Andre Rene Roussimoff w powszechnej świadomości zaistniał jako Andre the Giant i przez moment był nawet najbardziej znanym zapaśnikiem na świecie. Rzadka choroba ostatecznie okazała się jego przekleństwem, ale wcześniej za jej sprawą zarobił miliony i żył jak król. Choć od przedwczesnej śmierci giganta minęło ponad 25 lat, to pamięć o jego dokonaniach wciąż jest żywa. Kilka rekordów – zwłaszcza tych alkoholowych – wydaje się zwyczajnie nie do pobicia.
Wyróżniał się już od najmłodszych lat. Gigantyzm – nadmierny rozrost kości i masy tkankowej – to schorzenie coraz lepiej znane współczesnej medycynie. Choć przyjmuje różne formy, to z reguły nie kończy się dobrze. Robert Wadlow – najwyższy zmierzony człowiek w historii (272 cm) – przeżył tylko 22 lata. W wieku jedenastu miesięcy – gdy stawiał pierwsze kroki – mierzył już ponad metr. Rósł cały czas – aż do przedwczesnego końca. Zmarł jednak z pozornie błahej przyczyny – od zakażenia, które wdało się do organizmu po… otarciu kostki.
W przypadku Andre wyglądało to trochę inaczej. Urodził się we Francji, w rodzinie o bułgarsko-polskich korzeniach. Od dzieciństwa ciągnęło go do sportu – w piłkę grał głównie na bramce i łatwo goli nie wpuszczał. Jasne, był duży na tle rówieśników, ale mieścił się w normie. Jak wspomina rodzeństwo, karuzela nabrała rozpędu dopiero po 15. urodzinach – chłopak po prostu nie przestawał rosnąć i nikt nie wiedział jaka jest tego przyczyna. W rodzinie Roussimoffów nikt czegoś takiego wcześniej nie widział.
Schorzenie uznano jednak za “dar od Boga”, choć w codziennym życiu wiązało się z wieloma problemami. Andre wszystko musiał mieć robione na zamówienie – w rodzinnej miejscowości do dziś przetrwało jego krzesło z lat młodości, na którym spokojnie mogłyby usiąść obok siebie dwie dorosłe osoby.
Postura chłopaka sprawiła, że w pewnym momencie… przestał mieścić się do szkolnego autobusu. Z odsieczą przyszedł sąsiad. Był nim nie byle kto, tylko późniejszy laureat literackiej Nagrody Nobla – Samuel Beckett. Pisarz dysponował dużym samochodem dostawczym, do którego mały gigant mieścił się bez problemów. W ten sposób zawiązała się jedna z dziwniejszych przyjaźni, której filarem był… krykiet. Jak zdradził po latach Andre, obaj potrafili godzinami rozmawiać na tematy związane z tą dyscypliną.
Nastolatek uczył się dobrze i miał talent do matematyki, ale nie ukończył szkoły. W wieku 14 lat na pełen etat zaczął pomagać ojcu na farmie. “Wykonywał pracę trzech ludzi i właściwie się nie męczył” – wspominał po latach jego brat. Mimo wszystko miał poczucie, że marnuje się na wsi. Nie robił tego co kochał, a na dodatek wciąż coś pchało go w stronę oddalonego tylko o godzinę drogi Paryża. Ostatecznie trafił tam jeszcze przed ukończeniem pełnoletności, a potem sprawy potoczyły się błyskawicznie.
Jeden z promotorów sportów walki widząc rozmiar Roussimoffa postanowił nauczyć go zapasów. Za dnia Andre pracował w firmie zajmującej się przeprowadzkami, a wieczorami poznawał podstawowe techniki. Szło mu to nieco opornie, ale wszystkie niedostatki nadrabiał posturą. W wieku 20 lat związał się w końcu z poważnym menedżerem. Nie zmieniało się tylko jedno – cały czas rósł. Jego występy zaczęły się przez to odbijać się coraz szerszym echem. Nic dziwnego – każdy chciał zobaczyć na własne oczy człowieka, który mierzył grubo ponad 2 metry i ważył około 230 kilogramów.
