Reklama

Liczba Polaków w lidze australijskiej musi się zgadzać!

redakcja

Autor:redakcja

25 lipca 2018, 13:42 • 4 min czytania 11 komentarzy

Z dużym uznaniem patrzymy na ludzi, którzy potrafią uczciwie ocenić swój potencjał i zaplanować karierę tak, by wycisnąć z niej maksa nie tylko sportowo. Do grona tych osób zaliczamy Michała Kopczyńskiego, który odszedł na wypożyczenie do Nowej Zelandii. Konkretnie – do Wellington Phoenix.  

Liczba Polaków w lidze australijskiej musi się zgadzać!

„Kopa” miałby szanse na grę w Legii Warszawa tylko wtedy, gdyby przez szatnię przeszedł kataklizm. Już w zeszłej rundzie jego rola w drużynie była marginalna (zero minut, rzadko łapał się nawet na ławkę) i po starcie nowego sezonu sytuacja nijak nie uległa zmianie. Kopczyńskiego wymyślił dla Legii Hasi, Magiera również widział w nim odpowiedniego przecinaka-zadaniowca, który potrafił uwypuklić swoje atuty choćby na tle takich tuzów jak Real Madryt. U innych tre… u innych przełożonych Kopczyński zaufania nie zyskał. Powód jest oczywisty – zbyt mała wszechstronność.

Piłkarz stanął przed dylematem – odejść na wypożyczenie do jakiegoś polskiego klubu czy spróbować zupełnie nieoczywistego kierunku? Takim sposobem zupełnie nieoczekiwanie stanie się czwartym Polakiem w historii A-League, bo to właśnie w ramach ligi australijskiej boje toczy jego nowy klub. Pierwszy i drugi to Mierzejewski oraz Budziński, trzecim jest Filip Kurto, który kilka dni temu podpisał kontrakt z tym samym klubem, co „Kopa”.

Dla ekipy Wellington polski bramkarz to jeszcze większa niewiadoma niż piłkarz Legii, a to dlatego, że nie grał w piłkę znacznie dłużej. W dwóch poprzednich sezonach nie pojawił się na boisku ani razu, a dla bramkarza dwa lata bez bronienia potrafią być zabójcze. Kurto zawsze był dla nas zagadką – wpuszczał w Eredivisie astronomiczne liczby bramek (zdarzało się, że najwięcej w lidze) i przyczyniał się do spadku o poziom niżej (dwukrotnie). Ostatnio jego kariera znalazła się jednak na zakręcie, lecz w tym oknie transferowym wyszedł z niego z dużą gracją.

W jakie miejsce trafiają Polacy? Wellington sportowo potentatem nie jest, w poprzednim sezonie zajął dziewiąte (przedostatnie) miejsce w lidze. O realia klubu zapytaliśmy doskonale orientującego się w realiach A-League Adama Kotleszkę z Weszło FM:

Reklama

– Gdybym miał polecać komuś jakiś klub A-League, Wellington wymieniłbym jako ostatnie. Są w lidze od początku, ale od kilku sezonów mówi się, że ich licencja jest zagrożona. W 2015 kibice w całej Australii stworzyli w social media akcję „SaveTheNix”, w którą zaangażowały się także osoby decydujące w australijskiej i nowozelandzkiej piłce. Akcja zrobiłą swoje, licencja została przedłużona, ale po kolejnym tragicznym sezonie w ich wykonaniu, już nawet osoby wcześniej ich popierające zastanawiają się nad zasadnością trzymania ich w rozgrywkach. W całej historii mieli tak naprawdę jeden niezły sezon, na ogół nie kwalifikują się do play-offów, albo kończą na samym dole tabeli. W Australlii jest zwyczaj, tzw. „Wooden Spoon”, czyli „trofeum drewnianej łyżki”, którym „nagradzana” jest najgorsza drużyna sezonu. Coś jak nasze dzbany. Wellington co roku są jednym z głównych pretendentów do tego tytułu. Poprzedni sezon także zaliczyli słaby. Rzutem na taśmę wyrwali się z ostatniego miejsca.

Często usprawiedliwia się ich tym, że na każdy wyjazd to dla nich bardzo długa podróż. Do takiego Perth muszą lecieć prawie 5500 km, a ten mecz jest nazywany „Long Distance Derby. Do Adelajdy mają grubo ponad 3 tysiące kilometrów, trochę bliżej do Brisbane (ok. 2500 km).

Jednym z argumentów za trzymaniem ich w lidze są natomiast względy polityczne. Australijczycy wiele lat mieli na pieńku z Nową Zelandią, w ostatnich latach robią wszystko, żeby ocieplać stosunki. Takim krokiem też miało być stworzenie klubu w Wellington, gdy A-League startowała w połowie ubiegłej dekady. Jeśli jednak liga ma się dalej rozwijać, tego typu drużyny nie mogą mieć w niej miejsca. Sporo mówiło się, że ich licencję mógłby przejąć trzeci klub z Sydney, nawet mimo faktu, że w A-League od zawsze wzbraniano się od tworzenia aż trzech klubów w jednym mieście.

Wellington stoją więc w rozkroku, bo w liga nowozelandzka jest pół-profesjonalna, większość klubów skupia amatorów, a Phoenix grają na dużym stadionie, którego nie są w stanie zapełnić nawet w jednej szóstej. W minionym sezonie zaliczyli najniższą średnią kibiców na trybunach w całej swojej historii, na stadionie hula wiatr – i to dosłownie, bo Wellington to jedno z najbardziej wietrznych miast na świecie.

Polacy nie zarobią tam wielkich kokosów, ponieważ w Wellington nigdy nie było dużych kontraktów. Pod tym względem to także dół ligi. Jeśli ktoś pisze, że lecą tam po kasę, absolutnie nie ma racji. Lecą zobaczyć fajny kraj i bardzo ciekawą, wciąż rozwijającą się ligę.

***

Reklama

Dalecy jesteśmy od pisania, że A-League to rozgrywki ogórkowe i Polacy jadą do Nowej Zelandii na wakacje. Trudno jednak będzie polemizować z tezą, że znaleźlibyśmy na świecie lepsze miejsca na odbudowanie formy. Jakości pośród piłkarzy z polskim paszportem w A-League będzie pewnie trochę mniej niż w poprzednim sezonie, ale przynajmniej liczba naszych w kraju kangurów się zgadza.

No i zawsze to lepiej grać w piłkę na stadionach w Sydney i Melbourne niż Kielcach i Sosnowcu.

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Komentarze

11 komentarzy

Loading...