„Oryginalny skład mundialu” to cykl tekstów, który celebruje 40-lecie partnerstwa Coca-Coli z mistrzostwami świata. O swoich wspomnieniach związanych z mundialem opowiedzą polscy reprezentanci – do tej pory byli to Andrzej Iwan oraz Janusz Kupcewicz – oraz gwiazdy innych zespołów, jak przepytany ostatnio Preben Elkjaer Larsen. Refleksje, anegdoty, przeżycia – to wszystko znajdziecie tutaj. Dziś zapraszamy na wywiad z brązowym medalistą mundialu 1994, szalonym golkiperem Thomasem Ravellim.
Kiedy po raz ostatni pociął pan komuś bieliznę?
Chyba w 1992 roku, podczas mistrzostw Europy w Szwecji. Wtedy powycinałem dziury w rzeczach Martina Dahlina. Ale, wbrew pozorom, to nie ja byłem największym żartownisiem, kiedy opowiedziano tę historię zrobiono ze mnie naczelnego kawalarza. Daleko mi było na przykład do Glenna Hysena, ten to co chwilę wycinał jakiś numer. Ale potrzebujesz tego, kiedy długo z kimś przebywasz, widujecie się co chwilę.
Jak daleko posunięte były wycinane przez pana i przez kolegów numery?
Większość polegała na tym, że gdy do zespołu wchodzili nowi gracze, dzwoniliśmy do nich, podawaliśmy się za ludzi z klubu i kazaliśmy przyjechać czym prędzej na wywiad. Wsiadali w samochód, a na miejscu okazywało się, że nikt na nich nie czeka.
Pamiętam też taką sytuację – lecieliśmy na mecz z Czechosłowacją i na lotnisku w Niemczech, podczas odprawy paszportowej okazało się, że mój brat bliźniak nie ma swojego dokumentu. Powiedziałem mu, żeby się nie stresował, tylko stanął blisko mnie w kolejce i po tym, jak pokazałem swój paszport, podałem mu go za plecami. Celnicy się nie zorientowali. Gdy poszliśmy odebrać bagaż, paszport Andreasa jeździł sobie na taśmie razem ze wszystkimi walizkami i torbami, inni zawodnicy podebrali mu go, gdy akurat nie patrzył.
Mam jeszcze jedną. Po którymś z treningów poszedłem pod prysznic, po czym zacząłem się ubierać. Już chcę zakładać buty, ale patrzę, a w jednym siedzi… wąż. Na szczęście okazało się, że był martwy, bo konkretnie się wystraszyłem. Ale uważam, że te dowcipy nigdy nie posunęły się za daleko, da się być znacznie bardziej złośliwym niż to.
W którym momencie kończyło się dowcipkowanie?
Żarty kończyły się dla mnie na dwa dni przed meczem, szczególnie jeśli było to ważne spotkanie – w europejskich pucharach, w kadrze. Szczególnie w dniu meczu zaczynałem żyć w swoim własnym świecie. Ale kiedy byliśmy na obozach treningowych, przed sparingami – wtedy można było porobić sobie kawały. Od razu panu odpowiem – w 1994 nie wyciąłem żadnego numeru. Byłem nudziarzem – trenowałem, odpoczywałem, spałem, jadłem.
Mówił pan o swoim bracie bliźniaku. Jak to bliźniacy, sprawialiście swoim rodzicom dużo problemów?
Właśnie nie. Mój tata był lekarzem medycyny sportu, pracował dla naszych pierwszych klubów, więc mocno interesował się piłką nożną i pomagał nam w tym kierunku. Posiadanie dwóch braci – bo mam jeszcze jednego, starszego o dwa lata, jest super, bo zawsze masz z kim pograć w tenisa, ping ponga, golfa. Wszyscy zaczynaliśmy w rezerwach Östers IF w Växjö, zawsze mogliśmy spontanicznie wyjść i poćwiczyć. Nie musieliśmy czekać na trening jak inne dzieciaki, po prostu jeden rzucał hasło: „idziemy” i już. To była świetna sprawa.
