Reklama

Definicja futbolu reprezentacyjnego (18)

redakcja

Autor:redakcja

08 lipca 2018, 02:06 • 5 min czytania 26 komentarzy

Wielu twierdzi, że to głupia dziecinada, że to niepotrzebne nadawanie wielkiej wagi zjawisku totalnie nieważnemu. Wielu wręcz się obrusza na takie porównania, bo przecież w pacyfistycznym świecie Europy XXI wieku miejsce plemiennych rytuałów jest w rezerwatach. Ale jednak, nie da się od tego uciec, nie wówczas, gdy w jedenastce Szwedów dominują wysocy niebieskoocy blondyni, a Jordan Pickford aparycją plasuje się pomiędzy przeciętnym kibicem któregoś z londyńskich klubów a pilotem brytyjskiego myśliwca z lat czterdziestych.

Definicja futbolu reprezentacyjnego (18)

Futbol reprezentacyjny to jest trochę powrót do czasów narodowych napinek, może nawet walki ulica na ulicę w jakimś podwórkowym meczu.

Często z szacunkiem, często w duchu fair-play, ale jednak – w czasie postępującej globalizacji, to jeden z ostatnich szańców, w których rudzi Irlandczycy siedzą z innymi rudymi Irlandczykami a wybuchowi i temperamentni Portugalczycy z innymi wybuchowymi i temperamentnymi Portugalczykami. Jasne, to się powolutku zaciera, a gdy Szwajcaria grała z Albanią w ogóle nie było wiadomo, którzy są którzy. Ten mundial jednak udowodnił, że narody wciąż istnieją i co najważniejsze – z całego serca pragną oglądać przedstawicieli tych narodów, ogrywających reprezentantów innych krain.

Oczywiście dostrzegam, że w półfinałach znaleźli się Belgowie, którzy tak naprawdę stanowią mieszaninę Flamandów, Walonów i potomków imigrantów oraz Francuzi o naprawdę najróżniejszych korzeniach. Ale na drugiej stronie drabinki jest właściwie w stu procentach angielska Anglia, właściwie w stu procentach chorwacka Chorwacja i niemalże (Mario Fernandes!) wyłącznie rosyjska Rosja. Więcej: Anglię prowadzi uosobienie typowego Anglika, Gareth Southgate, Chorwację – skrajnie stereotypowy Chorwat, a Rosja to w ogóle drużyna z twarzą Stanisława Czerczesowa, najbardziej rosyjskiego ze wszystkich Osetyjczyków.

W teorii to niczego nie zmienia – nadal przecież chodzi o wkopnięcie piłki do siatki, najlepiej kilka razy. W praktyce jednak – wznosimy się na totalnie inny poziom emocji, dramaturgii oraz sposobu przeżywania meczów.

Reklama

W żadnym z dotychczasowych spotkań nie było tego widać tak mocno, jak w starciu Chorwatów z Rosjanami. Nie chcę uderzać w zbyt wysokie tony, więc na początku może zejdźmy na ziemię. Nie było to wielkie piłkarskie widowisko. Chorwaci oddali w całym meczu trzy celne strzały, za to obie drużyny nastukały 43 faule. Niewiele było klarownych okazji bramkowych, właściwie wszystkie gole strzelone zostały bardzo szczęśliwie, w dodatku dwa z nich to dzieło stałych fragmentów gry. Gra była skrajnie rwana, szarpana, nie brakowało kiksów, podań do nikogo, przerzutów lądujących na aucie. Rosjanie przez 120 minut wykonali 7 dryblingów, o trzy mniej niż wczoraj Eden Hazard. Podawali z celnością 65%, czyli mniej więcej na poziomie drużyny walczącej o utrzymanie w Ekstraklasie.

Chorwaci? Czym niby zachwycili? Nieudaną przewrotką, niezliczonymi przyspieszeniami Modricia, które następnie jego koledzy zamieniali w wycofanie piłki do stoperów? Nie, to też był ich słaby mecz, drugi z rzędu, bo i z Danią nie grali wcale wielkiej piłki. Totalnie nie dziwię się, że futbolowi esteci narzekają na co drugi mecz tego turnieju – bo gdy zestawimy jakość piłkarską tych widowisk z piłką klubową, widzimy paździerzowy prymitywizm.

Ale jednocześnie ten paździerzowy prymitywizm nabiera wyjątkowej barwy, gdy widzimy determinację w oczach poszczególnych zawodników. Gdy Stanisław Czerczesow skacze przy linii zachęcając rodaków na trybunach do głośniejszego dopingu. Gdy Domagoj Vida pada na murawę bez koszulki tak, jakby właśnie wygrał piąty raz z rzędu Ligę Mistrzów z klubem ze swojego rodzinnego miasta. Gdy Subasić przy skurczu, mylnie interpretując go jako poważniejszy uraz, niemal przebija się do systemu nawadniającego murawę, tak mocno napieprza pięścią w trawę. Nie ma ani jednej chwili, gdy myślisz sobie – kurczę, są zrezygnowani. Nie, nawet w beznadziejnych sytuacjach, nawet gdy nogi odmawiają posłuszeństwa – biegniesz dalej.

Nie może zaskakiwać dobór słownictwa przy opisywaniu tych zagrań. Nazywanie Dziuby czy Mandżukicia żołnierzami, militarne gesty, militarne sformułowania. Jestem pewny, że wielu z nich, choćby i podświadomie, widzi samych siebie jako broniących honoru narodu. Głupota? Być może, ale to widać w każdym kolejnym sprincie wykonywanym w 116. minucie wyniszczającego meczu.

Może się mylę, ale w piłce klubowej aż taka piana na pysku może przeszkadzać – niejeden klub był bezlitośnie karcony przez faworyta, jeśli jedyne, co miał do zaoferowania, to mordercze ganianie z maczetami w skarpecie. Na mundialu jest inaczej – techniczne umiejętności czy taktyczne uniki zaczynają przegrywać w starciu z siłą, szybkością, przebojowością. Trochę z uwagi na ograniczoną jakość wielu drużyn, trochę z uwagi na skromniejsze możliwości pod względem szlifowania zagrań. Ale mimo wszystko – to czuć, szczególnie, gdy grają takie harpagany jak Rosjanie z takimi wyleniałymi kotami jak Hiszpanie.

Zresztą, o czym tu pisać, skoro Chorwaci (Vida i jeden z członków ekipy) tuż po meczu nagrywają taki filmik.

Reklama

Nie oglądaliśmy wielkiego meczu, ale oglądaliśmy doskonałą walkę. Dramaturgia, emocje, te ciągłe ujęcia na kibiców czy polityków. Dziuba przemawiający w kółeczku. Vida podbiegający pocieszać Kovacicia. Łzy na sali konferencyjnej i przed kamerami telewizji. Powiecie – to wszystko jest w piłce klubowej, bez czarów. Ale nie, to nie jest to samo, różnica poziomu piłkarskiego, widoczna już na pierwszy rzut oka, jednocześnie zdradza różnicę w emocjonalnej sferze. Sukcesy drużyn, które piłkarsko odstawały, pokazują jak wiele da się w futbolu reprezentacyjnym nadrobić tym słynnym serduchem.

Dlatego tak przyjemnie oglądało się Chorwatów z Rosjanami.

I dlatego serce nadal tak boli po tym, co pokazała nasza drużyna.

Fot.FotoPyK

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

26 komentarzy

Loading...