Wyobraźcie sobie „Ojca chrzestnego” bez Roberta Duvalla albo „Chłopców z ferajny” bez Joe Pesciego. Niby aktorzy drugoplanowi, ale odwalili tam kawał dobrej roboty i bez nich – kto wie – mogły to być zupełnie inne filmy. Steve Kerr, kiedy biegał jeszcze po parkietach NBA, był właśnie takim Duvallem lub Pescim. Najczęściej ekskluzywny rezerwowy, ale nie przeszkodziło mu to zdobyć pięć tytułów mistrzowskich i zostać specem od rzutów za trzy punkty.
Jedną z głównych ról otrzymał dopiero jako trener Golden State Warriors i już tam zdobył właśnie swój trzeci pierścień w ciągu zaledwie czterech sezonów.
Napisać jednak, że Kerr to wyłącznie trójki i mistrzostwa, to jakby nic nie napisać. Liban, śmierć ojca zastrzelonego przez dżihadystów, bójka z samym Jordanem – jego historię po prostu trzeba przypomnieć.
*
Kwarta numer jeden – Bejrut
18 stycznia 1984 r.
Była prawie 9, kiedy dr Malcolm Kerr, 52-letni prezydent Uniwersytetu Amerykańskiego w Bejrucie, dojechał swoim samochodem do kampusu. Zanim udał się do głównego budynku administracyjnego College Hall, zajrzał jeszcze na chwilę do biura jednego ze swoich współpracowników. O 9.08 był już na dziedzińcu CH, gdzie od rana kłębili się uczniowie zapisujący się na semestr wiosenny. Kupa ludzi, w której łatwo pozostać niezauważonym.
O 9.09 wsiadł do windy. Kilka dni później jeden ze studentów zezna, że wraz z nim wskoczyło do niej dwóch mężczyzn. Sam uczniak wybrał schody, bo nie chciał tłoczyć się z nimi w ciasnej „klatce”. Tamci dwaj mogli być zabójcami. Uczniak mógł więc swoją decyzją uratować sobie życie.
Kiedy winda dojechała na trzecie piętro budynku, doktor wyszedł z niej i zaczął kierować się do swojego gabinetu mieszczącego się na końcu korytarza. W jednej ręce trzymał teczkę z dokumentami, w drugiej parasolkę. Dziennikarze „New York Times’a”, którzy kilka dni później bardzo precyzyjnie relacjonowali tamte wydarzenia, podali, że Kerr zdążył przejść nie więcej niż dwanaście kroków, kiedy na korytarz wyszli za nim dwaj napastnicy. Jeden z nich wymierzył w głowę naukowca i oddał dwa strzały. W pierwszej chwili niewiele było słychać, bo zabójca miał tłumik. Kiedy bezwładne ciało szefa uniwersytetu uderzyło o podłogę, usłyszała to dopiero jego sekretarka. Gdy podniosła głowę (rozmawiała przez telefon), zobaczyła tylko leżącego szefa i już tylko plecy dwóch uciekających ludzi. Pierwszy do zakrwawionego ciała Malcolma podszedł dziekan uczelni.
Wszystkie wykłady zostały natychmiast przerwane. Kiedy informacja o tragedii dotarła do pilnującej porządku na uniwersytecie armii, żeby wyłapać napastników, zamknięto wszystkie bramy do kampusu. Zabójcy prawdopodobnie zdążyli jednak wymknąć się już wcześniej. Kerr prezydentem uniwersytetu w Bejrucie był raptem półtora roku. Odpowiedzialność za zabicie go wzięli na siebie dżihadyści.
Jak się później okazało, Malcolm już od pewnego czasu wspominał swoim przyjaciołom, że boi się o swoje życie. Przyjął jednak propozycję wymarzonej roboty, ponieważ urodził się w Bejrucie. Całe zawodowe życie poświęcił studiowaniu Islamu oraz polityki arabskiej. Chociaż był Amerykaninem, to jednak uważał się też za człowieka stamtąd. Wśród współpracowników nazywany był „przyjacielem Libanu”. W oczach fundamentalistów był jednak wrogiem.