Patrząc na zdjęcia, byliście do siebie naprawdę podobni. Wykorzystywaliście to?
Andreas i ja byliśmy bardzo podobni, nauczyciele czasami nie potrafili nas rozróżnić. A że chodziliśmy do różnych klas, więc na początku zdarzało nam się wymieniać zajęciami, zależnie od tego, co kto lubił. Ale dziewczyny, z którymi się umawialiśmy dawały radę nas rozróżniać. Taką przynajmniej mam nadzieję!
W 1994 roku cały świat poznał pana jako ekspresyjnego bramkarza o dzikim spojrzeniu. Zawsze tak właśnie zachowywał się pan na boisku?
Jeśli nie jesteś taki sam z siebie, ciężko się tego nauczyć. A gdybym się tak nie zachowywał, gdybym nie miał dzikiego spojrzenia, gdybym nie krzyczał, nie gestykulował, nie umiałbym utrzymać koncentracji. Musiałem pokrzykiwać, mówić obrońcom, jak mają się ustawić, bez tego moja motywacja ulatywałaby zanim mecz zdążyłby się rozkręcić. Myślę, że moi koledzy z drużyny kochali mnie dlatego, że im też nie pozwalałem na moment dekoncentracji. Oni mogli nie widzieć, że ucieka im napastnik, ale ja dbałem o to, by mogli to jak najszybciej poprawić. Peter Schmeichel był w tej kwestii bardzo podobny.
Pewnego razu jedna z lokalnych rozgłośni radiowych ustawiła mikrofon w pana pobliżu…
To było bardzo dawno, kiedy jeszcze grałem w Östers. Położyli jeden mikrofon zaraz za bramką, choć mi nawet o tym nie wspomnieli. Budzę się w poniedziałek, włączam radio, a tam moje krzyki. Nie było na szczęście tak źle, czasami używałem znacznie więcej słów powszechnie uznawanych za obraźliwe. Mimo to nie byłem zadowolony z tego, że zrobili coś takiego bez mojej wiedzy.
Słuchał pan tego i poznawał sam siebie? Są piłkarze, którzy mówią, że gdy odwiną sobie jakiś swój wybuch agresji na boisku, to czują się, jakby patrzyli na innego człowieka.
Czasami w przypływie wściekłości traciłem nad sobą panowanie do tego stopnia, że później nie potrafiłem sobie przypomnieć, co i komu powiedziałem. Na boisku nie masz pięciu, dziesięciu sekund żeby się uspokoić, wszystko dzieje się szybko. Ale z wiekiem potrafiłem odpowiednio ukierunkowywać agresję. Im starszy byłem, tym lepiej mi to wychodziło. Na początku kariery chciałem być najlepszy za wszelką cenę, nie akceptowałem porażek, traciłem nad sobą panowanie, gdy widziałem, że sam zagrałem, albo któryś z kolegów zagrał słaby mecz. Dopiero po trzydziestce nauczyłem się akceptować, że czasami rywal po prostu jest lepszy i nic na to nie poradzisz. Ale wie pan, może to właśnie tego potrzebowałem, tych krzyków na rywali, na partnerów, by zostać najlepszym bramkarzem w Szwecji w swoich czasach.
W życiu też zdarzało się panu tak tracić nad sobą panowanie? Załóżmy, że kelner przynosił panu zimny obiad albo ktoś wymusił pierwszeństwo na drodze.
W takim stopniu, jak na boisku, nigdy. Oczywiście moje austriackie, południowotyrolskie korzenie – a co za tym idzie, nieco włoskiej krwi – sprawiały, że byłem bardziej temperamentny. Na pewno znacznie bardziej niż Szwedzi. Szybko się denerwuję, ale też bardzo szybko gniew przechodzi.
Miał pan kiedyś problemy z trenerami przez ten temperament?
