W roku 1978 reprezentację Danii prowadzi Kurt Nielsen. Gość, który nie ma w domu telefonu i który do analizy rywala podchodzi podobnie jak Franek Smuda podczas Euro 2012 do tej przygotowanej przez Huberta Małowiejskiego. Do eliminacji mundialu ’78 – na którym nie zagrali – Duńczycy są losowani z ostatniego koszyka. Wielce nieprawdopodobne byłoby wtedy stwierdzenie, że dziesięć lat później o reprezentacji Danii z lat 80. będzie się mówiło jako o jednej z najbardziej ekscytujących drużyn w historii futbolu. Że sir Bobby Robson umieści ją w jednym szeregu z niesamowitą Brazylią z 1970 i zadziwiającą świat futbolem totalnym Holandią.
Gdy w 1933 roku Aksel Sandemose wydawał nowelę „Uciekinier w labiryncie”, wprowadził pojęcie „Janteloven”, czyli „Prawo Jante”. Miało ono być ostrzeżeniem przed pewnymi wzorcami myślenia, a jednak w Skandynawii w wielu dziedzinach życia na długo mocno się zakorzeniło. Jego podstawowe założenie brzmiało:
„Nikt nie jest kimś specjalnym. Nie próbuj wyróżniać się ani udawać, że jesteś pod jakimkolwiek względem lepszy od innych”.
Sandemose nie mógł wiedzieć, że stawiając ostatnią kropkę, uczyni naprawdę wielką krzywdę duńskiemu futbolowi.
Nie godziło się bowiem, by piłkarz-amator (w Danii bardzo długo bronili się przed piłkarskim zawodowstwem) chciał więcej ponad to, co już ma. By pragnął wyjazdu zagranicznego, by chciał rozwijać swoje umiejętności w bardziej wymagającym otoczeniu. Tych, którzy się na to decydowali, nie czekała chwała bohaterów sławiących duński futbol poza granicami kraju.
W zamian czekał ostracyzm.
Kto chciał kariery przez wielkie „K”, ten mógł pożegnać się z występami w drużynie narodowej. Taki los spotkał na przykład Sørena Lerby’ego, który w 1975 roku przeszedł z Fremad Amager do Ajaksu, ale na debiut w kadrze musiał poczekać kolejne trzy lata. Wtedy to selekcjonerem był już Kurt Nielsen, a reprezentantów przestała wybierać specjalna komisja, tylko właśnie pierwszy trener (nie, to nie żart).
Z Lerbym wiąże się zresztą kuriozalna historia z czasów, gdy już regularnie zakładał trykot drużyny narodowej. W drodze na mundial w Meksyku Duńczycy grali z Irlandią w Dublinie w tym samym dniu, w którym Bayern Lerby’ego miał się zmierzyć kilka godzin później w 4. rundzie DFB Pokal z VfL Bochum. Co więc zrobił pomocnik? Najpierw rozegrał 59 minut w starciu reprezentacji, po czym zbiegł czym prędzej do tunelu, gdzie już czekał na niego Uli Hoeness. Stamtąd na lotnisko i na mecz do Monachium. Bawarczycy nie byli tak lekkomyślni, by wystawić go od pierwszej minuty, ale koniec końców Lerby pojawił się na boisku w drugiej połowie, a spotkanie… zakończyło się dogrywką. Krótko mówiąc – gość w jeden dzień rozegrał ponad dwie godziny w dwóch meczach o stawkę w dwóch różnych krajach, oddalonych od siebie o ponad półtora tysiąca kilometrów.
Lerby jednak nie wyobrażał sobie załatwić tego inaczej. To znaczy – miał zagrać 45 minut w kadrze, ale Bayernowi postawił się selekcjoner. Zresztą Niemiec. Doświadczony w Bundeslidze, a także jako selekcjoner reprezentacji Haiti, a urodzony we Wrocławiu Sepp Piontek.
