Urodziłem się w 1990 roku, dodam jeszcze że w Polsce, a konkretnie to w Łodzi. Nie trzeba być futbolowym historykiem, by zauważyć, że od momentu mojego przyjścia na świat reprezentacja Polski grała albo bardzo chujowo, albo jeszcze gorzej.
Co gorsza, nie brakowało momentów, gdy poza całą piłkarską bryndzą, którą karmiliśmy się w przerwach między równie żałosnymi występami naszych wszystkich klubów, dochodziły tysiące afer wokół reprezentacji i w samym jej trzonie. Wychowywałem się, jak wielu z nas, na reprezentacji, która musiała się posiłkować Nigeryjczykiem, Brazylijczykiem, a potem całą gromadą obcokrajowców, którzy przez bliskość dużego turnieju, na który mieliśmy zapewniony awans, przypomniała sobie, że kiedyś ich przodkowie jedli pierogi w Rzeszowie.
Obrzydzanie kadry miało charakter niemalże systemowy, bo odbywało się na wielu poziomach jednocześnie. Piłkarze bywali antypatycznymi chamami, którzy wywoływali w kibicach wściekłość jeszcze przed wybiegnięciem na boisko. Równie głośno, co o ich kolejnych porażkach, było o ekscesach towarzyszących nawet zgrupowaniom reprezentacji. Kolejni szkoleniowcy przypominali nadęte balony, które odfruwały w szalonym tempie jeszcze przed pierwszym zwycięstwem nad rywalem innym niż San Marino. Jeśli gdzieś się dostawaliśmy – na przykład na mistrzostwa świata w 2002 roku – to leczenie kaca po imprezie trwało dłużej, niż radość z awansu.
Kolejne drużyny przynosiły rozczarowania – najpierw niespodziewane, potem już zgodne z planem. Rzadkie momenty sukcesów były wyolbrzymiane do takich rozmiarów, że w ogóle przestawały smakować. Pamiętne zwycięskie remisy, czy nawet “piękne katastrofy” zostały zastąpione przez katastrofy kompletnie brzydkie.
Zresztą, jak to kiedyś ktoś włożył w usta Franciszka Smudy, po cóż strzępić język po próżnicy.
Sami wiecie, że było przechujowo.
Aż przyszedł Adam Nawałka. Robert Lewandowski. Znikąd nagle wyskoczył Kamil Glik, z obrońcy Piasta Gliwice wyrastając na filar AS Monaco. Znikąd pojawił się Grzegorz Krychowiak.
Gdzieś zniknęli Obraniakowie, Perquisy, Boenische. Gdzieś zniknęli Janasowie, Smudowie. Gdzieś zniknął paździerz, zaczęły się zaś pojawiać bardzo intensywne przejaśnienia.
Polska przestała być zlepkiem przypadkowych piłkarzy o różnych językach, którzy spotykali się na zgrupowaniach, by przyjąć zasłużone wpierdy od rywali i rozjechać się z powrotem na ławki i trybuny swoich zagranicznych klubów. Zaczęliśmy nie tylko wygrywać mecze, zaczęliśmy wyglądać jak drużyna. Zaczęliśmy tworzyć coś więcej, niż tylko zespół typowany do zwycięstwa z rywalami zbliżonymi potencjałem. Dla mojego pokolenia to był szok. Nagle za strzelanie nie odpowiadali rezerwowi klubów z 2. Bundesligi czy snajperzy z Eredivisie, ale król strzelców Bundesligi. Nagle okazało się, że możemy obejrzeć jak nasi kadrowicze żartują ze sobą po polsku, walczą o siebie na murawie, wychodzą bez kompleksów na mecze nawet z faworyzowanymi przeciwnikami.
Wywalczyliśmy miejsce we Francji, na Euro 2016. Potem doszliśmy do ćwierćfinału, stając się jedną z ośmiu najlepszych drużyn kontynentu. Po 12 latach udało się wywalczyć miejsce na mundialu.
To wszystko uczynili nasi ludzie. Prawdziwek Kamil Glik, z którym na piwo chciałby pójść każdy z nas. Robert Lewandowski. Bez trzech żon i ośmiu kochanek, bez problemu hazardowego i alkoholowego – zamiast tego zwykły chłopak, który tworzy kochającą rodzinę z dziewczyną, która jest z nim od początku. Piotr Zieliński, który ufundował dwa domy dziecka. Ten przeuroczy szarpak Grosicki, tak autentyczny, jakby dopiero wczoraj skończył z osiedlowymi meczami na orlikach. W stu procentach profesjonalny Krychowiak, który nigdy nie zapalił papierosa i nie napił się wódki. Dobra, z Krychowiakiem trudno było się identyfikować łodzianinowi, ale mimo wszystko – równie trudno było nie szanować jego pracy.
Okazało się, że mecze reprezentacji mogą być przyjemnością. Że tej grupce ludzi da się szczerze dopingować, że da się ich… Kurczę, może nawet pokochać? Nie tak jak swoje klubowe zespoły, wiadomo, ale mimo wszystko.
Po trzech dekadach nieprzerwanych rozczarowań, dostaliśmy mnóstwo radości. Całe sezony wielkiej, olbrzymiej radości.
Jeszcze pod koniec 2017 roku myślałem, że to początek. Potem było sprawdzanie dyspozycji poszczególnych zawodników, sprawdzanie stanu rehabilitacji Piszczka, Błaszczykowskiego, Milika. W połowie marca napisałem dosłownie, że zaczynam panikować. W piątek, że przerżniemy z Kolumbią.
Jasne, że jestem zły. Dla Lewandowskiego to pewnie ostatni mundial, dla Piszczka, Glika, Błaszczykowskiego – na sto procent. Mamy młodszych zawodników, nie zjedziemy do poziomu San Marino, ale też ten mecz z Kolumbią, ta spektakularna porażka, to nasze pożegnanie z tą drużyną. Budowana od zera przez Adama Nawałkę, budowana od dna, od tego, co zostawili Smuda z Fornalikiem, urosła do sporego rozmiaru. Czy mogła być większa? Pewnie tak, szczególnie dwa lata temu. Z perspektywy czasu widać, że nawet finał nie byłby wówczas niemożliwy. Czy mogła być większa na tych mistrzostwach? Jasne, moim zdaniem totalnie spierdoliliśmy temat taktycznie.
Ale mimo wszystko – dała nam coś, czego nie dał nam nikt od trzydziestu lat. To były świetne trzy sezony. To były piękne, naprawdę piękne chwile.
Dzięki za to wszystko.
I miejmy nadzieję, że ci, którzy przyjdą po was, będą się uczyć na wszystkich waszych błędach.
JAKUB OLKIEWICZ