Może pan spojrzeć, że grałem w Szwecji dla trzech klubów, dla każdego po kilka ładnych lat. Gdybym był problematyczny, gdybym nie dogadywał się z trenerem i kolegami, musiałbym zmieniać drużyny znacznie częściej. Teraz wielu piłkarzy zmienia otoczenie po 2-3 latach. Ja nie musiałem tego robić.
Ale też nie wyobrażam sobie, że podczas odpraw siedział pan, słuchał i pokornie kiwał głową, zgadzając się absolutnie ze wszystkim.
Jako bramkarz nie musisz aż tyle słuchać. Tak naprawdę na boisku jesteś przez cały czas zdany na samego siebie. Trener może ci powiedzieć, jakie piłki masz zagrywać z autu bramkowego, że masz pomagać obrońcom jak libero. Inaczej jest z zawodnikami z pola, oni mogą mieć więcej pomysłów na to, jak powinni grać, jak powinni rozgrywać stałe fragmenty i tak dalej. Jako bramkarz koniec końców zostajesz z wszystkim sam.
Podczas pamiętnych mistrzostw w 1994 Pontus Kamark powiedział, że nie widział pana tak zmotywowanego, trenującego tak ciężko od pięciu lat. Że bywało, że nie przykładał się pan aż tak do swojego zawodu. Wkradało się lenistwo, samozadowolenie.
Myślę, że leniwy byłem przede wszystkim na początku mojej kariery. Do 29. roku życia musiałem normalnie pracować, byłm sprzedawcą szczotek do czyszczenia pras drukarskich. Ćwiczyłem może z cztery razy w tygodniu, na dwa z tych treningów przyjeżdżałem po pracy, zmęczony, po wielu godzinach w samochodzie, na spotkaniach z klientami, musząc spieszyć się na zajęcia… Czasami miałem dość, nie chciało mi się trenować. Zmieniło się to dopiero w IFK Göteborg, wtedy zostałem stuprocentowym zawodowcem. Miałem więcej czasu, by się przyłożyć, by właściwie się zregenerować. Ale podczas mistrzostw świata, właściwie już od wiosny poprzedzającej turniej, trenowałem najciężej w swoim życiu. Byłem skupiony tylko na piłce. Pontus miał rację mówiąc, że nigdy nie widział mnie trenującego tak dużo. Od 1994 do 1996, może 1997 przeżyłem najpiękniejsze lata kariery, bo przykładałem się do tego mocniej niż do czegokolwiek innego w całym swoim życiu.
Mimo to przed mundialem sporo było głosów, że powinien pan stracić miejsce między słupkami.
Wiele się pisało i mówiło o tym, że Szwecja ma słabych bramkarzy. Musiałem udowodnić, że jestem dość dobry, radzić sobie z dużą presją podczas całego turnieju. Gdybym raz się pomylił, zagrał źle, to byłby mój koniec w reprezentacji. Byłem pewien, że po jakimkolwiek błędzie więcej nie założyłbym koszulki Szwecji. Grałem każdy z tamtych meczów z nożem na gardle.
W jednym z wywiadów w tamtym czasie powiedział pan, że właśnie wtedy gra się panu najlepiej.
Tak jest, bardzo tego potrzebuję! Kiedy byłem pod presją, ale taką naprawdę dużą, rozgrywałem swoje najlepsze mecze. Sam na siebie też ją nakładałem, nie wiem, czy nie większą, niż całe otoczenie, media. Trenerzy mnie znali, więc wiedzieli, jak wykrzesać ten ogień. Im więcej w prasie pisało się, że jestem słaby, tym lepszy byłem na boisku. Inaczej – tak jak mówił Pontus – robiłem się leniwy. Mało ważny mecz? Lepiej postawcie kogoś innego między słupkami. Ja potrzebuję wielkich spotkań, by zachwycać.
To, że nie opuścił pan Szwecji aż do ostatniego roku kariery, wpłynął też na wspomniane przez pana spadki motywacji?
