W swojej książce The Aquariums of Pyongyang północnokoreański dezerter Kang Chol-hwan opisuje dziesięć lat spędzonych w obozie koncentracyjnym Yodok, gdzie wraz z nim osadzony miał być Pak Seung-Jin. Piłkarz reprezentacji Korei Północnej, która zszokowała cały świat, eliminując Włochów w fazie grupowej mundialu 1966. Zdobywca pierwszego z trzech goli w ćwierćfinale z Portugalią, w którym Azjaci prowadzili po 25 minutach 3:0, by przegrać 3:5 po błysku geniuszu Eusebio. Człowiek uznany jednak po powrocie do kraju za winnego aktu „burżuazyjnej dekadencji”, jakim było świętowanie wygranej z Italią w jednym z angielskich barów.
W dokumencie The Game of Their Lives Pak zdecydowanie zaprzeczył, że po mistrzostwach spotkały go jakiekolwiek nieprzyjemności. Ale też każdy, kto widział choćby znakomity dokument „Reżim umysłu” wie, że jakkolwiek by faktycznie było, tak naprawdę nie mógł powiedzieć nic innego.
A przywołana historia o zsyłce do obozu za radość po wygranej z Włochami i tak na skali prawdopodobieństwa jest znacznie wyżej niż to, czego Koreańczycy z Północy dokonali w 1966 roku na angielskich boiskach.
***
Każda minuta tylko potęgowała szok. Pierwsza – 1:0. Dwudziesta druga – 2:0. Dwudziesta piąta – 3:0. Zwycięstwo z Włochami dało się jeszcze zrzucić na karb ziarna, które trafiło się ślepej kurze. Trzybramkowego prowadzenia z Portugalią – już za nic w świecie. Nie trzeba było odpalać propagandowej machiny, wmawiać ludowi, któremu konsekwentnie zakrywa się oczy i uszy, że piłkarze z Korei Północnej są zdolni do zdobywania medali mistrzostw świata.
Oni znaleźli się o krok, o malutki kroczek, o nieroztrwonienie trzybramkowej przewagi, od strefy medalowej.
Od półfinału z Anglią, rozkochaną już do tej pory w sobie przez egzotycznych przybyszów.
Anglią, która przed turniejem tak niesamowicie obawiała się przyjęcia Koreańczyków z Północy.
Żeby nakreślić polityczny krajobraz tamtych czasów – trwała wojna w Wietnamie, Zimna Wojna była w pełni, nieco ponad dekadę wcześniej zakończyła się wojna koreańska, w której śmierć poniosły tysiące ludzi i w którą swoje siły zaangażowali Sowieci, Amerykanie, Brytyjczycy czy Chińczycy.
„The Telegraph” nazwał to „politycznym bólem głowy”. Nie byłoby przesadą stwierdzenie, że reprezentacji Korei Północnej Anglicy życzyli w eliminacjach jak najgorzej. W dokumentach brytyjskiego Archiwum Narodowego można znaleźć wzmianki o tym, że Ministerstwo Spraw Zagranicznych bardzo poważnie rozważało wpuszczenia na terytorium Wielkiej Brytanii reprezentacji Korei Północnej. Wśród nich jest notatka napisana na cztery miesiące przed mundialem:
„Najprostszym sposobem rozwiązania problemu byłaby odmowa wydania wiz.”
FIFA miała jednak wyperswadować podobny pomysł Football Association grożąc nawet przeniesieniem mistrzostw świata do innego kraju, co byłoby druzgocącą porażką wizerunkową dla Wielkiej Brytanii. To też w notatce zaznaczył angielski MSZ.
„Zostalibyśmy oskarżeni o wciąganie polityki do sportu, sabotując tym samym brytyjskie interesy.”
Nie było więc wyjścia. Skoro faktem stała się kwalifikacja Korei Północnej, trzeba było Azjatów przez kilkanaście dni ugościć. I tak przyjeżdżali wyłącznie po to, by trzy razy wyłapać w czapkę.
Tylko że chyba nikt im tego nie powiedział.
Jedna z pamiątek uczestnictwa Koreańczyków z Północy na turnieju w 1966 roku – strona z albumu Panini
Sama droga Koreańczyków na turniej zdecydowanie nie była najtrudniejszą w historii mistrzostw świata. Choć pierwotnie na taką się zapowiadała.
