja, gdy Sa Pinto udawał, że oberwał plastikowym kubkiem rzuconym z trybun. Portugalczyk dorobił się tam reputacji wariata i kłótliwego faceta, ale wynik sportowy jednak jakiś tam ugrał – zdobył Puchar Belgii, po drodze do trofeum eliminując choćby Genk, Club Brugge czy Anderlecht. To do tej pory jego największy sukces w roli szkoleniowca. Końcówkę w Liege w ogóle miał niezłą – udało mu się ogolić kilku potentatów i to w zacnym stylu.
Czy taki porywczy, charyzmatyczny facet z ciekawym dorobkiem piłkarskim, ale raczej niezbyt imponującą karierą szkoleniową może wyciągnąć Legię z gigantycznych tarapatów? Trudno zgadnąć, na pewno będzie mu o to ciężko. Nie zasłynął raczej wielkimi osiągnięciami właśnie w takich okolicznościach. Pozytywem jest bez wątpienia fakt, że pojawienie się takiego twardego gościa, zupełnie z zewnątrz, na pewno zaszkodzi koteriom i układom panującym wewnątrz drużyny, które w ostatnich tygodniach swoimi decyzjami legitymizował Aco Vuković.
Ricardo Sa Pinto nie będzie analizował, czy Miro Radović jest zawodnikiem zasłużonym dla klubu. Nie będzie wymyślał kwadratowych jaj z Sebastianem Szymańskim na wahadle. Nie ma czasu do stracenia, więc prawdopodobnie zobaczymy wkrótce Legię w zestawieniu, najzwyczajniej w świecie, na daną chwilę najmocniejszym. Skonstruowanym na pierwszy rzut oka, ale to może wyjść drużynie na zdrowie… Portugalczyk nie ma w tej chwili czasu na kalkulacje. Wchodzi do zespołu w newralgicznym momencie. Tak naprawdę jego wpływ na drugie starcie z luksemburczykami będzie marginalny. Tymczasem rewanżu z Dudelange nie można przerżnąć. Faza grupowa Ligi Europy jest potrzebna Legii niczym tlen.
Pinto to kolejny nieoczywisty wybór Dariusza Mioduskiego. Dobre jednak chociaż to, że Legia wreszcie powraca do modelu, w którym pierwszą drużynę prowadzi TRENER. Nie tymczasowy asystent, nie specjalista od futbolu kobiet, nie dyrektor. Trener i to z zamiłowaniem do twardych reguł i manier. Na dłuższą metę pewnie to w Legii nie wypali, ale w kontekście sierpniowych starć? Kto wie. Może taki kopniak w tyłek od człowieka spoza warszawskich realiów zadziała na drużynę Legii oczyszczająco.
fot. newspix.pl