Nie sądzę. Grając w IFK cały czas występowałem w pucharach, byliśmy sześć razy mistrzami Szwecji, więc regularnie pokazywaliśmy się w Lidze Mistrzów. Gdybym dostał ofertę od dużego zagranicznego klubu, pewnie skorzystałbym, ale takiej nie było. Jeśli czegoś dziś żałuję, to pewnie pieniędzy, jakie mógłbym zarobić grając poza Szwecją. Ale wtedy o tym nie myślałem. Chciałem być w wielkim klubie, grać w Pucharze Mistrzów. No i w tamtych czasach, przed prawem Bosmana, w dużych europejskich ligach było ograniczenie do dwóch zagranicznych piłkarzy. A gdy już klub decydował się na zagraniczną gwiazdę, to przede wszystkim na pomocnika czy napastnika, zawodnika zachwycającego techniką, strzelającego gole.
Bayern pana chciał.
To było jeszcze jakoś w 1981, kiedy grałem w Östers. Ale zagraliśmy z nimi w pucharach, przegraliśmy 0:5 w słabym stylu, no i stracili zainteresowanie.
Wcześniej jakieś konkrety były?
Nie kontaktowali się bezpośrednio ze mną, ale rozmawiali z moim trenerem w Östers. Zabawne jest to, że mój ostatni występ w Lidze Mistrzów dla IFK Göteborg to był również mecz z Bayernem. Wygraliśmy 1:0, obroniłem karnego wykonywanego przez Mehmeta Scholla. Po spotkaniu Franz Beckenbauer dał mi kwiaty, Lothar Matthäus podarował mi swoją koszulkę, zrobiłem jeszcze rundę honorową wokół boiska, oklaskiwany przez cały Olympiastadion.
Historia lubi się spinać klamrą.
Moja szczególnie! Tak samo było, gdy wróciłem z USA do Szwecji w 1999. Östers spytali mnie, czy mogę pomóc, ponieważ obaj bramkarze złapali kontuzje. Wiosną zagrałem więc kilka meczów dla Östers w drugiej lidze, a ostatnim w ogóle spotkaniem w całej mojej karierze było starcie z zespołem z miasta, w którym zaczynałem w ogóle trenować, z Åtvidaberg. Na trybunach siedzieli moi idole z tamtych czasów, bramkarz, który w latach 70. był moim największym bohaterem. Wygraliśmy 3:0, historia zatoczyła koło, mogłem ruszyć dalej ze swoim życiem. Wyszło jak w jakiejś piłkarskiej noweli (śmiech).
Ile wtedy zarabiało się w lidze szwedzkiej? Dało się z tego coś odłożyć na życie po karierze?
Niewiele. W latach 80. musiałeś pracować, inaczej nie byłbyś w stanie utrzymać siebie, zapłacić za mieszkanie. W latach 90. było nieznacznie, ale lepiej. W Göteborgu zarabiałem na tyle, że nie musiałem już łączyć gry z pracą. Ale gdy dziś słyszę, że średnia płaca w szwedzkiej lidze to około dwunastu tysięcy euro miesięcznie… No cóż, ja mogłem jedynie pomarzyć o podobnych pieniądzach.
Stąd przenosiny do USA w 1998? By coś jeszcze uszczknąć dla siebie?
Nie, to moja żona bardziej naciskała na tę przeprowadzkę. W tamtym czasie syn miał dziesięć lat, dwie córeczki odpowiednio osiem i pięć, więc uznaliśmy, że w takim wieku takie doświadczenie będzie czymś fajnym. Polecieć do Tampy na Florydzie na ostatni rok kariery – trochę jak przedłużone wakacje. Żona i dzieci były zachwycone. Ja co prawda musiałem sporo czasu spędzać w podróży, bo na mecze czasami latało się bardzo daleko, ale jako rodzina byliśmy bardzo zadowoleni.