Jego syn Steve – który przyszedł na świat w Libanie, a później przez pewien czas kształcił się też w Egipcie – spał akurat w akademika Uniwersytetu Arizony. Telefon w jego pokoju rozdzwonił się w środku nocy. 19-latek, który był na pierwszym roku studiów, o śmierci ojca dowiedział się od przyjaciela rodziny pracującego w nowojorskiej siedzibie UAB. Kiedy zszokowani koledzy oraz trener drużyny uczelnianej próbowali składać mu kondolencje, on siedział w milczeniu na swoim łóżku. Jak wspominał po latach, potem przez pewien czas bezcelowo biegał po ulicy.
Na otrzymanie informacji o śmierci najbliższej osoby nigdy nie ma dobrych okoliczności, ale Steve i tak miał łatwiej. Jego brat Andrew o śmierci ojca usłyszał w radiu, które akurat grało w sklepie.
Malcolm Kerr był jedną z pierwszych osób, która zaszczepiła w nim miłość do sportu. Sam w wolnych chwilach szczególnie lubił grywać w tenisa i koszykówkę. Kiedy kilkuletni Steve rzucał piłką do kosza zamontowanego nad drzwiami garażowymi przy ich domu, ojciec często do niego dołączał i razem toczyli pojedynki na podjeździe. – Był leworęczny i miał dobrego haka – opowiadał później przyszły mistrz NBA.
Dobrze też pamiętał ojca z czasów swojej gry w młodej lidze. Gdy inni rodzice wariowali podczas meczów swoich pociech, Malcolm był obserwatorem. Dokładnie analizował grę syna, ale dopiero po meczu dzielił się z nim swoimi przemyśleniami. Steve Kerr po zdobyciu pierwszego tytułu z Golden State Warriors przyznał, że to, jakim jest trenerem, po części zawdzięcza też ojcu. Chodziło mu o spokój i dawanie graczom dużo przestrzeni, szerokiego marginesu działania.
Wtedy, będąc jeszcze na pierwszym roku studiów, wiedział że koszykówka jest tym, co chce robić w życiu. Chociaż bywało trudno, bo duchy przeszłości wracały. Pod koniec kariery uczelnianej na jednym z meczów grupa kibiców zaczęła krzyczeć do niego z trybun, dlaczego nie zaciągnie się do wojska i nie pomści śmierci ojca. – Kiedy to usłyszałem, aż upuściłem piłkę, bo ręce zaczęły mi się trząść. To mnie dotknęło, miałem łzy w oczach. Po pierwsze przywołali wspomnienie o moim ojcu, a po drugie, nie mogłem zrozumieć, że ludzie mogli zrobić coś takiego – opowiadał.
Został jednak przy koszykówce. Był jednym z liderów drużyny uczelnianej, znalazł się nawet w składzie reprezentacji Stanów Zjednoczonych, która w 1986 r. zdobyła mistrzostwo świata w Hiszpanii (Amerykanie wtedy jeszcze wysyłali tam amatorów).
*
Kwarta numer dwa – Byki
W 1988 r. stawał do draftu z opinią gościa, który ma przede wszystkim świetnie ułożoną rękę do rzutów za trzy punkty. Studia opuszczał bowiem z kapitalną skutecznością w tym elemencie – 57.3 proc., co do dziś pozostaje rekordem NCAA. Był wyróżniającym się graczem, ale też nie można powiedzieć, że kluby NBA się o niego zabijały. Podczas draftu został wybrany przez Phoenix Suns z numerem 50. Wtedy „trójkowi” po prostu nie byli jeszcze w takiej cenie.
W debiutanckim sezonie zaliczył jedynie 26 meczów, w których spędzał na parkiecie średnio 6 min. Okrzepł dopiero po przeprowadzce do Cleveland Cavaliers. To zresztą właśnie z drużyną ze stanu Ohio pierwszy raz zagrał w play-off. To, co najlepsze w karierze zawodniczej, spotkało go jednak w Chicago Bulls, gdzie jako wolny agent trafił w 1993 r. Próg szatni Byków przekroczył tuż przed rozpoczęciem obozu przygotowawczego do sezonu 1993/1994.
