Reklama

“Juan nie miał wyboru. Musiał szybko dorosnąć”

Mariusz Bielski

Autor:Mariusz Bielski

24 czerwca 2018, 09:24 • 9 min czytania 2 komentarze

– Na kolumbijskich ulicach musisz przestrzegać całej listy reguł. Z bagażem jeździsz tylko taksówką. Dokumenty zostają w hotelu. Pieniędzy weź tylko tyle, ile potrzebujesz. Z telefonu nie korzystaj zbyt często. Idąc w nieznane – zwłaszcza po zmroku – cały czas czujesz adrenalinę. Czy mogę tu wejść? A czy ta ulica będzie bezpieczna? Granice między dzielnicami są niewidzialne – pisał Jakub Białek o swojej wizycie w Kolumbii.

“Juan nie miał wyboru. Musiał szybko dorosnąć”

– Musicie wiedzieć, w które dzielnice nie wchodzić – radził naszemu reporterowi Manuel Arboleda.

Juan Cuadrado zapewne dodałby do powyższej listy jeszcze jedną poradę, którą niegdyś usłyszał od swojej mamy. – Gdy ktoś zacznie dobijać się do drzwi, albo gdzieś na ulicy padną strzały, od razu biegnij schować się pod swoje łóżko!

Dorosłemu człowiekowi co prawda na niewiele by się zdała taka wskazówka, ale czteroletniemu dzieciakowi? O, to już co innego. Kto wie, być może te tekst w ogóle by nie powstawał, gdyby 26 lat temu nie posłuchał polecenia matki. Kolumbijski świat przestępczy nie zna przecież litości. Jaką mógł mieć pewność, że tamtego dnia nie stałby się jeszcze jedną ofiarą gangsterów? „Jeszcze jedną”, ponieważ wówczas mały Juan przeżył pierwszą wielką tragedię w swoim życiu. Niedługo po tym, jak strzelanina ucichła, wyszedł bowiem z domu na znajdujące się nieopodal pole bananowe, gdzie odnalazł swojego ojca. Martwego.

– Nie miał wyboru. Z powodu śmierci Guillermo musiał po prostu szybciej dorosnąć – opowiadała po latach matka skrzydłowego, Marcela. Ten co prawda niewiele już pamięta z tamtych czasów, drugiego z rodziców zna głównie ze zdjęć, aczkolwiek nie można mu odmówić szacunku do niego. Po każdym strzelonym golu obecny zawodnik Juventusu podnosi ręce ku niebu, aby w ten sposób zadedykować mu trafienie.

Reklama

Dantejskie sceny rozegrały się w stosunkowo małej miejscowości Necocli, gdzie na początku mieszkał wraz z rodziną. Tamtejsze wybrzeża wyglądają jak z raju. Rosnące palmy, niebieska, czysta woda Morza Karaibskiego, a zaraz obok niemalże tropikalny las oraz góry. Brzmi jak idealne miejsce, w które turyści powinni zjeżdżać całymi tabunami, prawda? Kilka dekad temu lepiej było jednak trzymać się od tego miejsca z daleka, ponieważ szeroko rozumiana przemoc dotykała blisko 70% lokalnej społeczności.

To nie było dobre miejsce do wychowywania dziecka, a zwłaszcza chłopca tak niesfornego oraz wręcz nadpobudliwego jak Juan. Zwłaszcza przez samotną matkę. Zresztą, ta w pogoni za pieniądzem wyjechała z Necocli niedługo po tragicznym wypadku – Guillermo nie był wszak właściwym celem ataku przestępców, lecz znalazł się w złym miejscu o złym czasie. Nowym domem przyszłego skrzydłowego stało się wówczas Apartado, gdzie też Marcela znalazła swój azyl – w postaci etatu w fabryce zajmującej się przygotowaniem bananów do zagranicznego eksportu. Kokosów nie zarabiała, ale przynajmniej dało się za to godnie żyć razem z synem. A ten zresztą również poznał wtedy smak wielogodzinnej harówki, kiedy co jakiś czas przychodził z mamą do pracy, by do świeżych owoców przyklejać małe niebieskie etykietki.

Teraz Cuadrado chętnie angażuje się w życie społeczne w swoich rodzimych stronach. Założył bowiem fundację, dzięki której dzieci mogą spokojnie grać w piłkę na ufundowanych przez niego obiektach. Nawet te najbiedniejsze, wszak zawodnik Juve finansuje jej funkcjonowanie. Często organizował też akcje charytatywne, zbierając koszulki od zawodników poszczególnych rywali, z którymi akurat grał, a potem sprzedawał je na specjalnie przygotowanych aukcjach. Wyprzedał w ten sposób również swoją kolekcję trykotów znanych piłkarzy, a uzyskane pieniądze przeznaczył – a jakże – na dzieci z Necocli.

Z kolei aby pomóc dorosłym, dając im pracę, w miejscowości, w której się wychował, otworzył firmę tekstylną „Juan Cuadrado Jeans”, produkującą spodnie. Chętnych zaprasza do butików w Medellin oraz Baranquilli.