USA to jednak przede wszystkim turniej w 1994. Powiedział pan przed jego startem, że Szwecja nie miała tak mocnego zespołu od dwóch dekad. Nie wszyscy w to wierzyli – wielu zawodników to byli piłkarze, którzy przegrali trzy na trzy mecze w 1990.
Ale byliśmy innym zespołem. W ostatnim meczu przed mistrzostwami we Włoszech wygraliśmy z Finlandią w Sztokholmie 6:0, wydawało nam się, że jesteśmy niesamowicie mocni, staliśmy się zarozumiali. Jeśli dopuszczasz do siebie takie myślenie, jesteś zgubiony. Jeśli kilku zawodników uważało, że dając z siebie 80-90 procent może z powodzeniem grać na mundialu, to zobaczyli oni podczas turnieju, że są w dużym błędzie. Przed wyjazdem do USA przegraliśmy z kolei 0:1 z Danią w Kopenhadze, nikt w nas po tym meczu nie wierzył. Nie dawano nam szans na wyjście z grupy z Rosją, Kamerunem i Brazylią.
Jak silne to były wtedy reprezentacje? Brazylia – wiadomo. A pozostali? Dziś wygląda to jak dobra grupa, by spokojnie awansować z drugiego miejsca, za plecami Brazylii.
Wtedy, na papierze, grupa była bardzo mocna. Kameruńczycy świetnie pokazali się we Włoszech, pechowo odpadli z Anglikami. Ale tak się złożyło, że i Kameruńczycy, i Rosjanie mieli trochę problemów wewnętrznych. Kameruńczycy nie byli zadowoleni z pieniędzy za występ i nie funkcjonowali jako zespół. Rosjanie też nie potrafili się dogadać, było widać brak chemii na boisku. Najważniejszy był dla nas mecz otwarcia z Kamerunem, gdybyśmy przegrali, wylecielibyśmy już po trzech meczach. A skończyliśmy turniej jako zespół, który strzelił najwięcej goli, pokazaliśmy ładną piłkę.
Na koniec roku trzech Szwedów było w najlepszej dziesiątce Złotej Piłki.
Tamtego roku byłem siódmy, nieczęsto bramkarz ląduje tak wysoko. Tomas Brolin był jeszcze wyżej, na czwartej pozycji, o ile dobrze pamiętam. Każdy z nas grał najlepiej w życiu. Nawet rezerwowi pomagali. Nikt się nie denerwował, że nie gra. Tommy Svensson był świetnym trenerem, potrafił na nas wpłynąć. Może i jego decyzje bywały niepopularne, nie wybierał zawodników najlepszych, ale takich, którzy jako drużyna funkcjonowali doskonale. Jeśli chcesz być mistrzem świata, musisz czuć, że jesteś częścią mocnej, zgranej grupy.
Kiedy poczuliście, że możecie osiągnąć coś dużego, zajść daleko?
Mogę mówić za siebie – dla mnie przełomowa była sytuacja z meczu z Rosją. Poszło podanie za naszą linię obrony, do którego ruszył jeden z Rosjan. Podjąłem w ułamku sekundy decyzję, żeby wyjść do niej, zamiast czekać aż napastnik wyjdzie sam na sam. Doświadczenie i refleks – to zadziałało. Byłem przy piłce pierwszy, wybiłem ją, zażegnałem zagrożenie. Wtedy pomyślałem: „jestem gotów na wszystko!” Jako bramkarz nie możesz za dużo myśleć, musisz działać instynktownie. Gdybym zastanowił się, przeliczył szanse, że wyprzedzę Rosjanina, byłbym spóźniony. Musisz mieć to w kościach, w głowie. Jeśli nie masz tego typu pewności siebie, nie zagrasz w najwyższej lidze.
Zatrzymała was dopiero Brazylia w półfinale.