Wchodził do niej pełen obaw, bo miał świadomość, jak piekielnie trudnym zadaniem będzie dla niego przebicie się do wyjściowej piątki aktualnych mistrzów NBA. Znał swoje ograniczenia. Nigdy nie był atletą, jako obrońca też nie należał do najszybszych. Jego niekwestionowanym atutem był rzut z dystansu i z takiej roli miał się wywiązywać podnosząc tyłek z ławki rezerwowych. Był jednak podjarany myślą, że będzie grał z Michaelem Jordanem. Tak przynajmniej myślał w momencie składania podpisu na kontrakcie, bo kilka dni później gruchnęła wieść, że MJ kończy karierę i idzie w baseball. Po ogłoszeniu decyzji Mike co jakiś czas pojawiał się jeszcze tylko na treningach jako cichy obserwator, co i tak było sporym stresem dla 28-latka.
Bez Air Jordana Byki nie zdołały nawet dobić do finału Konferencji Wschodniej. Chicago wciąż miało silną paczkę, ale nie miało prawdziwego lidera. Kreowany na takiego był Scottie Pippen, ale okazał się zbyt miękki mentalnie. Drużyna więdła. Jordan wrócił wprawdzie na parkiet w marcu 1995 r., ale nie zdążył podnieść drużyny, która ponownie zatrzymała się na drugiej rundzie play-off. Co ciekawe, kiedy po ogłoszeniu informacji o powrocie zaczął normalnie przychodzić na treningi, raczej ignorował nowych graczy, w tym Kerra. Blondwłosy zawodnik wspominał, że zwyczajnie bał się wtedy do niego podejść.
Panowie początkowo zresztą się nie lubili, co jak łatwo się domyślić, było konsekwencją zachowania Jordana. Ten nigdy nie był łatwym gościem, uwielbiał podporządkowywać sobie innych, testować ich i Steve przekonał się o tym na własnej skórze. I nie jest to żadna przenośnia, bo Kerr pewnego dnia zwyczajnie dostał od niego w mordę. Do bójki doszło podczas treningu, na którym Phil Jackson zarządził sparing pierwszej piątki z rezerwowymi.
Jordan był tego dnia nabuzowany, grał agresywnie, stosował swój słynny trash talk zupełnie jakby to były finały ligi. Kerr miał już dość jego fauli, dlatego w końcu „poczęstował” gwiazdora łokciem, jednocześnie mu pyskując. Na ripostę nie musiał długo czekać. Już w kolejnej akcji Jordan uderzył go tak samo. Kerr wtedy już nie wytrzymał i rzucił się na niego z pięściami, czym wprawił w osłupienie pozostałych graczy (którzy pewnie marzyli o tym samym, ale zwyczajnie się bali). Mierzący 190 cm Steve naturalnie niewiele mógł jednak wskórać. Skończyło się tym, że dostał od Mike’a strzała, którego stemplem było podbite oko. Wiele lat później Kerr śmiał się, że czuł się trochę jak bohater filmu „Park Jurajski” zaatakowany przez welociraptora. Po całym zajściu Phil Jackson kazał awanturnikom pogodzić się, bo przez swoje fochy mogli rozsadzić drużynę od środka. Jordan wiedział, że przegiął, dlatego kilka dni później nagrał przeprosiny na automatyczną sekretarkę Kerra. To był moment przełomowy w ich relacjach.
Były one zresztą szczególne z jednego powodu – ojcowie obu graczy zostali zamordowani. Starszy Jordana został przecież zastrzelony podczas napadu rabunkowego w 1993 r. Michael wiedział, że Kerr też stracił ojca w podobnych okolicznościach, chociaż ponoć nigdy o tym ze sobą nie rozmawiali.
