Zamiast gry niskich lotów – samolot. W miejsce niewyregulowanych celowników – armaty. Kosztem przewracających się gdy wicher zawieje zawodników – czołgi. Do tego bunkier Stalina, warsztat samochodowy za bramką i poziom czwartej ligi rosyjskiej. Całość zebrana do kupy składa się na potężną dawkę piłkarskiego surrealizmu.
Na najdziwniejszy mecz mojego życia wybrałem się dokładnie w porze konferencji Adama Nawałki przed meczem z Senegalem. Jeszcze wtedy selekcjonera i jeszcze wtedy konferencji zapowiadającej się interesująco jak lektura „Nad Niemnem”. Wraz z redaktorem naczelnym portalu Weszło przeprowadziliśmy wówczas burzliwą debatę, w której okładaliśmy się nawzajem stosem argumentów:
– Mam iść na konferencję Nawałki czy…
– Hehehehe. To drugie.
No więc zamiast transferu pozytywnego wybrałem transfer linią metra na stadion Lokomotiwu, który negatywny też wcale się nie okazał. Stadion Lokomotiwu to trzeci z czterech dużych stadionów w Moskwie, po Łużnikach, Otkrytije Arena (stadion Spartaka) i Arena CKSA. Na dobrą sprawę pewnie każdy z tych obiektów mógłby próbować starać się o organizacje mistrzostw. Znacie drugie takie miasto, w granicach którego na upartego można by zorganizować mundial? Stawiam w ciemno, że nie.
Ale ja nie o tym.
Bo stadion Lokomotiwu jest zupełnie normalny.
Mijam go i idę na miejsce, które w Google Maps zostało oznaczone jako „Stalin’s Bunker”. To właśnie ten moment, w którym zapewnienia kompanów o treści „tam naprawdę będzie mecz” biorę tak poważnie, jak doniesienia z angielskiego reddita o sytuacji wewnętrznej kadry Nawałki. Jestem na miejscu, ale wejścia nie widać. Okrążać stadion dookoła? Nie, to bez sensu. Ma on bowiem tylko jedną trybunę i znajduję się akurat za nią. Jeśli nie wchodzi się tu – nie wchodzi się nigdzie.
Widzę w zasadzie tylko bramę, która zakryta jest szlabanem. Za nią jest murawa. Wygląda jak wjazd dla karetek. Żywej duszy brak.
Zerkam tu i ówdzie, kręcę się…
Aż w końcu słyszę za sobą donośne trąbienie. To gazik, ciemnozielony, taki wojskowy. Pojazd chce przejechać przez szlaban, a ja dostrzegam, że obok szlabanu jest budka, ale nie siedzi w niej jednak stróż, a dwójka żołnierzy, która wpuszcza pojazd do środka. Uznaję, że czas wykorzystać swoje pięć minut.
– Przepraszam, jak można tam wejść?
– Skąd jest?
– Z Polszy.
(żołnierz mierzy mnie wzorkiem od dołu do góry)
– Niech wchodzi.
Już wtedy wiedziałem, że jeśli celem wejścia na stadion należy poprosić dwójkę mundurowych o wpuszczenie (a nie na przykład – banał – zakupić bilet), to ten stadion musi być naprawdę wesoły. Zwłaszcza, że panowie nie wyglądali na takich, co wpuszczają każdego jak leci i nigdy nie miewają „widzimi się”, choć mam nadzieję, że to nie ten fakt jest powodem ledwie kilkunastoosobowej frekwencji. Zanim jednak wchodzę na trybunę mijam…
a) trzy atrapy czołgów, które patrolują parking,
b) dumny plakat z podobizną Stalina zapraszający do odwiedzenia jego bunkru,
c) czerwoną gwiazdę rozpościerającą się po powierzchni.
Stalin wymyślił za czasów swojej świetności, że to właśnie stadion Izmajłowo (tak oficjalnie nazywa się obiekt, na którym jestem) będzie największą rosyjską areną, przyciągającą największe drużyny, największych sportowców i największą widownię. Sport miał służyć jako jedno z ważniejszych narzędzi do siania propagandy, a dopiero co powstający obiekt miał być odpowiedzią na Stadion Olimpijski w Berlinie. Plan uczynienia z niego areny na miarę ambicji ZSRR się nie powiódł – głównie dlatego, że Stalin postanowił rozpętać II wojnę światową. Po jego śmierci w 450 dni powstał Stadion Lenina (otwarty w 1956 roku), dziś znany jako Łużniki. Właśnie wokół niego skupił się radziecki sport.