Nie mieliśmy z nimi wtedy szans. Pomiędzy ćwierćfinałem a półfinałem mieliśmy zaledwie dwa dni wolne, Brazylijczycy mieli trzy. Oni grali dziewięćdziesiąt minut, my sto dwadzieścia. Byliśmy kompletnie wykończeni fizycznie i psychicznie.
Siedział w was także mecz z Arabią Saudyjską w 1/8 finału. Graliście wtedy w nieludzkich warunkach.
12:30, środek dnia, 45 stopni w słońcu. Ale byliśmy przygotowani na to lepiej niż Saudyjczycy. Większość ludzi pomyślałaby pewnie, że im będzie się grało łatwiej, bo regularnie mają podobne temperatury w kraju, a my nie. Ale odrobiliśmy zadanie domowe. Mieliśmy ze sobą sztab, który powiedział nam, co powinniśmy wypić, kiedy powinniśmy wypić, ile wypić. Mieliśmy specjalnie przygotowane napoje, które błyskawicznie dostarczały wszystkich mikroelementów. Przy ławce rezerwowych stały podpisane bidony, gdy tylko skończyła się pierwsza połowa, wszyscy zmiennicy wybiegli z nimi do nas, żebyśmy nie czekali z piciem aż do zejścia do szatni. Dali nam też zimne ręczniki, żeby szybko się wystudzić. No a w samym meczu mieliśmy też nieco szczęścia, nie biegaliśmy tak wiele, nie mogliśmy cały czas mieć inicjatywy, ale gdy już ją przejmowaliśmy, zdobywaliśmy gole. Gdy z 2:0 zrobiło się 2:1, szybko znów odskoczyliśmy na dwa gole. Ale to był najcięższy mecz w moim życiu, jeśli chodzi o warunki. To było wręcz niebezpieczne.
A jednak udało wam się dojść do siebie i zagrać 120 minut przeciwko Rumunii, wygrać w karnych.
Zaraz po spotkaniu z Saudyjczykami wsiedliśmy w samolot, natychmiast polecieliśmy do San Francisco. Trener i ludzie z jego sztabu zrobili wszystko, absolutnie wszystko, żebyśmy mogli skupić się wyłącznie na graniu i mieli do tego najlepsze warunki.
Spotkanie z Rumunią opisywane było przez światowe media jako starcie, w którym kibice dostali wszystko, czego można doświadczyć w meczu. Prowadzenie obu zespołów, dramatyczne wyrównania, niesamowite zwroty akcji w karnych…
No i niech pan nie zapomina o naszym rzucie wolnym na 1:0. Wie pan, że nawet tego nie ćwiczyliśmy? Tommy Svensson dzień przed spotkaniem usiadł z Tomasem Brolinem i kilkoma innymi zawodnikami i rozpisał im go na kawałku papieru. Zadziałało. Ludzie w Szwecji, którzy są nieco starsi od pana, wciąż pamiętają tamto spotkanie. Mało tego – pamiętają, gdzie dokładnie byli, gdy je oglądali – w Szwecji, za granicą, na łódce. Każdy pamięta to tak, jakby to było wczoraj.
Epokowe wydarzenie.
Ja mam tak z mistrzostwami świata 1974, pierwszymi, jakie pamiętam. To był czas, kiedy wybrałem swoich piłkarskich bohaterów. Pamiętam mecz Polski ze Szwecją i karnego obronionego przez Tomaszewskiego w wielkim stylu. Z miejsca stał się moim idolem, nadal nim jest. Pamiętam jego mecz z Anglią, kiedy bronił absolutnie wszystko. Mieliście wtedy niesamowity zespół, on, Lato, pewnie do dziś ludzie ich pamiętają i mają do nich ogromny szacunek? U nas tak jest z drużyną z 1994.
Jan Tomaszewski, młodzieńczy idol Ravellego, znalazł się również w jego jedenastce marzeń mistrzostw świata
Wracając do meczu z Rumunią – jak to się stało, że w końcówce spotkania, gdy wyszliście na prowadzenie 1:0, tak bardzo straciliście głowy?
