Reklama

Jedyny taki mecz. Mija pięć lat od polskiego ćwierćfinału Wimbledonu

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

03 lipca 2018, 19:19 • 9 min czytania 2 komentarze

Nie jesteśmy tenisową potęgą. Banał, prawda? Każdy rozsądnie myślący człowiek dostrzeże to w ciągu minuty. Wystarczy rzut oka na singlowe rankingi ATP i WTA, zwłaszcza ten pierwszy. Dlatego pięć lat temu świat był w szoku, gdy w 1/4 finału największego tenisowego turnieju znalazło się dwóch Polaków. A my wraz z nim. Bo nikt nie mógł się tego spodziewać.

Jedyny taki mecz. Mija pięć lat od polskiego ćwierćfinału Wimbledonu

Turniej cudów

Tamten Wimbledon był wyjątkowy. I nie chodzi nam teraz o ten ćwierćfinał, do którego zaraz przejdziemy. Choć nawiązujemy do niego, bo, pisząc wprost: Łukasz Kubot i Jerzy Janowicz nie mieli żadnego prawa się tam znaleźć. Pierwszy z nich już w drugiej rundzie miał mieć za rywala Rafaela Nadala. Drugi – w związku z rozstawieniem – w wirtualnej drabince w czwartym meczu wpadał na Rogera Federera. Choć to, że tam dojdzie, też nie było oczywiste.

Tymczasem Hiszpana ograł w zaledwie trzech setach Steve Darcis. Dwa tie-breaki i przełamanie w trzeciej partii, tyle wystarczyło na jednego z dwóch największych tenisistów w historii tego sportu. Nie skłamiemy, jeśli napiszemy, że dla Belga to najważniejszy moment w jego karierze. Wiemy, że wygrał dwa turnieje rangi ATP; wiemy, że był w TOP 50 rankingu, ale i tak uważamy, że nic nie może się równać z ograniem Rafy Nadala w pierwszej rundzie turnieju wielkoszlemowego. Tym bardziej, że zdarzyło się to zaledwie dwa razy w całej karierze Hiszpana.

– To nie był najlepszy mecz w wykonaniu Rafy, trudno się gra, kiedy to twój pierwszy mecz na trawie. Chciałem po prostu grać swoje, biegać do siatki i nie grać wymian daleko od linii. Nie myślałem o jego kolanie, tenis jest wystarczająco trudny, kiedy koncentrujesz się na sobie – tak komentował tamto zwycięstwo Darcis. A rundę później tak o swojej wygranej mówił Serhij Stachowski:

Reklama

– To niesamowity dzień, którego nigdy nie zapomnę. Nie wiem jak to wszystko mogę wytłumaczyć inaczej jak tylko mówiąc, że to magia.To moje pierwsze zwycięstwo nad zawodnikiem z czołowej dziesiątki i to właśnie nad Rogerem, na trawie, gdzie jest legendą. Co jeszcze mogę powiedzieć? Z rywalami z Top 10 miałem bilans 0-10, może nawet 11. Od dziś to na pewno będzie moje ulubione miejsce.

Kim właściwie jest ten człowiek? Ukraińskim tenisistą, który najbardziej znany jest właśnie z tego, że pokonał Rogera Federera w drugiej rundzie Wimbledonu. Odnosił nieco większe niż Darcis, był nawet na 31. miejscu w rankingu. Ale prawdopodobnie nie było większej sensacji w brytyjskim turnieju niż tamto spotkanie. Bo Roger nie miał problemów ze zdrowiem. Po prostu nie znalazł sposobu na grę Ukraińca.

Adam Romer, redaktor naczelny magazynu „Tenisklub”:

– Rozmawialiśmy wtedy z Łukaszem w pierwszym tygodniu. Mówił, że szykuje się na mecz drugiej rundy z Nadalem, a tu się okazało, że Rafy już nie ma. Tak bywa w tenisie. Można sobie spekulować, patrząc w drabinkę, a na końcu wychodzi zupełnie inaczej. Stąd ta niesamowitość tego ćwierćfinału. Najmądrzejszy fachowiec od tenisa by tego nie wymyślił.

