Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść, niepokonanym – coś takiego, oczywiście we francuskiej lub hiszpańskiej wersji, prawdopodobnie zanucił sobie kilka dni temu Zinedine Zidane. Taką samą przyśpiewkę intonowały setki ludzi sportu przed nim i będą intonowały setki po nim, choć musimy przyznać, że Francuz wyjątkowo epicko pożegnał się najpierw z karierą zawodniczą, a teraz z robotą w Realu Madryt. Zasadnicze pytanie nie brzmi jednak „jak w najbardziej widowiskowy sposób zejść ze sceny”, a raczej: „co potem”.
Hakan Sukur. Młodsi czytelnicy Weszło mogą go nie pamiętać, chociaż niedawno przypominaliśmy jego historię. W każdym razie był ikoną Galatasaray (poprowadził klub do triumfu w Pucharze UEFA) oraz reprezentacji Turcji (51 goli, w tym najszybszy w historii mistrzostw świata, w meczu o 3. miejsce z Koreą Południową). Po zakończeniu kariery poszedł w politykę, trafił do Parlamentu. Romans z polityką zakończył się na ostro, kiedy poparł Fethullaha Gulena, mieszkającego za granicą przywódcę opozycji. To spowodowało, że został przez prezydenta Recepa Erdogana oskarżony o przynależność do zbrojnej grupy terrorystycznej. Jego nieruchomości i konta bankowe zostały zajęte przez policję. Musiał salwować się ucieczką z kraju, albo… pójść na ugodę i publicznie poprzeć Erdogana.
– Nie ma takiej możliwości. Tysiące ludzi znalazły się w takiej samej sytuacji, jak ja. Nie mogę być samolubny i dbać tylko o swój interes. Mógłbym prowadzić bardzo wygodne życie i być ministrem, gdybym tylko robił, co każą – opowiadał w rozmowie z „New York Timesem”. I dba o swój interes, choć teraz znaczy to zupełnie co innego niż w Turcji. Sukur prowadzi kawiarnię i piekarnię w Palo Alto w Kalifornii. Ma pracowników, ale nierzadko sam staje za barem. Kiedyś podawał i strzelał. Dziś też: podaje kawę i strzela sobie selfie z gośćmi, którzy go rozpoznają. Nie narzeka. I słusznie, bo wielu sportowców w życiu po życiu nie poradziło sobie tak dobrze…
Nudne życie nie ma sensu
Na każdego sportowca, nieważne jak wybitnego, kiedyś przychodzi pora. Wyczucie momentu, w którym trzeba zejść ze sceny, jest jednak prawdopodobnie najtrudniejszą rzeczą na świecie, często znacznie trudniejszą niż zadawanie nokautujących ciosów, posyłanie asów serwisowych czy wbijanie najtrudniejszych nawet bil na stole snookerowym. Po latach wspaniałych występów, bajecznych kontraktów, wielkiej kasy od sponsorów, wreszcie zbierania zasłużonych braw od kibiców, ciężko po prostu powiedzieć “dość” i z dnia na dzień zapomnieć o tym wszystkim. Dlatego regularnie mamy wątpliwą przyjemność oglądania przygasłych gwiazd, którym się wydaje, że ciągle świecą jasnym blaskiem. To także jest powód, dla którego byłe gwiazdy sportu bardzo często szukają sobie planu na ciekawe życie po życiu sportowym. Często idą w biznes. Z jednej strony, dlatego, że mają pieniądze na niezbędne inwestycje. Z drugiej – po prostu potrzebują zachować wysoki poziom adrenaliny. Dla gości, którzy przez 20 lat żyli od meczu do meczu, od turnieju do turnieju, od zwycięstwa do zwycięstwa, życie, w którym jedyną rozrywką jest pójście do kina czy na zakupy – nie ma sensu.