Z pozoru może się wydawać, że Niemiec dostał wymarzoną robotę. Szczególnie po haitańskich doświadczeniach z prezydentem Jeanem-Claudem “Baby Doc” Duvalierem. Największymi namiętnościami Duvaliera były: przemoc, korupcja i laleczki voo-doo, jak więc można się domyślać, okoliczności dwuletniej pracy Piontka nie mogły być normalne. Gdy przyleciał na Haiti okazało się na przykład, że reprezentacja tak naprawdę ma selekcjonera. Był nim Jugosłowianin Mladen Kashanine. “Baby Doc” kazał się nie stresować i korzystać z uroków wyspy. Niedługo później Kashanine stracił głos, wysłano go więc na operację do Miami. Okazało się, że są problemy z jego wizą, więc na Haiti nigdy już nie wrócił.
Piontek wytrzymał dwa lata, ale łatwo nie było. Zawodnicy mieli bowiem nienaruszalny obrządek przedmeczowy – rytuał voo-doo i tankowanie rumu. Gdy zaś wspomniał kucharzowi reprezentacji, że jedzenie nie jest takie, jak być powinno, ten wyciągnął flintę i wziął Niemca na celownik.
Tym bardziej perspektywa pracy w Danii wydawała się być niesamowicie kusząca i nieporównywalnie bardziej… hmm… normalna? W kraju nieprzyzwyczajonym do piłkarskich sukcesów, w którym sukcesem była porażka (!) 3:4 z Anglikami, dostał do rąk grupę zawodników z największych w tamtym czasie europejskich potęg. Allana Simonsena, który w 1977 odebrał Złotą Piłkę i jako jedyny piłkarz na świecie strzelał gole w finałach trzech różnych europejskich pucharów. Pera Rontveda, a więc zawodnika nazywanego w Bundeslidze drugim po Beckenbauerze na swojej pozycji. Wspomnianych Arnesena i Lerby’ego, czyli dwie niezwykle ważne postaci Ajaksu. Profesora na boisku i poza nim – Mortena Olsena (nasz wywiad z Mortenem Olsenem znajdziecie TUTAJ).
Z pozoru wystarczyło tę bandę nieco okrzesać taktycznie. Nielsen był bowiem znany z dość luźnego podejścia do analizy rywala. Wsławił się tym, że chcąc wyglądać na poważnego, świetnie przygotowanego do swojej pracy selekcjonera wysłał do Belfastu swojego asystenta po szczegółowy raport na temat Irlandczyków z Północy. Przejęty chłopak wrócił z zapisanymi drobnym maczkiem czterema kartkami A4. Nielsen zaś zerknął na raport, odłożył go na stolik, po czym i tak stwierdził: „chuja grają, opierdolimy ich” „panowie… gramy swoje!”.
Ale pozory mylą. A Duńczykom daleko było do hiperprofesjonalizmu. – Sepp chciał wygrać mistrzostwa świata, a my tylko chcieliśmy się napić piwa! – to zdanie obrońcy Ivana Nielsena z mistrzostw świata w 1986 roku chyba najlepiej obrazuje, gdzie mogła między selekcjonerem a zawodnikami zaistnieć różnica poglądów.
– O nie, Niemiec! – mniej więcej taka była reakcja napastnika Prebena Elkjaera Larsena (nasz wywiad z nim znajdziecie TUTAJ) na zatrudnienie Piontka. A to dlatego, że Larsen miał już wcześniej doświadczenie z innym niemieckim szkoleniowcem – Hennesem Weissweilerem. I pamiętał, jak ciężką przeprawę miał z nim ze względu na swoją słabość do kolońskiego życia nocnego.
Pierwsze tarcia pojawiły się bardzo szybko. Gdy Piontek zobaczył, że po wyjazdowej porażce z Włochami zawodnicy zaczynają imprezować jak gdyby nigdy nic już na pokładzie powrotnego samolotu, uznał, że „w dupach im się od dobrobytu poprzewracało”. I postanowił przeprowadzić terapię szokową. Gdy przyjechali na kolejne zgrupowanie, czekała ich bardzo, ale to bardzo niemiła niespodzianka. Okazało się, że nie będą zameldowani w ukochanym hotelu Marina ze świetnym jedzeniem i widokiem na morze, a w Idraettens Hus. Paskudnym, betonowym budynku, bez telewizorów i telefonów w pokojach.