Lustrzane odbicia

Reklama

Nie, nie chodzi nam tu o wygląd obu zawodników. Trudno znaleźć dwie osoby, które różnią się pod tym względem równie mocno, jak Łukasz i Jerzy. Zresztą charakterem też. Starszy z nich to na korcie oaza spokoju, młodszy… sami wiecie. Wystarczająco wiele razy gościł w mediach z powodu swojego zachowania, by ktoś mógł to przegapić. Ale wówczas szaleństwo Janowicza przynosiło zdecydowanie pozytywne skutki.

O co więc chodzi z tym lustrem? O ich drogi do ćwierćfinału. Bo były niesamowicie podobne. Zobaczcie sami.

I runda. Łukasz Kubot dostaje za rywala Igora Andriejewa. Rosjanina, który gra w turnieju z chronionym rankingem, ale zagrożeniem być nie powinien. Faworytem jest Polak, mimo że nie mieści się nawet w setce najlepszych zawodników na świecie. Jerzy Janowicz gra z kolei z Kyle’em Edmundem, wówczas wielką nadzieją Brytyjczyków na sukcesy. Kyle dostał dziką kartę, dzięki której nie musiał przechodzić przez kwalifikacje. Faworytem rozstawiony Janowicz. Obaj Polacy wygrywają gładko, w trzech setach. Obaj oddają rywalom osiem gemów.

II runda. Kubot gra ze Steve’em Darcisem, sensacyjnym pogromcą Rafy Nadala. A raczej grałby, gdyby nie to, że Belg… wycofał się z turnieju z powodu kontuzji barku. Trzecia runda po jednym rozegranym spotkaniu, a miała być maksymalnie druga i baty od Hiszpana. Janowicz dostał weterana – Radka Štěpánka, zawodnika minionej epoki, ale pasującego do Wimbledonu, bo jako jeden z ostatnich grał klasycznym serve&volley. “Cały czas do przodu”, jak skomentowałby to Jacek Krzynówek. Obaj panowie na kort wyszli, ale zeszli po niespełna dwóch setach – Czech skreczował.

III runda. Dwaj rozstawieni rywale. Benoit Paire dla starszego z Polaków, Nicolás Almagro dla młodszego. Obaj najlepiej grali na innych nawierzchniach, co skrzętnie wykorzystali nasi reprezentanci, wygrywając w trzech setach, solidarnie.

IV runda. Łukasz Kubot gra z Adrianem Mannarino z Francji, Jerzy Janowicz mierzy się z Jürgenem Melzerem. Oba mecze się przeciągają, mimo że rywalami są tenisiści bez rozstawienia. W obu dochodzi do piątego seta, którego po 6-4 wygrywają polscy zawodnicy. I to na przestrzeni zaledwie kilku minut – najpierw spotkanie kończy Janowicz, po chwili z upragnionego ćwierćfinału cieszy się Łukasz Kubot. Gdy ten drugi był w szatni, wparował do niej jego młodszy kolega i obaj serdecznie się uściskali.

Jerzy Janowicz:

Poślizgnąłem się bardzo źle kilkukrotnie w ciągu tego meczu. Myślę, że Kort 12 nie nadaje się do gry, był dziś w bardzo złym stanie. Jeśli miałbym porównać to do Kortu Centralnego, to jest to zupełnie inna historia. Nie grałem dziś swojego najlepszego tenisa, więc cieszę się, że byłem w stanie wygrać. Od początku miałem problemy z lewą ręką Jürgena, ma trudny do odbioru serwis, ale i return. W drugim secie zacząłem sobie jednak z tym radzić, zrobił się równy mecz i udało mi się wygrać.

