– Foto! Foto! – słyszę zza pleców i momentalnie na moim ramieniu ląduje… małpa. Jasne, mogło być gorzej, wszak chodziły pogłoski – mam nadzieję, że niezrealizowane – iż za taką żywą atrakcję może robić tu nawet niedźwiedź. Cena? „Jak dla ciebie 200 rubli”. Zanim zdążyłem odmówić, małpkę w obroty wzięła grupka najgłośniejszych Hiszpanów. I to tak, że właścicielowi interesu chyba przeszło przez myśl wezwanie obrońców praw zwierząt, choć sam wykorzystuje przecież to, jak sądzę, biedne stworzenie.
Ale nic nie zrobisz. Nie przekrzyczysz ¡Que viva España!
Na kilku meczach w swoim życiu już byłem i radośniejszą atmosferę widziałem tylko raz. Przedziwny zbieg okoliczności – też akurat grali Hiszpanie. I to razy dwa, bo mam na myśli finał Ligi Mistrzów pomiędzy Realem a Atletico. Nowy numer jeden na liście osobistych mundialowych porażek – pluję sobie w brodę, że po treningu kadry – i przez korek – dotarłem w ostatniej chwili (i nie nastrzelałem więcej fotek, sorry!).
Jarałem się tym meczem od momentu, w którym wiedziałem, że wyląduję w Soczi, w fazie grupowej trudno o lepsze delicje. Właściwe nakręcenie zaczęło się jednak w samolocie, gdzie trafiło mi się miejsce obok kibica z Portugalii.
– Jedziesz sam?
– Nie, jest ze mną mój najlepszy przyjaciel. Jameson! Siedzi w walizce.
Nie zapamiętałem imienia, więc powiedzmy, że Miguel pochodzi z Bragi i kibicuje Sportingowi. Pamięta Poznań, bo pierwszy i ostatni raz widział 100 koksów, którzy ściągnęli koszulki, odwrócili się tyłem do murawy i zaczęli skakać. Jeśli kojarzycie ten mecz, to pewnie wiecie, że był środek zimy. Chwilę później jednak w niego zwątpiłem, bo Marcina Chmiesta nie pamiętał.
– Grał w ataku z Diego Costą.
– Pierdolisz!
Hiszpanów lubi, ale umiarkowanie i chyba nie jest w takim podejściu odosobniony. Momentami relacje pomiędzy tymi krajami były dość burzliwe, ale nienawiści tam nie ma. Sprzedaje mi przy tym dwa protipy. Po pierwsze, jeśli chcesz obrazić Portugalczyków, zacznij do nich mówić po hiszpańsku. Po drugie, jeśli chcesz jechać na wakacje i wahasz się pomiędzy państwami z Półwyspu Iberyjskiego, wybór jest prosty. Bo Hiszpania to piękna pogoda, ale brzydkie kobiety, a Portugalia piękna pogoda i piękne kobiety.
Mam nadzieję, że dotarł pod stadion, gdzie trwała fiesta, bo do Hiszpanów i Portugalczyków dołączyli Brazylijczycy, których tu pełno ze względu na zakwaterowanie kadry. Wybuchowa mieszanka.
Ale mam jeszcze większą nadzieję, że chłop dotarł na sam mecz, bo postawmy sprawę jasno – nawet gdyby w fontannach zamiast wody tryskała dobra łycha, a w jej okolicach można by było spotkać Emily Ratajkowski z koleżankami, przegapienie takiego spotkania byłoby lekkim frajerstwem. Jeśli początek mundialu nie powalał, to teraz walnął wszystkim supleksa, założył dźwignię i kazał odklepać. Co tu dużo mówić – jest pięknie!
A najbardziej wygrał ten, w którym – sądząc po liczbie koszulek przed stadionem – pokładane były największe nadzieje. I ten, który miał kilka nosów do utarcia. Od pierwszego kontaktu z piłką Ronaldo z sektora zajmowanego przez Hiszpanów leciały gwizdy. Dziwne, bo z pewnością sporo (najwięcej?) było tam kibiców Realu. No chyba, że oddzielamy piłkę klubową i reprezentacyjną grubą kreską. Musiał je słyszeć. Gdy szybko wywalczył, a później zamienił na gola karnego były jeszcze głośniejsze. A gdy podchodził do rzutu wolnego w końcówce, osiągnęły apogeum.
A później była cisza, oczywiście u jednych.
Farciarz jestem, że mój pierwszy mecz mundialu na żywo był właśnie taki.