Ma pan rację, graliśmy bez mózgu. Powinniśmy zmusić Rumunów do biegania, tymczasem raz za razem traciliśmy piłkę, zaczynaliśmy się na siebie denerwować, tracić siły. No i strzelili nam na 1:1, a kiedy w dogrywce wpakowali na 2:1, Stefan Schwarz dostał czerwoną kartkę, zacząłem myśleć: fajnie było. Pokazaliśmy się światu, niemal weszliśmy do półfinału, nie ma się czym martwić. Nie wierzyłem już w wygraną. A wtedy Kennet Andersson wyskoczył do dośrodkowania… Wie pan, za młodu ćwiczyłem skok wzwyż, pokonałem 2,06 metra i wiedziałem, że Kennet ma w nogach moc, żeby wybić się tak, jak to zrobił.
Jak przy wsadzie w NBA.
194 centymetry wzrostu, do tego bramkarz popełnił błąd, bo nie liczył, że Kennet doskoczy. Mieliśmy furę szczęścia. Ale kiedy doprowadziliśmy do karnych, wiedziałem, że wygramy. Nawet po pierwszym, niestrzelonym, nie naszły mnie wątpliwości. Obroniłem wiele karnych w klubie, ze dwa-trzy w kadrze. Nie każdy golkiper jest w tym mocny, ale ja byłem. Widziałem wielu kładących się za wcześnie, ja czekałem do końca. Jeśli chcesz być tak dobry, jak Tomaszewski, musisz być szybki. Nie wystarczy być wielkim, trzeba mieć dynamikę. I bardzo dużo, nieustannie nad tym pracować. Wtedy, w tamtym ćwierćfinale, wiedziałem, że mam wielką szansę, by zostać bohaterem. Wie pan, karne to jedyny moment w meczu, kiedy bramkarz może się całkowicie zrelaksować. Obroni – świetnie. Ale presja jest na napastniku. Takich, którzy przestrzelali pamięta się latami.
Jak pan wspomina tego ostatniego karnego, który dał wam półfinał?
Kiedy Belodedici położył piłkę na punkcie karnym, już wiedziałem, że strzeli tam, gdzie strzelił. Czasami w życiu nie musisz myśleć i wiesz doskonale, co powinieneś zrobić. Wszystko dzieje się samo. Wiesz, że zrobiłeś wszystko tak, jak powinieneś – ciężko trenowałeś, zdrowo jadłeś, dużo odpoczywałeś… I wtedy czujesz: to moja chwila. Teraz dużo gram w golfa i też czasami nie zastanawiam się nad uderzeniem, ono przychodzi samo. Gdy wychodzisz z tego stanu, zaczynasz myśleć, wszystko się psuje. Tamta obroniona jedenastka dała mi taką pewność siebie, że powiedziałem w szatni: „teraz już nikt mnie nie pokona!”. Bardzo długo w meczu z Brazylią czułem się dokładnie jak w tych karnych. Ale wtedy dostaliśmy czerwoną kartkę, nie pokryliśmy małego Romario w polu karnym, a on pokonał mnie strzałem głową. Zostało jeszcze parę minut, ale ja już wiedziałem, że jest po nas.
Można sobie wyobrazić łatwiejsze wyzwania niż odrabianie 0:1 z Brazylią grając dziesięciu na jedenastu.
Gdy dziś o tym myślę, dochodzi do mnie, jak byliśmy blisko. Oni zaczynali się już frustrować, tracić panowanie nad sobą. Gdybyśmy dociągnęli 0:0 do 80. minuty, moglibyśmy mieć szansę. Ja od dłuższego czasu myślałem już przede wszystkim o tym, żeby doszło do karnych. Bo oni byli po prostu dużo lepsi, w meczu mieliśmy małe szanse, by wygrać z Brazylią.
Jako ekspert od bronienia jedenastek, niech pan powie, jak „czytał” pan strzelców. Starał się patrzeć w oczy, deprymować w jakiś sposób?