Koledzy namówili więc lidera drużyny, Allana Simonsena, by przysymulował chorobę i uratował ich z koszmaru zwanego Idraettens Hus. Najlepszy piłkarz świata w 1977 roku poszedł więc do selekcjonera i użalał się, że zapadł na rzadką chorobę zwaną betonsyge, czyli chorobę betonową, objawiającą się nieustannym bólem głowy i utratą zmysłu węchu. Nietrudno się domyślić, że Piontek raczej nie łyknął tego jak pelikan. Dał natomiast piłkarzom do zrozumienia, że jest tylko jeden sposób na powrót do Mariny.
Wyniki.
Drużyna dała się złapać na tę zmyślną przynętę. W 1981 roku wygrała 8 z 9 meczów, pokonując w eliminacjach mistrzostw świata 1982 między innymi Włochów. Jak się okazało – dokonali tego jako jedyni w drodze Italii po tytuł najlepszej drużyny globu. Doniosłości tamtemu zwycięstwu dodaje jeszcze fakt, że w Kopenhadze na boisko wybiegło ośmiu spośród jedenastu graczy, na których Enzo Bearzot postawił w meczu o złoto.
Duńczyków na imprezie zabrakło, bo przegrali 1:2 decydujące starcie z Jugosławią. Ale co się odwlecze, to nie uciecze. Tym bardziej, że w blokach startowych do wielkiej międzynarodowej kariery był już ustawiony on.
Michael Laudrup.
Jak to zwykle z przeszłością bywa, ciężko ją porównywać z teraźniejszością. Dlatego choćby powstały setki tekstów na dziesiątki tysięcy znaków, nie będziemy w stanie zmierzyć: Messi czy Maradona. Ale jeśli wierzyć ekspertom z lat 80., duet Laudrup-Elkjaer Larsen był jednym z najbardziej zabójczych w historii. Dopełniali się jak yin i yang. Jak żubrówka i sok jabłkowy. Jak Andy Cole i Dwight Yorke.
– Rozumieliśmy się bez słów. Trener Sepp Piontek grał jednym napastnikiem, mną, a Laudrup poruszał się za moimi plecami. Ja byłem tym bardziej fizycznym, on – finezyjnym. Miał dużą dowolność, mógł schodzić na lewo, na prawo, atakować ze środka. To ja przyjmowałem na ciało wszystkie ataki obrońców, wszystkie wślizgi, żeby zrobić mu miejsce. A on odwdzięczał się doskonałymi podaniami. Myślę, że tylko z Lubańskim nawiązałem podobną nić porozumienia do tej, jaką miałem z Michaelem – wspominał niedawno w wywiadzie dla Weszło Preben Elkjaer Larsen.
Jaki status mieli w reprezentacji ci dwaj niech świadczy samo to, że wywalczyli sobie u Piontka to, co podobno zagwarantowane miał mieć u Unaia Emery’ego Neymar w PSG. Zwolnienie z jakichkolwiek obowiązków obronnych.
To sprawiało też, że The Times w 1984 roku, przed półfinałem Euro z Hiszpanią nazwał Duńczyków a frightening force. Przerażającą siłą. Najbliżej bramki przeciwnika Laudrup z Elkjaerem Larsenem, a na ich podorędziu Jan Molby, Frank Arnesen, Allan Simonsen czy Jesper Olsen. Ta przerażająca siła wyeliminowała w drodze do 1/2 finału bardzo silną Jugosławię (5:0 w fazie grupowej), jak i 10. na mundialu w Hiszpanii Belgię (3:2 w ostatnim meczu fazy grupowej mimo 0:2 po 39 minutach gry).