Marcela, jak to matka, chciała też, aby Juan skupiał się na szkole, ponieważ dzięki wykształceniu mógłby się wyrwać z szarej kolumbijskiej codzienności. Ba, sama zapisała się do szkoły dla dorosłych, aby dać synowi przykład. Zabierała go ze sobą na zajęcia, lecz podczas nich zmęczony graniem w piłkę młodzian po prostu zasypiał. Jak to jednak zwykle bywa w tego typu historiach, nasz bohater miał zupełnie inne zainteresowania. Jeszcze nie plany, no bo nie możemy o nich mówić w kontekście kilkuletniego chłopca, chociaż czas pokazał, iż piłka była mu przeznaczona.

Kopał ją dosłownie w każdej wolnej chwili, czym doprowadzał Marcelę do szewskiej pasji. Tyrała dla tego chłopaka godzinami, a ten mały niewdzięcznik olewał szkołę, a tym bardziej nie lubił pracy w fabryce! Pewnego razu zwiał zatem z powrotem do Necocli, gdzie wciąż mieszkała jego babcia, ale ta była solidarna raczej z mamą Cuadrado. Nie zrozumcie nas jednak źle – w tym kontekście nie robimy z chłopaka żadnego męczennika, a babci oraz matki nie traktujemy jako wyrodnych opiekunów. Te dwie kochające go na zabój kobiety zwyczajnie pragnęły lepszej przyszłości dla Juana, więc ich postawa była kompletnie zrozumiała. Tym bardziej, że przecież nie jest tak, iż każde dziecko marzące o karierze piłkarskiej rzeczywiście ją robi. Jest wręcz odwrotnie – system wypluwa zdecydowaną większość futbolowych marzycieli.

Reklama

– Mama chyba mnie nie kocha. W ogóle nie pozwala mi grać! – skarżył się babci. U niej miał więcej luzu, chociaż równoważyły go baty, które zbierał od niej regularnie. – Posyłałam go do szkoły, ale codziennie wracał umorusany w czym tylko się dało. Całymi dniami kopał piłkę na placu, który nazywałam „bagnem”. Potem nieraz zdarzało mi się prać ciuchy i jego samego za to jak bardzo brudny przychodził – opowiadała.

Jeśli dziś kojarzycie tego zawodnika głównie ze sprytem, to niewiele pomylicie się również w kwestii jego charakteru. Kolumbijczyk bowiem już wtedy i de facto dość szybko wymyślił sposób, dzięki któremu raz po raz przechytrzał babcię. Po prostu grał na boso, skarpety zaś chował w spodenkach. Po zakończeniu niezliczonych podwórkowców obmywał stopy, zakładał czyste „skiery” i… voila! Wszyscy byli zadowoleni.

W końcu zarówno Marcela jak i babcia naszego bohatera dały za wygraną. Czego by nie spróbowały, i tak nie potrafiły go upilnować. Jak wspominał jego przyjaciel z dzieciństwa, Juan Diego Ramirez, uciekały się one nawet do przywiązywania go, aby tylko nie poszedł grać, choć wiadomo doskonale jak to wszystko się kończyło. A skoro opiekunki nie dawały rady go pokonać, zdecydowały się do niego przyłączyć. Cuadrado zaczął więc grać najpierw w małym klubiku w Necocli, a potem Apartado. Jedyny warunek? Musiał angażować się w naukę przynajmniej w takim samym stopniu co w treningi i mecze.

Oczywiście, że Marcela oraz babcia miały mnóstwo wątpliwości co do tej ścieżki. Sam młodzian natomiast przekonywał matkę. – Pierwsze co zrobię, kiedy jako profesjonalny piłkarz zarobię pieniądze, to kupię ci dom – przekonywał czym zapewne wzbudzał co najwyżej rozczulenie rodzicielki. Kiedy jednak spełnił obietnicę, z jej oczu popłynęły łzy wzruszenia. Zresztą, pomimo tego, iż Kolumbijczyk posiada żonę, w życiu nadal towarzyszy mu mama. Udine, Lecce, Florencja, Londyn, Turyn… Zawsze mieszka tam, gdzie akurat gra jej oczko w głowie.

Gra w lokalnych drużynach kręciła się jakoś kilka lat, a przez cały ten czas Juan zachwycał na boisku. Tak przynajmniej niesie kolumbijska wieść gminna, wszak odnalezienie jakichkolwiek nagrać z obecnym zawodnikiem Juve graniczy praktycznie z cudem. O ile w ogóle istnieją. Tylko styl gry skrzydłowego był praktycznie taki sam – pełen indywidualnych rajdów, dryblingów, sztuczek technicznych oraz goli. Sam piłkarz twierdzi, iż jego idolem był wówczas Ronaldo, lecz przypięli mu łatkę innej brazylijskiej legendy. Przezywali go Garrinchą, ponieważ tak samo jak dawna gwiazda Botafogo występował na prawym skrzydle, kiwał w podobny sposób, a także miał równie – lecz na pozór – nieskoordynowane ruchy.