W 1964 roku FIFA zdecydowała, że Afryka, Azja i Ocenia otrzymają razem… jedno miejsce na mundialu. Czyli dziesięć razy mniej niż sama Europa. Kwalifikacje miały wyglądać następująco: trzy grupy eliminacyjne w Afryce, jedna łączona dla Azji i Oceanii. Zwycięzcy grup mieli się zmierzyć w finałowej rozgrywce o upragnioną przepustkę do Anglii. Powiedzieć, że Czarny Ląd nie przyjął takiej decyzji z entuzjazmem, to nic nie powiedzieć.
Nakreślając nieco politycznego kontekstu – afrykańska federacja piłkarska (CAF) była w tamtym czasie pierwszą i najważniejszą organizacją zrzeszającą państwa Czarnego Lądu. Kiedy tylko kraj uzyskiwał tam niepodległość, za moment dołączał do ONZ, a chwilę później do CAF. Rola związku wykraczała więc daleko poza sprawowanie pieczy wyłącznie nad ludźmi zaangażowanymi w kopanie futbolówki. – CAF musiał walczyć o godność całej Afryki – mówił BBC.com Fikrou Kidane, wieloletni przyjaciel jednej z dwóch najważniejszych w tym czasie osób w CAF, a więc Etiopczyka Tessemy Yidnekatchewy.
Władze federacji doszły więc do wniosku, że o tę godność zawalczą domagając się jednego miejsca dla afrykańskiej reprezentacji na wyłączność, grożąc FIFA wycofaniem wszystkich swoich przedstawicieli z jej rozgrywek.
Pismo wysłane do FIFA przez CAF, źródło: BBC.com
Światowa federacja nie miała jednak zamiaru uginać się pod presją z Czarnego Lądu, więc dumni Afrykanie uznali, że nie będą brać udziału w kwalifikacjach. Automatycznie jedyne przyznane im do spółki z Azją i Oceanią miejsce trafiło więc do zwycięzcy grupy azjatycko-oceańskiej, w której FIFA umieściła również… Afrykę Południową. Kraj wyrzucony ze struktur CAF ze względu na politykę apartheidu. Finalista mistrzostw świata miał więc zostać wyłoniony z czwórki: Korea Północna, Korea Południowa, Australia, Afryka Południowa.
Ale nie, Korea Północna nie musiała się ostatecznie mierzyć z trzema, a z zaledwie jednym rywalem.
Z dramatycznie słabą Australią.
Szefowie CAF walczyli bowiem jak lwy o to, by wyklętą Afrykę Południową FIFA zawiesiła raz jeszcze. I tak jak w walce o wyłączność na jedno z miejsc dla Afryki polegli, tak tutaj najważniejszy organ w światowej piłce przyznał im rację.
O jednego rywala mniej.
Turniej trzech pozostałych zespołów miał się odbyć w Japonii, jednak w ostatniej chwili przeniesiono go do Wietnamu. Wietnamu, do którego w latach 1964-1973 Koreańczycy z Południa wysłali trzysta tysięcy swoich żołnierzy i z którym relacje trudno było określić jako poprawne. Ba. Stwierdzenie, że były delikatnie napięte byłoby potężnym eufemizmem. Nikt na południu nie wyobrażał sobie więc, by piłkarze mieli grać o mundial właśnie na wietnamskich boiskach.
Kolejny przeciwnik wykluczony jeszcze przed ustawieniem się w blokach startowych.
Została Australia, która nie rozegrała zarejestrowanego międzynarodowego meczu od sierpnia 1958 roku i której dwudziestu graczy dziś raczej nie dostałoby złotych kart w FIFIE. Delikatnie mówiąc. 1:6 w pierwszym meczu tylko dopełniło kulturowego i piłkarskiego szoku, jakiego zdaniem Johnny’ego Warrena doznali Australijczycy. Taki wynik nie przekreślał jednak ich szans, bo w tabeli grupy nie liczyła się różnica bramek, a wyłącznie punkty. Dopiero 1:3 w drugim starciu załatwiło ich na amen.