Trzy pierwsze starcia na tamtym Euro zebrały jednak swoje żniwo. W pierwszym meczu z Francją Yvon Le Roux złamał nogę Allana Simonsena. W trzecim z Belgią, jednym z najbrutalniejszych starć w historii futbolu, mocno poturbowany został Frank Arnesen. Rene Vandereycken, jego klubowy kolega, wiedział doskonale, że Arnesen miał potężne problemy z lewym kolanem. Że nie tak dawno miał je operowane. Gdy więc po raz kolejny skrzydłowy próbował go minąć, władował mu się dokładnie w to kolano. To był jedyny moment w karierze Mortena Olsena – zwykle boiskowego dżentelmena, obrońcy w białych rękawiczkach – kiedy ten stracił panowanie nad sobą.
– Powinienem dostać czerwoną. Powiem więcej – dziś na pewno bym ją dostał! Kopnąłem piłkę w kierunku Rene Vandereyckena, a później mocno go odepchnąłem. Ale sędzia nie pokazał mi kartki, powiedział, że mnie zna i że nie jestem zawodnikiem brutalnym, który łapie nie wiadomo ile upomnień. Szczerze? Powinien wyrzucić mnie z boiska – wspominał ostatnio Olsen w dużym wywiadzie dla Weszło.
Piłkarze swoją drogą, ale równolegle z nimi świat zakochał się w duńskich „roliganach”. Czerwono-białej armii, która zalewała ulice francuskich miast. Cały świat obiegło wtedy zdjęcie gościa, który pod drogowskazem na Lyon odpoczywa z postawionym na brzuchu piwem i duńską czapką na twarzy, która miała chronić go przed słońcem.
Zdjęcie pochodzi z książki Roba Smytha, Larsa Eriksena i Mike’a Gibbonsa “Danish Dynamite: The Story of Football’s Greatest Cult Team”
Po niesamowitym comebacku w meczu z Belgią, Dania z miejsca stała się faworytem do finału. Michel Platini miał później powiedzieć Olsenowi, że spodziewał się powtórki z meczu otwarcia w starciu o złoto. Ekipa Piontka była o krok. Trzeba było „tylko” ograć Hiszpanię.
Jak się okazało, czerwcowego wieczora roku 1984, Duńczycy poznali swoich największych futbolowych prześladowców.
Marzenia o złocie zakończyło pudło w serii jedenastek Prebena Elkjaera.
Od tamtej pory Duńczycy przegrali z Hiszpanią w ośmiu z dziesięciu rozegranych meczów. Gdy mają się z nimi mierzyć w dzisiejszych czasach, chowają się za kanapę i spoglądają w kierunku telewizora z przerażonym wzrokiem przez pełne 90 minut.
To jednak nie Euro 1984, a mundial w 1986 roku do takich rozmiarów napompował tę traumę. Mundial, który stał się symbolicznym końcem tamtej drużyny.
Nikt nie umiał zrozumieć tego, co stało się z Duńczykami w 1/8 finału. Mieli być faworytami do złota. Przez fazę grupową przejechali jak walec, przerabiając na papkę Szkocję sir Alexa Fergusona, mistrzów Ameryki Południowej Urugwaj (6:1!), a także Republikę Federalną Niemiec z Allofsem, Vollerem czy Matthausem. Byli przygotowani na grę w meksykańskich górach dzięki obozowi w Kolumbii, a także treningom ze specjalnymi maskami utrudniającymi oddychanie. Mieli świadomość, że są w stanie pokonać każdego. Od kiedy objął ich Piontek, ogrywali Włochów, Francuzów, Niemców… Nawet Anglików na Wembley, jako jeden z zaledwie trzech zespołów, który w XXI wieku w meczu o stawkę potrafił wydrzeć wygraną w angielskiej świątyni futbolu. Nieprzypadkowo gdy w 2008 roku magazyn World Football postanowił stworzyć zestawienie najbardziej ekscytujących zespołów w historii piłki nożnej, Duńczycy z lat 80. zajęli 16. miejsce, wyprzedzając każdą historyczną ekipę Manchesteru United, Liverpoolu czy Interu, podobnie jak wszystkie historyczne reprezentacje Argentyny, Niemiec czy Hiszpanii.
A jednak zebrali 1:5 od Hiszpanii, która wyszła z drugiego miejsca w grupie i która męczyła się nawet z Irlandią Północną.