Stadion, który upodobał sobie Stalin, pełnił też inną, ważniejszą rolę – służył jako schron. Z założenia miał to być schron przejściowy – położony na wschodzie Moskwy (Niemcy atakowali od zachodu), blisko trzech baz lotniczych, do tego ustanowiony w miejscu, w którym bunkru byś się raczej nie spodziewał (ktoś spodziewa się bunkru na stadionie?). W razie zagrożenia Stalin miał przeczekać napór, a potem wsiadać w samolot i lecieć do Samary, gdzie czekał na niego schron nie do zajechania. Legenda głosi, że pod tym moskiewskim do dziś można znaleźć ukrytą linię metra, która prowadzi prosto do Kremla.
Miała być wielka piłka na światowym poziomie, jest mecz Sportakademklub kontra Strogino. Oba zespoły to poziom czwartej ligi, choć mierzą się akurat w ramach wczesnego etapu Pucharu Rosji. Wychodząc z szatni zawodnicy mają nad sobą wielką atrapę samolotu. Co czują przechodząc pod nią? Nie mam pojęcia, ale znam polskich zawodników, którzy śmiało mogliby przed meczami zamykać tam swoje ego i zapraszać je na 90-minutowy lot w przestworza. Ale cholera – atrapa samolotu na stadionie piłkarskim. Widzieliście kiedyś równie odważny wystrój obiektu sportowego? Chyba nawet pan Sławek, znany miłośnik lotnictwa, na stadionie Radomiaka nie pozwoliłby sobie na podobną ekstrawagancję.
– Po co tu to wszystko, te samoloty, armaty? Co to ma oznaczać? – pytamy kibica, który na mecze Sportakademklub chodzi od lat i zarzeka się, że wie o klubie wszystko.
– Nie wiem.
Chciałby nam pomóc i z jego twarzy da się wywnioskować, że trochę mu głupio, ale nigdy się nad tym faktem nie zastanawiał. Tak samo zresztą jak piłkarze, którzy prowadzą swoją rozgrzewkę pomiędzy jedną armatą, a drugą, wykorzystując je np. do podparcia nogi celem zawiązania sobie obuwia. W rozmowach w szatni zapewne żartują, że gdyby ktoś z Arsenalu to zobaczył, kazałby zrzec się już na zawsze ksywki “Kanonierzy”.
Niektóre krzesła na stadionie są odnowione, inne nie miały tego szczęścia i wyrosła na nich już roślinność. Wszystkie są pomalowane na kolor czerwony/biały/niebieski, co ma symbolizować oczywiście barwy Rosji. Górna trybuna jest wyłączona z użycia. Jeden z polskich kibiców zamierza na nią wejść. Już prawie wita się z gąską, a tu nagle jak spod ziemi wyrasta żołnierz, który sprowadza go do pionu. Zamknięte to zamknięte – nie ma dyskusji, że tylko tak na chwilkę, raczej po to by zrobić zdjęcie, a nie obejrzeć mecz.
Stadion jest ogromny, kibiców niewielu, z wolną przestrzenią trzeba było coś zrobić, więc na jego terenie powstało kilka warsztatów. Gdy na boisku zawodnicy wkręcają się wzajemnie w ziemię, mechanicy wkręcają kolejne śrubki do elementów samochodu. Mecz trwa, a po stadionie jeżdżą auta. Wszyscy musieli przejechać przez ten sam szlaban, który wpuszczał także i mnie. Wszyscy musieli więc spodobać się żołnierzom.
Pośród tego całego patosu jest też miejsce na rzeczy przyziemne, czyli instytucję, którą pochwali każdy szanujący się kibic. Na terenie stadionu otwarty jest sklep. Piwo można w nim kupić za normalną, moskiewską cenę, 50 rubli. Do tego czerstwe bułki, zimne napoje, no i to wszystko, co dostaniemy w normalnym spożywczaku. Oficjalnie pić piwa na stadionie rzecz jasna nie można, ale panowie w mundurach akurat na ten nikomu niewadzący proceder przymykają oko.
A mundial? Mundialu tu nie ma. Ani na stacji metra, które jest położone po dokładnie przeciwległej stronie Moskwy, co stadion Spartaka i Łużniki. Ani w drodze na mecz, ani na samym stadionie. Mundial jest gdzieś tam daleko, a tu, w najbardziej rosyjskim z dostępnych miejsc na piłkarskiej mapie kraju, rozgrywa się normalna kopanina.
Taka sama jak co tydzień, wokół armat i z chcącym wlecieć na murawę samolotem.
Od zwykłego dnia meczowego różni ją tylko Polak zastanawiający się: – Czy to się, cholera jasna, dzieje naprawdę?