Łukasz Kubot:

– Wczoraj puściłem sobie specjalnie mój mecz z Lopezem, mecz, który mnie bardzo wiele w życiu nauczył. Myślę, że dzięki temu spotkaniu sprzed dwóch lat, wygrałem dziś. Nie było dziś bardzo dobrego tenisa, graliśmy nierówno. Cieszę się, że wygrałem ten mecz sam, a nie z powodu błędów rywala.

O jakim meczu wspomina Łukasz? Dwa sezony wcześniej mierzył się w tej samej fazie turnieju z Feliciano Lopezem. Awansować się nie udało, choć prowadził już 2:0 w setach i był nie tylko o krok, co o kroczek od najlepszej ósemki.

Adam Romer:

– Wtedy, w 2011 roku, wydawało się, że to niesamowita szansa, a Łukasz był w super formie. To było tak, że w 2009 roku w Belgradzie wystrzelił [doszedł wówczas do finału turnieju ATP – przyp. red.] i przez następne lata utrzymywał się w pierwszej setce. Można powiedzieć, że mecz z Lopezem to było takie zwieńczenie tego. Wydawało się wtedy, że Łukasz – rocznik 1982 – jest mocno zaawansowany wiekowo i wyżej już nie wzleci.

Przyszłość pokazała, że wzleciał. Zresztą niejeden raz.

Najważniejszy mecz w historii polskiego tenisa

Zdajemy sobie sprawę z wagi tych słów. Stwierdzamy nimi, że mniej istotne były przedwojenne wyczyny Jadwigi Jędrzejowskiej, że zwycięstwa deblowe Łukasza Kubota i Wojciecha Fibaka też możemy wyceniać nieco niżej, że finał Agnieszki Radwańskiej z 2012 roku również nie jest tak ważny. I wiecie co? Będziemy bronić tego stanowiska.

Dwadzieścia lat po zakończeniu kariery przez wspomnianego Wojciecha Fibaka, czekaliśmy na męskiego singlistę w Wimbledonie. W ogóle, nie w ćwierćfinale, bo na osiągnięcie przez któregoś z nich tej fazy czekaliśmy… 33 sezony. Chrystusowy wiek. Nagle, wręcz znikąd, wbrew wszelkim typom, dostaliśmy dwóch. Tych statystyk jest więcej, ale zamiast reszty z nich podrzucimy wam cytat z BBC, które napisało, że “polscy raperzy są prawdopodobnie bardziej znani niż polscy tenisiści”. Dlaczego raperzy? Bo Mezo nagrał kawałek o Janowiczu, po turnieju w Paryżu, rozgrywanym kilka miesięcy wcześniej.

Nie była to najlepsza wizytówka dla naszego tenisa, panowie z BBC. Ale prawdziwa.

Nagle dostaliśmy jednak mecz, który zmieniał wszystko – Polska nie była już białą plamą na tenisowej mapie. Nigdy wcześniej i nigdy później nie było spotkania z udziałem Polaka, które tak bardzo zachwyciłoby publikę. Nie poziomem widowiska, bo Janowicz wygrał dość gładko, a samą otoczką. Powodów było zresztą kilka, poczynając od tego, że styl gry Kubota – serve&volley – to esencja Wimbledonu; przez to, że dla wielu fanów Janowicz pojawił się znikąd i byli ciekawi, kim właściwie jest ten gość; a kończąc na Andym Murrayu. Ale to ostatnie niech wyjaśni wam Adam Romer, który był na Wimbledonie po tym ćwierćfinale:

– Powiedziałbym, że Brytyjczyków to kręciło niesamowicie, bo w tym ćwierćfinale wyłaniał się rywal dla Andy’ego Murraya. Na półtora dnia zostaliśmy – nasza polska przegródka w biurze prasowym – bohaterami. Wszyscy przychodzili do nas i pytali o Jerzego Janowicza. Łącznie z tym, że – to akurat dość sympatyczne przeżycie – miałem okazję zostać kolumnistą londyńskiego The Times. Przyszedł do mnie wtedy gość z gazety i koniecznie chciał, żebym napisał coś o Janowiczu, zrobiliśmy to razem. Kto to jest, skąd jest i tak dalej. Widać było niesamowite zainteresowanie Brytyjczyków, ale wszyscy wiedzieliśmy dlaczego – bo to był rywal dla Andy’ego Murraya w półfinale.