Do dziś wielu Duńczyków zastanawia się, jak to możliwe, że wydarzył się taki piłkarski kataklizm. Że drużyna zdolna kilka dni wcześniej do upokorzenia najlepszej na kontynencie południowoamerykańskim ekipy Enzo Francescolego przyjmuje piątkę od Hiszpanów.
Teorii, dlaczego tak się stało, jest wiele. Po pierwsze – Frank Arnesen. 1986 to był jego rok i wspominając tamte czasy wielu wskazuje go jako najlepiej dysponowanego z Duńczyków. Przed ostatnim meczem grupowym z Niemcami jego żona została odwieziona do szpitala, gdzie zdiagnozowano u niej zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych. Arnesen przez kilka nocy poprzedzających spotkanie prawie w ogóle nie spał. Logicznym wydawało się posadzenie go na ławce, ewentualnie szybkie zdjęcie z boiska. Do tamtej pory na siedem meczów na wielkich turniejach, Arnesen tylko w jednym rozegrał pełne 90 minut. Piontek zdecydował jednak, że z RFN chce go na placu gry w pełnym wymiarze czasu. W 88. minucie przekonał się, że nie był to najlepszy wybór.
Sędzia nie miał zamiaru doliczać nawet minuty. Na tablicy 2:0 dla Danii, nic już nie miało się zmienić. Wtedy Lothar Matthaus zaatakował lewą kostkę będącego przy piłce Arnesena. Duńczyk bez namysłu podjął najgorszą możliwą decyzję. Odkopnął Matthausa prawą nogą, za co wyleciał z boiska. Pozbawiając się tym samym możliwości gry z Hiszpanią.
Brak Arnesena to jedno, tęsknota za domem – drugie. Wielu zawodników przed meczem z Hiszpanią dawało po sobie poznać, że ma dość życia na wygnaniu. Tak w Meksyku, jak i wcześniej podczas obozu w Kolumbii, byli skoszarowani w hotelu, w którym jedynymi rozrywkami były: gra w karty i rozwiązywanie krzyżówek. Komfortowe na pewno nie było też czytanie o sobie w gazetach jako o „łakomym kąsku dla porywaczy”, jak i patrzenie z okna hotelowego pokoju, jak nikt nie kwapi się, by posprzątać zwłoki potrąconej pod hotelem w Bogocie kobiety.
Mimo to gdy odpadali w 1986 roku już w 1/8 finału, gdy obumierał zespół, który wraz z podążającą za nim krok w krok armią kolorowych, pokojowo nastawionych kibiców zachwycił fanów futbolu na całym świecie, nie wyzbyli się pierwiastka “ulicznych piłkarzy”, jak wielokrotnie określał ich najbardziej stateczny w drużynie Morten Olsen. Ruszyli na Hiszpanów z dziecinną naiwnością, w stylu, z jakiego byli znani nim z pojęciem dyscypliny zapoznał ich Sepp Piontek. Można dziś analizować, że stara obrona (Olsen, Busk, Nielsen mieli razem 92 lata) nie podołała młodemu atakowi (Butragueno, Eloy i Michel – zaledwie 66). Że piłkarze potracili głowy, że zapomnieli o tym, że Hiszpanie też mogą zdobyć kolejne gole. Chcieli zerwać wszystkie jabłka z jabłonki, nie zważając na to, że im wyżej wejdą, tym boleśniejszy może być upadek.
Ale czy nie uczciwiej będzie powiedzieć, że Duńczycy, którzy nigdy nie porzucili swojego radosnego stylu, odpadli dokładnie tak, jak grali przez tych ostatnich kilka lat?
Odpadli na swoich zasadach.
Zerwali z Prawem Jante. Udowodnili, że są pod wieloma względami lepsi od innych.
***
Jens Jørn Bertelsen, pomocnik reprezentacji Danii w latach 1976-1987: – Zarówno we Francji, jak i w Meksyku tytuł był w zasięgu. Mogliśmy być mistrzami Europy. Mogliśmy być… mistrzami świata.
SZYMON PODSTUFKA
fot. NewsPix.pl