Olbrzym z mocną głową
W ringu potrafił robić rzeczy niesłychane – podnosił dwóch rywali naraz i rzucał nimi jak szmacianymi lalkami. Francja szybko zrobiła się dla niego zbyt ciasna – potem walczył między innymi w Japonii i Kanadzie. Kwestią czasu było jednak pojawienie się w USA, gdzie zawodowy wrestling dopiero nabierał rozpędu. Andre pasował tam idealnie – został twarzą dyscypliny.
“To była zupełnie inna epoka. Trzeba pamiętać, że nie było wtedy internetu, a telewizja dopiero raczkowała. Legendy przekazywane przez ludzi miały wielką siłę – a co dopiero legenda o gigancie, który jeździł z miasta do miasta. Każdy chciał go zobaczyć na żywo” – tłumaczył David Shoemaker, dziennikarz opisujący od lat świat zawodowego wrestlingu. Wszystkie te okoliczności sprawiły, że wokół samego zapaśnika narosło wiele mitów. Mówiono, że ma 80 zębów (w trzech rzędach), dwa serca i sygnet na palec wielkości nadgarstka normalnej osoby.
Wszystko można było zweryfikować tylko w jeden sposób – oglądając ten fenomen z trybun. Andre naprawdę dobrze na tym wychodził – w latach siedemdziesiątych rok do roku inkasował setki tysięcy dolarów rocznie, będąc najlepiej zarabiającym zapaśnikiem w tamtych czasach.
Może i był gigantem, ale nigdy nie chciał nikomu zrobić krzywdy. Choć sprawiał wrażenie wycofanego i mówił z akcentem, to cenił przede wszystkim dobrą zabawę. Imprezy z nim były legendarne głównie z jednego powodu – nikt nie potrafił nawiązać z nim walki w kwestii wypitego alkoholu. “Byłem z nim pewnej nocy, kiedy wyżłopał 106 butelek piwa. Widziałem to na własne oczy” – wspominał Ric Flair. Dla Andre impreza zaczynała się nie od sześciopaku, a od całej zgrzewki. W podobny sposób spożywał także wino. Po jednym z udanych występów Roussimoff naprawdę odpiął wrotki – upił się do tego stopnia, że pijany padł w hotelowym lobby nieopodal windy. Spał snem sprawiedliwego do samego rana, bo oczywiście nikt nie był w stanie go przenieść.
Takie życie tylko pozornie wygląda na dobrą zabawę. Mroczniejsze oblicze łatwo sobie wyobrazić – Andre (224 cm) nigdzie nie pasował. Nie mieścił się do samochodów, ale z tym potrafił poradzić sobie tylko w latach młodości. Według jednej z opowieści po zrobieniu prawa jazdy jeździł po Francji małym autem, z którego przez dziurę w dachu wystawała… jego głowa.
W kolejnych latach dopiero poznał smak życia na walizkach, więc problemy cały czas się piętrzyły. W standardowym WC rejsowych samolotów nie miał czego szukać, dlatego podczas długich lotów mógł liczyć na specjalne traktowanie – udawał się w miejsce zasłonięte parawanem i załatwiał potrzeby do… wiadra. Między innymi dlatego tak ważne stało się dla niego znalezienie odskoczni. Swoje miejsce na ziemi znalazł w Karolinie Północnej – kupił wielkie ranczo, które zorganizował trochę na kształt tego co zapamiętał z dzieciństwa.
Tam mógł liczyć na chwilę wytchnienia, bo normalnie to gdziekolwiek się pojawił, budził sensację. Każdy chciał dotknąć giganta albo zrobić sobie z nim zdjęcie. Wielu jednak nie potrafiło zachować się z klasą – Andre bywał wyszydzany i wyśmiewany. Pod ogromną posturą krył się wrażliwy człowiek, który często reagował w takich sytuacjach emocjonalnie. “Mam tylko jedno marzenie – chciałbym przez jeden dzień być taki jak wy” – powtarzał znajomym. Łatwo można było się wkupić w jego łaski jeśli pamiętało się o jednym – Andre ma serce. I to naprawdę wielkie serce!