Tyle albo aż wystarczyło, aby bohater tego tekstu przykuł uwagę scouta. Nelsona Gallego, dzięki któremu o Cuadrado stawało się coraz głośniej, choć miał dopiero 14 lat. Nie była to jednak typowa chłodna relacja typu piłkarz-agent, na którą tak często narzekamy w dzisiejszych czasach. Wręcz przeciwnie, Gallego stał się dla niego kimś więcej niż tylko opiekunem w bezdusznym świecie futbolu. Był bowiem autorytetem.

Fragment rozmowy z Nelsonem, który można znaleźć na youtube:
– Można powiedzieć, że łączyła was więź prawie taka sama jak ojca z synem? Traktował go pan jak własne dziecko.
– Zdecydowanie tak. Kiedy mama przyprowadziła Juana na zajęcia, miał 13 lat. Uczyłem go jak wygląda samodzielne życie. Czasem mieszkał sam, czasem jeszcze z dwoma innymi kolegami. W moim domu, który opłacałem. Pokazywałem mu podstawowe rzeczy, na przykład jak powinno się gotować czy zajmować mieszkaniem. Pilnowałem też czy aby na pewno uczy się na odpowiednim poziomie.

Za to poświęcenie nie oczekiwał zupełnie nic.

– Nelson Gallegro to bez wątpienia jedna z najważniejszych osób jego życiu. Przez 8 lat dbał o to, by mój syn właściwie się rozwijał jako piłkarz oraz człowiek. Zawsze będę mu ogromnie wdzięczna za to co dla niego zrobił. Wtedy naprawdę mało kto wierzył, że z Juana może wyrosnąć znakomity zawodnik, a on nigdy nie miał co do tego wątpliwości – wspominała Marcela.

Nie kolorozywała ani trochę. Scout oraz trener, który w życiu Cuadrado zaczął wręcz pełnić rolę ojca, był niestrudzony w szukaniu i otwieraniu mu kolejnych furtek w karierze. Załatwił mu chociażby testy w Deportivo Cali, gdzie wypadł naprawdę dobrze, lecz odstrzelono go z powodu, który budzi dziś szyderczy uśmiech na każdych ustach – bo był za mały. Faktycznie, dość długo był niziutki, nieproporcjonalnie jak na swój wiek, ale ile tego typu historii już słyszeliśmy? No cóż, dziś w Cali mogą tylko żałować. Niedługo potem Gallego pojechał ze swoim podopiecznym do Buenos Aires, gdzie z kolei młodziaka sprawdzało River Plate, lecz werdykt brzmiał tak samo. Mniej więcej w tym samym czasie, znając te historie, rówieśnicy nadali skrzydłowemu następny pseudonim – „Króciutki”.

Kto wie co by się stało z mikrym skrzydłowym, gdyby nie pomoc Atletico Uraba, gdzie wówczas występował. Klub zapewnił mu bowiem odpowiednie leki, dzięki którym nadrobił fizyczne zaległości względem swoich rówieśników. W końcu też doczekał się prawdziwej oraz w pełni zasłużonej szansy od losy. No, a tak właściwie od Deportivo Independiente Medellin za sprawą niejakiego Santiago Escobara. Zbieżność nazwisk z najsłysznniejszym Pablem w historii zupełnie przypadkowa. Zbieżność z piłkarzem, który podczas mundialu w 1994 roku strzelił samobója, a niedługo potem został zamordowany w ojczyźnie – już nie. Był to bowiem brat Andresa pracujący jako trener.

– Kiedy pierwszy raz spotkałem Juana, był introwertykiem – wspominał. Jakże odwrotny jest to obraz wobec tego, jaki da się zaobserwować aktualnie! Dziś Cuadrado to showman, dusza towarzystwa, uwielbiający kolumbijską muzykę i taniec. Obojętnie w jakiej formie, dzięki czemu zawsze zbierały się wokół niego tłumy dziewczyn. Pod względem charakteru przebył zatem dłuuuuugą drogę. – Wtedy prawie wcale się nie odzywał. Był bardzo nieśmiały – opowiadał Santiago. Ciekawe jak zareagowała na te słowa Marcela oraz babcia piłkarza? Musiały mieć bezcenne miny!

Faktem jest to, iż nasz bohater nie mógł trafić lepiej. Escobar postawił na niego, tak jak później każdy inny trener. Nikt nie miał wątpliwości. Kiedy w 2008 roku ostatecznie Juan przebił się do drużyny seniorskiej, Deportivo Independiente dotarło aż do finału Clausury, gdzie poległo w meczu z Americą Cali. Juan zachwycał wówczas regularnie, więc za chwilę trafił do notesów skautów Udinese, znających rynek południowoamerykański lepiej niż własną kieszeń. Latem 2009 przechwyciła go rodzina Pozzo oraz Udinese.

Ale dalszą część historii Cuadrado znacie już doskonale…

Mariusz Bielski

Fot. NewsPix.pl

Najnowsze

Hiszpania

Mbappe wraca z dalekiej podróży. Taki Real kibice chcą oglądać

Patryk Stec
5
Mbappe wraca z dalekiej podróży. Taki Real kibice chcą oglądać

Komentarze

2 komentarze

Loading...