Koreańczycy z Północy udawali się więc na Wyspy Brytyjskie z łatką drużyny kompletnie niesprawdzonej w eliminacjach. Rozwinięto przed nimi czerwony dywan do turnieju w Anglii, ale już w finałach miało nie być pobłażania. Miał być bolesny spacer po potłuczonym szkle, spod którego tu i ówdzie wystawały gwoździe.
Tylko że chyba nikt im tego nie powiedział.
Anglicy ostatecznie wydali Koreańczykom z Północy wizy, choć, jak pisał po latach „The Guardian”, procesem decyzyjnym zawładnęło jedno uczucie. Panika. Ale Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie chciało stawać w opozycji do FIFA, nie chciało stracić historycznego, bo pierwszego w historii, turnieju o Puchar Julesa Rimeta rozgrywanego w ojczyźnie futbolu.
Obawy jednak pozostały. Władze zastanawiały się przede wszystkim, jak ludzie z Teeside, gdzie Koreańczycy mieli stacjonować, zareagują na przybyszów z kraju, w którym śmierć na wojnie poniósł tysiąc Brytyjczyków.
Nie było chyba tak źle, skoro na osiedlu, które wybudowano w miejscu dawnego obiektu Middlesbrough, znalazł się odlew śladu po korkach Pak Doo-Ika. Dokładnie w miejscu, z którego Koreańczyk oddał strzał wyrzucający Italię za burtę angielskiego mundialu.
Przybysze szybko zdobyli bowiem serca kibiców Middlesbrough, w czym wydatnie pomogła im kolorystyka strojów – identyczna do lokalnego klubu. A także sposób, w jaki grali. Styl „Chollima”.
„Chollima”, czyli symbol koreańskiej rewolucji. Skrzydlaty koń, potrafiący wykonywać ponad dwustukilometrowe skoki. Tak właśnie mieli w 1966 roku grać Koreańczycy z Północy. Jeśli pamiętacie reprezentację Korei Północnej z mundialu w RPA, kojarzyć się wam ona będzie pewnie z drużyną ultradefensywną, kompletnie nieatrakcyjną. Zespół sprzed ponad pół wieku nie przypominał jej ani o jotę. Zawodnicy byli zaskakująco dobrze wyszkoleni technicznie. Nie zważali przy tym na to, że mecz trwa dziewięćdziesiąt minut, wkładali całe serce, całe siły w każdą sekundę spotkania, od pierwszego gwizdka.
Kto wie, czy gdyby lepiej szafowali siłami, nie zaszliby jeszcze dalej niż do ćwierćfinału z Portugalią.
Ale też kto wie, czy gdyby byli bardziej wyrachowani, tak bardzo rozkochaliby w sobie ludzi z Teeside.
Ludzi, dla których mieli być przede wszystkim przedstawicielami wrogiego, totalitarnego państwa.
Tylko że chyba nikt im tego nie powiedział.
***
– Europejski i południowoamerykańskie kraje zdominowały międzynarodowy futbol. Jako reprezentanci Azji i Afryki, zachęcam was, byście wygrali choć jeden lub dwa mecze.
Kim Ir Sen do piłkarzy z Korei Północnej przed wyjazdem na mistrzostwa świata w 1966 roku
***
Turniej zaczął się dla Koreańczyków dokładnie tak, jak miał się zacząć. Związek Radziecki wytarł nimi podłogę, zdominował fizycznie, pokonał na każdym polu. 3:0 było i tak łagodnym wymiarem kary dla filigranowych Azjatów w starciu z potężnymi zawodnikami ze wschodu Europy. Gdy Chile w drugim spotkaniu zdobyło bramkę na 1:0, wydawało się, że jest już pozamiatane.
Koreańczycy lądują na dnie grupy, dokładnie tak, jak przewidywano.
I wtedy Chilijczycy odegrali kryminał defensywny w trzech aktach. Przy pierwszym i drugim za krótkim wybiciu piłki z pola karnego po rzucie wolnym jeszcze im się upiekło. Trzecie skończyło się potężnym, płaskim strzałem Pak-Seung Jina, który skończył swoją drogę w siatce. Choć wydawało się to niewiarygodne, Koreańczycy z Północy mieli w ostatniej kolejce jednak zagrać o ćwierćfinał.
Problem w tym, że na drodze miała stanąć Italia. Z Giacinto Facchettim, Aristide Guarnerim czy Sandro Mazzolą, którzy dwa lata później zostali mistrzami Europy, po pokonaniu w finale Jugosławii.