Kerr, paradoksalnie, swój najsłynniejszy rzut w karierze oddał zresztą dzięki Jordanowi. Mowa oczywiście o szóstym meczu finałów w 1997 r. przeciwko Utah Jazz. Na 28 sekund przed końcem było 86:86. Bulls wzięli czas, żeby zaplanować ostatnią akcję. Dla wszystkich jasne było, że wyprowadzi ją Jordan, ale ten uznał, że prawdopodobnie gracze Utah zdecydują się na podwojenie krycia. Powiedział więc Kerrowi, że to jemu poda piłkę. Steve kiwnął tylko głową. I na pięć sekund przed końcem trafił za dwa punkty, czym postawił Jazz pod ścianą. Później Chicago wyprowadziło jeszcze kontrę i skończyło się 90:86. Stacja ESPN uznała tamten rzut za czwarty najważniejszy w całej historii Bulls.
Tamta wygrana dała Kerrowi drugi tytuł z Bulls. Trzeci zdobył rok później, również po emocjonującej batalii z Jazz. Przez trzy mistrzowskie lata w Chicago najczęściej był pierwszym rezerwowym, dlatego spędzał na parkiecie średnio 22-24 min w sezonie zasadniczym i 19 w play-off. Później mistrzowski pierścień nakładał jeszcze dwukrotnie w barwach San Antonio Spurs w latach 1999 i 2003, ale jego rola – także ze względu na wiek – była już nieco mniejsza: w play off grywał średnio od 4 do 8 min.
Łącznie przez 15 lat gry w NBA rozegrał 910 meczów, które kończył ze średnią 6 pkt.
*
Kwarta numer trzy – Trójki
– Jeśli odczuwasz strach, że nie trafisz, rzuty za trzy będą dla ciebie bardzo trudne – mówił Steve Kerr, który powszechnie uznawany jest za jednego z najlepszych fachowców w tej specjalizacji w całej historii ligi.
W lutym tego roku oficjalny serwis internetowy NBA umieścił go na 10. miejscu w rankingu wszech czasów. Wyżej od niego, licząc od dziewiątej lokaty, znaleźli się kolejno Mitch Richmond, Kevin Durant, Peja Stojaković, Larry Bird, Kyle Korver, Klay Thompson, Reggie Miller, Ray Allen i Stephen Curry. Chociaż trzeba podkreślić, że to do Kerra należy rekord ligi pod względem najwyższego odsetka trafionych rzutów – do „koszyczka” wpadało 45.4 proc. jego prób.
Kiedy wchodził do NBA, „trójki” funkcjonowały tam wprawdzie już od blisko dekady, ale wielu trenerów wciąż traktowało je bardziej jako boiskową sztuczkę, niż rzeczywistą receptę na wygrywanie meczów. Wystarczy wspomnieć, że nawet w rozkładzie jazdy Meczu Gwiazd ten element pojawił się dopiero w 1986 r. (Kerr wygrał konkurs w 1997 r.). Pierwszy poważny wzrost rzutów za trzy pojawił się dopiero w kampanii 1994/95. Było to spowodowane w dużej mierze zmniejszeniem odległości linii od kosza. Tytuł zdobyli wówczas Houston Rockets zostając przy okazji pierwszą drużyną, której średnia liczba 3-punktowych prób w spotkaniu przekroczyła dwadzieścia. Właśnie szczególnie od połowy lat 90. kolejni mistrzowie starali się mieć w swoich szeregach speców od tego elementu. Takich jak Kerr.
Zresztą to o prowadzonych przez niego Warriors mówi się, że otworzyli nową epokę w tym elemencie czyniąc z niego zabójczą broń. Pokazują to rekordy, jakie pod okiem Kerra wykręcili jego gracze: najwięcej trafionych trójek w sezonie – 402, najwięcej trafionych w jednym meczu – 13 (oba Steph Curry), najwięcej trafionych w kwarcie – 9 (Klay Thompson).
Na koniec ciekawostka. Jak wiadomo, w szeregach Golden State Warriors zielone światło na rzuty za trzy mają oczywiście wspomniani już Curry i Thompson, a także Kevin Durant. Do tego elementu rwie się jednak Draymond Green. Kerr, żeby go zmotywować do lepszej pracy nad „trójkami”, często krzyczy w momencie oddawania rzutu „Hell no!”.