Na naszym podwórku mamy kilka bardzo ciekawych przykładów. Oczywiście, możemy jednym tchem wymienić wielu zawodników, którzy po zawieszeniu butów, rękawic, czy innych rakiet na kołku, zajęli się po prostu życiem emeryta. Dla niektórych to naprawdę spełnienie marzeń: nic nie muszę, tempo życia wreszcie stało się spokojne i stabilne, tu działka, tam wypad na ryby, czasem jakiś bal mistrzów sportu, czy zaproszenie do telewizji w roli eksperta, albo celebryty do potańczenia na lodzie. Słowem – odcinanie kuponów od tego, co robiło się w czasie kariery. Jak ktoś miał szczęście i dobrze zarobił na sporcie, może mieć naprawdę przyjemne życie.
Galeria handlowa, czy galeria sztuki?
Są też jednak inne typy, ludzie, którzy po prostu nie potrafią nic nie robić. Tacy, których ciągle gdzieś nosi, którzy zawsze muszą mieć plan i zajęcie, których lenistwo doprowadza do szału. I nie chodzi nam wcale o takich, którzy po zakończeniu kariery po prostu m u s z ą pracować, bo inaczej nie będzie co do garnka włożyć (choć, niestety, oczywiście są też tacy). My mówimy o ludziach, którzy finansowo są zabezpieczeni, ale wciąż szukają nowych pomysłów.
Taki na przykład Wojciech Fibak, gość, który do czasów Agnieszki Radwańskiej był najbardziej utytułowanym polskim tenisistą. Na kortach zarobił prawie 3 miliony dolarów, co na lata siedemdziesiąte było ogromną kwotą (a na polskie warunki – fortuną). Po zakończeniu kariery potrafił się odnaleźć w biznesie. Wykorzystując duży kapitał, stworzył Fibak Investment Group, był generalnym przedstawicielem koncernu Volvo na Polskę, wydawał wiele gazet. Znany jest także jako kolekcjoner dzieł sztuki, naprzeciwko Pałacu Prezydenckiego w Warszawie znajduje się jego galeria sztuki.
Jeszcze więcej pieniędzy od Fibaka zarobił Dariusz Michalczewski. Lata boksowania w Niemczech na najwyższym poziomie zrobiły z niego multimilionera. „Tygrys” przez prawie dekadę był mistrzem świata i jednym z najpopularniejszych sportowców w kraju naszych zachodnich sąsiadów. Żył jak król, zarabiał krocie i wydawał wielkie pieniądze lekką rączką. Na szczęście – nie wszystkie, bo zawsze miał głowę do interesów. Zbudował między innymi centrum handlowe w Gdańsku.
– Ta inwestycja była dla mnie bardzo ważna. Centrum handlowe stanęło przy skrzyżowaniu, które dokładnie pamiętam. To tam zarobiłem pierwsze pieniądze w życiu, kiedy jako dzieciak myłem szyby samochodów – opowiadał mi kiedyś. Były mistrz wagi półciężkiej i junior ciężkiej znacznie bardziej znany był jako współtwórca napoju „Tiger”, pierwszej poważnej konkurencji dla Red Bulla. Początkowo energetyk miał jedynie zarobić pieniądze na fundację Michalczewskiego, pomagającą dzieciakom z trudnych rodzin w znalezieniu właściwej drogi. Potem zrobił się z tego gigantyczny biznes. Sprawa skończyła się zresztą w sądzie, gdzie były bokser spierał się z producentem napoju o prawa do nazwy i wizerunku. Pieniądze „Tygrysowi” były potrzebne, bo kolejne rozwody kosztowały go naprawdę dużo.
Zbudowali fabryki, produkują wódkę
Michalczewski to nie jedyny przykład gościa, który umie nie tylko przyłożyć, ale także stworzyć dobrze działający biznes. Mało kto wie, ale Mariusz Pudzianowski także potrafił dobrze zainwestować pieniądze zarabiane najpierw w zawodach strongmanów, a potem w KSW. W jego przypadku jednak biznes wyszedł trochę przypadkiem. Jeszcze jako siłacz dostał od sponsora ciężarówkę, która była mu potrzebna przy okazji zawodów. Martwił go jednak fakt, że przez większość roku samochód stoi bezczynnie i marnieje. Sam „Pudzian” rzadko stał bezczynnie, więc w końcu postanowił uruchomić auto i zacząć na nim zarabiać. Dziś ma flotę kilkunastu tirów, które jeżdżą po całej Europie.