“Byłem fanem wrestlingu i tak udało mi się go poznać. Spotkaliśmy się parę razy – dobrze nam się gadało i szybko się zaprzyjaźniliśmy. Pewnego razu zaprosiłem go na kolację i kiedy kelner wrócił z rachunkiem, to wyrwałem mu go z ręki. Andre spojrzał na mnie spode łba i powiedział tylko: “ja płacę”. “Nie, Andre – jesteś moim gościem. Rządzisz w ringu, a ja rządzę teraz” – powiedziałem mu. Słysząc to Andre wstał, złapał mnie za ręce, podniósł do góry i posadził na jakimś meblu. Zrobił to jakbym był jakąś lalką!” – opowiadał HBO Arnold Schwarzenegger, który z pewnością do ułomków się nie zaliczał.
Hulk Hogan bije giganta
Przełomowy dla życia emigranta z Francji okazał się początek lat osiemdziesiątych – w USA doszło do telewizyjnej rewolucji. Do tej pory zawodowy wrestling był rozbity zgodnie z kluczem geograficznym. W skrócie – w każdym stanie dominował ktoś inny i nikt nie miał z tym problemu. Jednak upowszechnienie modelu Pay-Per-View i telewizji kablowej sprawiło, że jeden z graczy spróbował dokonać bezprecedensowego zamachu. Vince McMahon z organizacją WWF (po latach znaną jako WWE) postanowił skorzystać z nowych możliwości. Dodawał do swojej grupy kolejne lokalne gwiazdy, które zaczął pokazywać już na szerszą skalę.
Obok splotu szczęśliwych okoliczności postawił też na właściwego konia. Hulk Hogan był jedną z tych postaci, które przerastały swój “sport”. Po jego udziale w trzeciej części “Rocky’ego” Amerykę opanowała “Hulkomania”. WWF potrafił świetnie sprzedać swój produkt, reklamując go na szeroką skalę nawet w MTV. Wrestling szybko zaczął zyskiwać popularność i wkrótce został stałym elementem amerykańskiej popkultury. Pierwsza gala sprzedana w PPV – “WrestleMania” – okazała się hitem i w 1984 roku znalazła ponad milion nabywców. Wtedy stało się jasne, że kolejne są kwestią czasu.
Wszystko się kręciło, a Andre znalazł się w centrum uwagi. On również sprawdził się w hollywoodzkiej produkcji – w filmie Disneya “Narzeczona dla księcia” rolę giganta napisano specjalnie dla niego. Reżyser Rob Reiner po latach opowiadał ze śmiechem, że na pierwszym castingu nie zrozumiał ani słowa z wypowiedzi kandydata do jednej z większych ról, ale w ogóle mu to nie przeszkadzało. “Był gigantem, a to była rola… giganta! Pasował więc idealnie” – wspominał.
Film powstał w 1987 roku i już wtedy Roussimoff miał poważne problemy. Narzekał na chroniczne bóle kręgosłupa i karku, i to właśnie dlatego tak często zapomnienia szukał w alkoholu. Reiner ze zdumieniem wspomina, że najtrudniejsze dla zapaśnika były sceny… udawanej walki. Andre nie był nawet w stanie złapać leciutkiej Robin Wright, która w jednej ze scen “spadła” na niego z wieży. Ze względu na swoją masę nie mógł też wsiąść na konia, któremu mógłby zrobić krzywdę – zamiast tego został opuszczony na linach.