*
Kwarta numer cztery – Wojownicy
Po zakończeniu kariery w 2003 r. zarabiał na chleb jako analityk i komentator telewizyjny, a w latach 2007-2010 jako generalny menadżer Phoenix Suns. Było jednak niemal pewne, że gość o takiej boiskowej inteligencji i pracujący w przeszłości z takimi szkoleniowcami, jak Phil Jackson czy Gregg Popovich, też musi spróbować tego fachu.
Do Golden State Warriors trafił w maju 2014 r., chociaż dziś już nie każdy pamięta, że omal nie wylądował wtedy w Nowym Jorku. Do Knicks chciał go ściągnąć stary druh Jackson, który jest tam prezesem. Trenerski świeżak wybrał jednak Kalifornię i był to ruch idealny, bo już w swoim pierwszym sezonie w nowej roli dał klubowi pierwsze od 40 lat mistrzostwo, pokonując w finałach 4:2 Cleveland Cavaliers.
Kerr od początku podkreślał, jak ważna była dla niego spuścizna trenerów z którymi pracował, dlatego Warriors automatycznie zaczęli być porównywani do Bulls z szalonych lat 90. Steve tonował te nastroje, ale kiedy w sezonie 2015/2016 drużyna pobiła legendarny rekord Byków i wygrała 73 mecze w sezonie zasadniczym, wiadomo było, że na naszych oczach pisze się historia ligi. Potwierdziły to zresztą późniejsze sukcesy. Przypomnijmy je tylko z kronikarskiego obowiązku: w 2016 r. drużyna zameldowała się w finałach (porażka 3:4 z Cleveland), z kolei w 2017 r. ponownie zdobyła tytuł (4:1 i znów Cleveland). A po demolce z ostatnich dni i kolejnym zwycięstwie nad drużyną LeBrona (4:0) wciąż jeszcze unosi się kurz.
W czym tkwi fenomeny Warriors? Ich styl gry był już rozkładany na najmniejsze pierwiastki, pochylały się nad nim najtęższe głowy analityków NBA. Mówiąc w skrócie: wymienność pozycji, ciągła rotacja, duża liczba rzutów z dystansu, taktyka small-ball, obrona ze zamianami w kryciu, do tego duża dawka luzu. Określenie „gra podwórkowa” nie brzmi może dobrze w kontekście ligowego hegemona, ale patrząc na jego DNA, coś w tym chyba jednak jest. Oni po prostu często się bawią.
No i przede wszystkim znakomici wykonawcy.
– Teraz już przed sezonem można powiedzieć, że ta drużyna jest murowanym faworytem do mistrzostwa. Mają głęboką ławkę i przede wszystkim czterech graczy, z których każdy byłby liderem w praktycznie każdym innym zespole. Mówię tutaj oczywiście o Draymondzie Greenie, Stephenie Curry, Kevinie Durancie i Klayu Thompsonie – mówił niedawno na Weszło Chris Reiko, polski dziennikarz i analityk amerykańskich lig zawodowych.
Nic więc dziwnego, że Warriors są jedną z najbardziej nielubianych ekip w lidze, a sam Kerr czasami słyszy, że taką pakę poprowadziłby nawet kierowca autobusu. To oczywiście bzdura, ale były gracz Chicago Bulls pewnego razu – może nieświadomie, ale jednak – dolał oliwy do ognia. A w zasadzie to wrzucił kanister do ogniska. Podczas lutowego meczu z Phoenix Suns oddał graczom swoje obowiązki podczas przerw na żądanie. Mówiąc wprost, przekazał tablicę do rysowania akcji Andre Iguodalii. Niektórzy trenerzy i eksperci odebrali to jako brak szacunku dla rywala.
A co na to Steve?
– Ludzie zrobili z tego wielką rzecz, ale to nie miało nic wspólnego z brakiem szacunku. Moi gracze są już po prostu zmęczeni moim głosem, sam jestem już nim zmęczony. Chciałem dotrzeć do nich w nowy sposób, stąd taka sztuczka.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. Newspix.pl