My możemy tylko potwierdzić. To chyba jedyny ćwierćfinał Wimbledonu w historii, gdy publiczność na trybunach była zainteresowana nie tylko tym, co dzieje się na ich oczach, ale i meczem rozgrywanym na innym korcie. Na smartfonach oglądali Murraya walczącego o tej samej porze z Fernando Verdasco. Zresztą Hiszpan postawił się Brytyjczykowi i wcale nie oddał tego spotkania łatwo. Doszło do tego, że sędzia musiał poprosić publikę, by „skupiła się na tym meczu”, mając na myśli starcie dwóch Polaków.

Wygrał Janowicz, co już napisaliśmy, ale za zwycięzcę śmiało możemy uznać też Łukasza Kubota. Spełnił swoje marzenie, wszedł do ostatniej ósemki w turnieju, dostał się do elitarnego klubu „Last 8”, oczarował publiczność swoim stylem gry i tym, co wydarzyło się po meczu. Zresztą, to chyba najbardziej znany obrazek związany z tym spotkaniem – najpierw obaj wymienili się koszulkami w iście piłkarskim stylu (przy aplauzie zgromadzonej publiczności), potem Łukasz poczekał na Janowicza, który miał udzielić pomeczowego wywiadu, ale… nie był w stanie. Wzruszenie odbierało mu głos. Ludzie na trybunach nagrodzili go za to aplauzem.

Łukasz Kubot:

To był pierwszy raz [wymiana koszulek – przyp. red.]. Pomysł po prostu wpadł mi do głowy: „Zróbmy to, zróbmy to szybko i pokażmy, że nie chodzi tylko samą grę i wzajemne sprawdzanie się na korcie. Pokażmy przyjaźń i to, że polski tenis staje się coraz lepszy, mamy przecież zawodnika w półfinale”.

Zakończenie

Happy end? Nie, dziś możemy co najwyżej wspominać. Daleko nam do tego, by znów cieszyć się z podobnego osiągnięcia w rozgrywkach singlowych. A wspominamy nie tylko ćwierćfinał, ale i dwa półfinały z tamtego sezonu – Jerzego Janowicza i Agnieszki Radwańskiej, której wróżono, że wygra wówczas Wimbledon. Stało się inaczej, ale dziś tęsknimy nawet za takim rezultatem. Przegraliśmy tamto wydarzenie. Jako cały kraj.

Adam Romer:

– W Polsce to kompletnie nie zostało wykorzystane: ani przez działaczy, ani przez nikogo. Nie udało się pozyskać sponsorów, nawiązać nowych umów… Jak pokazuje historia, to wszystko bardzo szybko się zmienia, nagle okazało się, że w 2014 czy 2015 było coraz trudniej. Dziś mija pięć lat, możemy sobie wspominać. Janowicza w ogóle nie ma i, mówiąc szczerze, nie ma w tym przypadku. Z drugiej strony masz Agnieszkę, która i tak radzi sobie super – nie ma w światowej czołówce drugiej takiej dziewczyny, która przez 12 lat utrzymywała się w setce i, co najważniejsze, właściwie bez przerwy w czołówce.

Właściwie na swoje wyszedł tylko Łukasz Kubot. A to przecież nie nim, a Jerzym Janowiczem, zachwycała się brytyjska prasa, wróżąc mu miejsce w pierwszej piątce rankingu, a dziesiątkę nazywając wręcz obowiązkiem. Cóż, taki jest sport, ale nie sposób nie napisać, że oglądając skrót tamtego spotkania można uronić nie tylko łzę wzruszenia, ale i żalu.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. NewsPix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

2 komentarze

Loading...