To był jeden z najgorszych dni dla piłki nożnej. Najpierw obejrzeliśmy żenujące starcie Polski z Japonią, gdzie Japończycy bronili przegranej. A później dostaliśmy w pysk meczem Anglii z Belgią. Meczu, którego nikt nie chciał wygrać. Ale przyznajmy obu ekipom – im akurat pozorowanie gry przychodziło z większym wdziękiem niż nam i sympatycznym samurajom.
Mieliście kiedyś tak, że chciało wam się rzygać, ale nie mieliście już czym? Nas to uczucie doświadczyło po pierwszej połowie meczu przyjacielskiego spotkania Belgów z Anglikami. Po prostu całą zawartość żołądka oddaliśmy do toalety już po ostatnich minutach meczu gównopojedynku Polaków z Japończykami. To był pasztet do kwadratu. To nawet nie było pozorowanie gry. Biało-czerwoni (ci z Europy) nie chcieli piłki, a biało-czerwoni (ci z Azji) nie chcieli jej oddawać. Więc klepali sobie od nóżki do nóżki. A Lewandowski i spółka z nóżki na nóżkę przestępowali.
Podobnego paździerzu spodziewaliśmy się dwie godziny później w spotkaniu grupy G. Anglia z Belgią chciały udowodnić sobie wzajemnie kto jest gorszą drużyną i kto zasługuje na to, by z bólem serca awansować do 1/8 finału. Tam już czekała Kolumbia (no, mogło być lepiej), a w ćwierćfinale zwycięzca pary Szwecja – Szwajcaria (całkiem przyzwoicie). Zatem i Belgowie, i Anglicy próbowali zająć to pechowe drugiej miejsce. Kto przegrywał – ten trafiał do teoretycznie łatwiejszej części drabinki. A w przypadku remisu mieliśmy liczenie kartek – kto miałby ich mniej, ten szykował się do analizy Jamesa i spółki.
No więc oglądaliśmy kaszanę. Tempo – sparingowe. Naprawdę, ten mecz wyglądał jak amerykańskie tournee uznanych klubów europejskich. Czyli nazwiska całkiem przyzwoite, ale generalnie widać, że obu ekipom jakoś strasznie nie zależy. No i tak było też i w tym przypadku. Było widać jakość – Januzaj, Dembele, Dier… No, chłopcy pokazywali, że grać potrafią, ale niespecjalnie chciało im się ruszyć do ataku. A najlepiej, gdyby to rywal zaatakował nas i gdyby jeszcze strzelił gola…
Druga minuta – ekipa Martineza podaje na kontrę prosto do Vardy’egi. Minął kwadrans i Pickford w niegroźnej sytuacji próbował przepuścić piłkę między nogami. Zapomniał jednak, że piłka stała w miejscu. Chwilę później Pickford nagrodził brawami Jonesa za podanie głową do bramkarza. Następnie Belgowie nabili sobie dwie żółte kartki (było już 5:2 dla nich, więc wygodnie). No i ostatecznie sędzia doliczył do pierwszej połowie dziesięć sekund. O dziesięć za dużo.
No i generalnie wszystko wskazywało na żenujące 0:0, na wejście półki z kałem i usadowienie się tam obok starcia Danii z Francją. Tylko Adnanowi Januzajowi wymsknął się kapitalny strzał pod poprzeczkę. No i cały misterny plan selekcjonera… No, wiecie gdzie.
Mamy w dupie takie dni, jak ten co za nami. Nieźle oglądało się starcie Panamy z Tunezją, w meczu Senegalu z Kolumbią działo się niewiele, ale w obu tych starciach widzieliśmy wolę gry. A Belgia, Anglia, Polska i Japonia po prostu wyłożyli lachę na to, że na stadionie oglądają ich tysiące osób, a kolejne miliony przed telewizorami. Oni po prostu wyszli potruchtać przez półtorej godziny. Co to miało być? Strajki włoski?
Nie zrozumcie nas źle – nie widzieliśmy tutaj ustawki. Ale gdyby zebrać ze wszystkich piłkarzy chęć zwyciężenia i skumulować ją w jedną kulę, to ta nie miałaby średnicę większą od piłeczki ping-pongowej.
Wstyd, panowie. To było gorsze niż symulki. Bo padolino to epizod, rzucasz się na ziemię, zwijasz się z wyimaginowanego bólu. A tu było permanentne udawanie. Zdeptaliście ideę sportu.