Kto by pomyślał, że w tamtym meczu Korea Północna będzie trzecim w 1966 roku zespołem, który w starciu z Włochami zachowa czyste konto?
Kto by pomyślał, że w 43. minucie wydarzy się coś, co nakaże upamiętnić Pak Doo-Ika odlewem ze stali w miejscu, w którym niegdyś stał obiekt Boro?
Że padnie wtedy jedyny gol meczu, w dodatku strzelony na bramkę strzeżoną przez Enrico Albertosiego.
Wygraną Koreańczyków próbowano tłumaczyć tym, że bardzo szybko z boiska z kontuzją kolana musiał zejść Giacomo Bulgarelli, a że były to czasy przed wprowadzeniem zmian, Italia grała 10 na 11. Kibiców we Włoszech takie usprawiedliwienie nie przekonywało, na lotnisku wygwizdali wracającą z Anglii reprezentację, a prowadzący ją Edmondo Fabbri został natychmiast wyrzucony z pracy.
Piękna przygoda miała więc dla Koreańczyków zakończyć się bolesnym laniem w ćwierćfinale od Portugalii. Eusebio i spółka przejechali bowiem przez fazę grupową jak walec. 3:1 z Węgrami i Brazylią, 3:0 z Bułgarią. Nikt na angielskim turnieju nie mógł się z nimi równać. Azjaci nie mieli prawa być równorzędnym przeciwnikiem.
Tylko że chyba nikt im tego nie powiedział.
***
23 lipca 1966 o 15:25 cała Portugalia była nie tyle zszokowana, co absolutnie zdruzgotana. Podobnego szoku kibice piłki nożnej w tym kraju nie doznali aż do dnia, w którym Ricardo Quaresma zamiast walić “zewniakiem” prawej, uderzył na bramkę lewą nogą.
Jeden? Mało.
Dwa? Mało.
Wynik po 25 minutach? 3:0 dla Korei Północnej.
***
– Ci kibice nigdy nie dopingowali tak głośno nawet Middlesbrough!
Frank Bough, komentator BBC
***
Reszta jest historią. Jednym z najczęściej wspominanych meczów, gdy pada nazwisko Czarnej Perły z Mozambiku, Eusebio.
Gdy sen zmienił się dla Koreańczyków w koszmar, gdy zamiast walczyć o utrzymanie prowadzenia, szybko musieli bić się o jak najniższą porażkę, tworzyła się legenda jednego z najwybitniejszych piłkarzy w historii. Niedługo później – króla strzelców mundialu z dziesięcioma bramkami na koncie.
Osłodą było jedynie to, że tłem przez 65 minut byli oni, absolutnie nieprawdopodobni bohaterowie, a nie oglądający spotkanie przed telewizorami Włosi.
Osłodą marną, bo choć po powrocie do kraju przywitano ich jak bohaterów, polityczne gierki sprawiły, że niedługo później porażka z Portugalią i świętowanie wygranej z Włochami stało się zbrodnią. Herosi, którzy sprawili jedną z największych sensacji w historii mundiali, na długie lata wylądowali na wygnaniu, na prowincjach, w obozach pracy. Bohater starcia z Italią, Pak Doo-Ik, miał niemal na dekadę wylądować w powiecie robotniczym Daepyong, gdzie został zmuszony do pracy fizycznej w lesie. “Rehabilitacji” za swoją “zbrodnię” doczekał się po latach, mianowano go nawet dyrektorem komitetu sportowego Yangkang. Mógł też, wraz z sześcioma kolegami z drużyny, na wniosek twórców filmu “The Game of Their Lives” (dosł. “Mecz ich życia”), wrócić w 2002 roku do Middlesbrough, by przypomnieć sobie tamto piękne, kompletnie oderwane od rzeczywistości lato.
Los większości partnerów z kadry Paka miał być bardzo podobny. Los ludzi, którzy sprawili, że Korea Północna przynajmniej przez jakiś czas nie kojarzyła się wyłącznie negatywnie i którzy choć na moment zmienili na lepsze odbiór totalitarnego kraju na świecie, w Europie, w Anglii.
Choć wielce prawdopodobne, że i o tym bardzo długo nikt im nie powiedział.
SZYMON PODSTUFKA