W całej Europie, a nawet dalej, jedno z pierwszych skojarzeń z Polską to „wódka”. W tej branży też mamy gościa, który wywodzi się ze świata sportu. Krzysztof Tryliński przez 20 lat grał w piłkę ręczną, w reprezentacji Polski (juniorów) był obrotowym. Kiedy skończył ze szczypiorniakiem, zajął się czymś znacznie bardziej pożytecznym: produkcją wódki. W latach dziewięćdziesiątych stworzył luksusową markę Belvedere. Dziś do Grupy Belvedere należą jeszcze między innymi marki Sobieski, Krupnik, Danska, czy Starogardzka.
Dobra, wiemy, że – z całym szacunkiem do osiągnięć sportowych – Tryliński nie do końca pasuje do tekstu, w którym wymieniamy Fibaka, Michalczewskiego, czy Pudzianowskiego. Po prostu właśnie wróciliśmy z wyjazdu z okazji 10-lecia Weszło i jakoś myśli same nam krążą wokół alkoholu…
Załóż biznes, splajtuj, powtórz
Biznes i sport mają jedną bardzo ważną cechę wspólną: czasem bardzo cienka linia dzieli sukces i porażkę. O ile jednak na boisku czy korcie szansa na rewanż najczęściej jest tylko kwestią czasu, o tyle w biznesie jedna wpadka może oznaczać bolesny koniec. Jasne, nie powinno się inwestować wszystkich środków w jeden interes, podstawą każdego solidnego biznesplanu jest inteligentna dywersyfikacja i odpowiednie balansowanie ryzyka. Kłopot w tym, że nie każdy biznesplan jest solidny, nie każdy interes przemyślany, a nie każdy były sportowiec ma dobrych doradców. Inna sprawa, że jeśli ktoś przez długie lata zarabiał bardzo dobre pieniądze za machanie rakietą, czy bicie ludzi po głowach, może niesłusznie założyć, że w biznesie będzie równie łatwo. A stąd prosta droga do bolesnej porażki. Często – znacznie boleśniejszej niż w sporcie.
Ciekawym przykładem jest Bjoern Borg. W latach siedemdziesiątych był absolutną gwiazdą tenisa. Zanim zakończył karierę w wieku 27 lat (!) wygrał pięć razy Wimbledon i sześć razy Roland Garros. Jako sportowy emeryt zainwestował wszystko, co wygrał w stworzenie marki ubrań. Skończyło się spektakularną klapą. Szwed musiał wyprzedawać swoje trofea, żeby mieć na życie. Potem podjął mocno zawstydzającą próbę powrotu na korty. Niepowodzenia go jednak nie załamały. Druga próba wejścia do branży odzieżowej się powiodła. Stworzył markę bielizny, która do dziś ma uznaną pozycję na rynku. Poniższa reklama chyba pochodzi sprzed czasów sukcesu. Wiemy, że lata osiemdziesiąte były zwariowane, ale spece od tej reklamy ewidentnie zaszaleli…
Inni takiego szczęścia nie mieli. Taki na przykład Dwayne Wade, jeden z najlepszych koszykarzy ostatnich lat. Amerykanin wszedł w spółkę z dwoma przedsiębiorcami i otworzył na Florydzie restaurację D. Wade’s Sports Grill. W zamyśle miała być cała sieć, ale koszykarz uznał, że to jednak zły pomysł. W efekcie, jak pisze Business Insider, nie wziął udziału w serii występów promujących przedsięwzięcie. Skończyło się tak, że inwestorzy pozwali go o 25 milionów dolarów. Przyznacie, średni interes…
Bokserzy ze zmiennym szczęściem
Joe Louis, jeden z bokserów wszech czasów, teoretycznie zrobił wszystko, jak należy. Był na szczycie, zarabiał gigantyczne jak na tamte czasy (1935-52) pieniądze (blisko 5 mln dolarów), ludzie go kochali. Bokser postanowił zainwestować i nawet słyszał co nieco o dywersyfikacji. Stworzył Joe Louis Restaurant, Joe Louis Punch, Louis-Rower PR Firm, Joe Louis Milk Company… A jednak – nie zagrało. Zdaje się, że Louis za bardzo zaufał jednemu menedżerowi, który okazał się cwaniakiem i złodziejem, niepotrzebnie posłuchał innych, złych doradców. W efekcie przyszła jedna klapa po drugiej i z zarobionych w ringu pieniędzy nic nie zostało. Louis na szczęście mógł liczyć na bogatych fanów, którzy przekazali mu konkretne wsparcie finansowe. Starczyło do końca życia, pewnie dlatego, że już trzymał się z dala od biznesów.