Choć konsekwentnie podupadał na zdrowiu, to jego największa walka w WWF miała dopiero nadejść. Taki scenariusz znają fani wielu sportów walki – kiedy stary mistrz spotyka się z nowym dominatorem, to zazwyczaj chodzi o symboliczne przekazanie pałeczki. W reżyserowanym przedstawieniu było to do bólu oczywiste, ale nikt nie miał z tym problemu. Na niepokonanego przez całą karierę Andre czekał Hulk Hogan – nowy bohater Ameryki. Obaj wcześniej byli dobrymi kumplami – Amerykanin przyznał nawet, że widział w gigancie kogoś na kształt starszego brata. Na potrzeby sytuacji sztucznie stworzono między nimi konflikt i choć nie wszystko trzymało się kupy, to nie miało to znaczenia – widzowie byli zachwyceni i po prostu chcieli zobaczyć ich walkę.
29 marca 1987 roku “Wrestlemania III” przyciągnęła tłumy na słynny Pontiac Silverdome. Obiekt zgromadził ponad 93 tysiące widzów – rekordową liczbę w kategorii imprezy masowej w USA. Wynik ten został wyśrubowany dopiero kilkanaście lat później podczas… mszy papieskiej. Gala pobiła wszelkie rekordy PPV, przynosząc z tego tytułu ponad 10 milionów dolarów zysku.
W dniu imprezy okazało się, że jest jeden problem – nikt poza Andre nie wiedział jak ta walka się naprawdę zakończy. Wiadomo, że musiał przegrać – tu chodziło o symbolikę, a poza tym jego stan zdrowia pogarszał się niemal z dnia na dzień. Okazało się, że jego ciało nadal rośnie, ale nie rosną już wewnętrzne organy. Ten stan został spowodowany akromegalią – schorzeniem wywołanym przez guza przysadki mózgowej, który odpowiada za nadmierne wydzielanie hormonu wzrostu. Roussimoff diagnozę usłyszał na początku lat siedemdziesiątych w Japonii. Rokowania były fatalne – bez leczenia miał nie dożyć czterdziestki. Mimo to nigdy nie podjął się leczenia, bo do końca po prostu nigdy nie uważał się za osobę chorą.
Z Hoganem oczywiście przegrał, ale w szlachetnych i celowo nieco kontrowersyjnych okolicznościach. Mimo wszystko Andre nie potrafił się odnaleźć w roli “tego złego” i końcówkę kariery w amerykańskim wrestlingu spędził bardziej w roli żywego pomnika i legendy. Ledwo chodził – jego widok z kulami u boku w ostatnich latach kariery nie należał do rzadkości. Gigant po prostu gasł w oczach i nikt za bardzo nie wiedział jak mu pomóc.
Tylko czy w ogóle można było coś zrobić? Jak najbardziej – operacja guza przysadki mózgowej mogła wydatnie przedłużyć jego życie. Na początku lat dziewięćdziesiątych poddał się jej Big Show – inna z późniejszych gwiazd wrestlingu. W wieku 20 lat mierzył 213 cm i miał rosnąć nadal, jednak udany zabieg sprawił, że sytuacja przestała się pogarszać. Z Andre mogło być podobnie, ale w jego otoczeniu zabrakło kogoś, kto miałby trzeźwy ogląd sytuacji.
W 1992 roku gigant definitywnie zakończył karierę, choć pod koniec mocno rozmienił się na drobne. W grudniu wyleciał do Francji, gdzie ciężko chorował jego ojciec. Zdążył się z nim jeszcze pożegnać, ale postanowił zostać w ojczyźnie kilka tygodni dłużej – chciał w ten sposób zrobić urodzinowy prezent cierpiącej matce. 27 stycznia umówił się z nią na śniadanie, ale nigdy nie dotarł do restauracji. Znaleziono go w hotelowym pokoju w przykrótkim łóżku. Zmarł w wieku 46 lat z powodu niewydolności serca, jednego z powikłań wynikających z akromegalii. Pierwszy i ostatni raz jego wielkie serce okazało się za małe.
KACPER BARTOSIAK