Ale są też bokserzy, którzy po zejściu z ringu potrafili się odnaleźć. Na przykład James Douglas, czyli gość, który sensacyjnie znokautował Mike’a Tysona. To była jedna z największych, może nawet największa w ogóle niespodzianka w historii sportu. „Buster” nie miał na papierze żadnych szans. Walkę z Tysonem o mistrzostwo wagi ciężkiej dostał tylko dlatego, że „Bestia” znokautował już praktycznie wszystkich potencjalnych rywali. Za wygraną Douglasa bukmacherzy płacili… 42:1! A jednak – posłał Tysona na deski w 10. rundzie.
W biznesie też teoretycznie nie miał szans. Otworzył knajpkę barbecue, a potem próbował wydać książkę kucharską. Kolejni wydawcy pukali się w czoło i odsyłali go z kwitkiem. „Buster” opublikował więc książkę sam i znów zaliczył sensacyjny nokaut. Książka okazała się hitem, boksera do swojego programu zaprosiła Oprah Winfrey, Martha Stewart i kilka innych gwiazd. Prawa do publikacji sprzedał potem za „sześciocyfrową kwotę”.
Milion dolarów to jednak absolutne grosze w porównaniu z tym, co zarobił inny czempion wagi ciężkiej – George Foreman. Co najzabawniejsze, „Big George” tak naprawdę wcale nie chciał iść w biznes, a już na pewno – nie w taki. W latach dziewięćdziesiątych zgłosił się do niego zaprzyjaźniony adwokat Sam Perlmutter. Na spotkaniu zdziwił się, że tak znany sportowiec nie ma swojego własnego produktu.
– Spytał mnie, dlaczego to inni na mnie zarabiają. Zaproponował, że mógłbym promować grill elektryczny. Ale powiedziałem, że nie interesują mnie zabawki – wspominał potem. Perlmutter zrobił jednak najlepsze, co mógł: sprezentował grilla żonie boksera, której mocno ułatwiło to karmienie gromadki dzieci (w sumie dwanaścioro). Foremana nie interesowały zabawki, aż do dnia, kiedy spróbował burgera, przyrządzonego na grillu firmy Salton.
– Był idealny, w ogóle nie miał tłuszczu. Natychmiast zadzwoniłem do moich partnerów, że wchodzę w ten interes – opowiadał. Umowa była prosta: Foreman zagwarantował sobie 45 procent od sprzedaży. Promowany przez legendę ringu grill błyskawicznie stał się rynkowym sukcesem. Do tego stopnia, że producent doszedł do wniosku, że procentowa umowa z bokserem mu się nie opłaca. Zaproponował mu 137,5 mln dolarów, plus kolejnych 11 milionów za serię reklam telewizyjnych. Foreman zaakceptował nową umowę, inkasując za jeden podpis więcej niż za 81 zawodowych walk.
Nawiasem mówiąc, spośród gromadki dzieci Foremana piątka to synowie. Pierwszy nosi imię George Jr, drugi to George III, kolejny – George IV, a dwaj młodsi to George V i George VI. – Joe Frazier, Muhammad Ali, Ken Norton, Evander Holyfield. Pozwól, żeby każdy dał ci w łeb, a potem zobaczymy, ile imion wymyślisz – odpowiedział ze śmiechem na pytanie dziennikarza, który dociekał, czemu wszystkich synów nazwał tak samo. Cóż, głowy do imion może nie ma. Do interesów – jak najbardziej!
JAN CIOSEK
Fot. Newspix.pl