Nie, zawsze skupiałem się na tym, co sam mam zrobić. Jeśli chcesz być dobry w bronieniu karnych, nie powinieneś wychodzić do zawodnika, próbować go rozpraszać. Stojąc na linii obserwowałem później, jak strzelec podchodzi do piłki, jak ustawione są jego ramiona. Dobrzy strzelcy, tacy jak Brolin, czekają do ostatniej chwili, aż bramkarz wykona pierwszy ruch i wtedy wybierali kierunek, róg bramki. Dlatego też nie mogłem się poruszyć zbyt szybko. Wtedy nie można się było poruszać po linii, więc nie można było w ten sposób zasugerować czegoś strzelcowi. Inaczej karny był powtarzany. Dziś można się na przykład ustawić nieco na prawo, by stworzyć strzelającemu pozory, że uderzając w lewo będzie mu łatwiej. Jest więcej sposobów, by odebrać komfort napastnikowi.
Jak zmieniło się pana życie po powrocie, gdy przylecieliście do kraju jako brązowi medaliści mundialu?
To tak, jakbym się urodził na nowo. Wcześniej ludzie mogli myśleć: „e tam, to przeciętny bramkarz, jego zachowanie na boisku to cyrk”. Po mistrzostwach te opinie zmieniały się w: „hej, to zabawny gość i przy tym naprawdę dobry golkiper”. Pamiętam, jak wróciłem do domu, a na ulicy sąsiedzi napisali: „witamy w domu, Ravelli”. Ten napis był tam jeszcze przez dobre dwa lata. Ludzie przychodzili do mnie, żeby pogratulować, poprosić o autograf. Dostawałem masę listów z prośbami o zdjęcie z podpisem. Mało tego, mój dziadek, też Ravelli, miał pięciu czy sześciu braci, którzy rozjechali się po całym świecie. Do Austrii, USA, Brazylii. Dostałem kilka listów, w których ludzie przedstawiali się właśnie jako bracia mojego dziadka. Cała Szwecja żyła naszymi występami, ludzie cały dzień przygotowywali się do meczu, a my fundowaliśmy im kolejne bezsenne noce. Ostatnie mecze oglądali już nawet ci, którzy kompletnie nie interesowali się sportem.
Podobała się panu ta popularność?
Mam świadomość, że mogła pójść w zupełnie inną stronę – gdybyśmy zaprezentowali się źle, zawaliłbym parę goli, ludzie pamiętaliby mnie z tego powodu. Dlatego jestem wdzięczny życiu za to, że w tak ważnym momencie mogłem się pokazać z tak dobrej strony. Jest w Szwecji taki bramkarz hokejowy, który w 2002 roku na Igrzyskach Olimpijskich wpuścił kuriozalnego gola z Białorusią, krążek odbił się mu od głowy i wpadł do bramki. Do dziś mu się to przypomina.
Nie trzeba daleko szukać podobnych przykładów. Patrz: Loris Karius.
Po meczu twittowałem, że ludzie powinni okazać mu dużo miłości, nie wściekać się na niego. Bramkarze popełniają błędy, on popełnił je w prawdopodobnie najważniejszym meczu w całej swojej karierze. W każdej dziedzinie życia ludzie popełniają błędy – większe, mniejsze. Trzeba mieć szczęście, by nie popełnić ich w takiej chwili, jak właśnie Karius.
Polski dziennikarz Przemysław Rudzki napisał w swoim felietonie po finale, że dobrze że to Karius, bramkarz, bo przez jego błąd nikt nie zginął, nikomu nic się nie stało.
Wiesz co, można tak mówić, ale dla Kariusa to właśnie futbol jest całym życiem. Gość ma 24 lata a popełnił błędy, jakich normalnie się nie widuje. Ten pierwszy gol Benzemy? O czym on myślał?! Ale widziałem ostatnio, że parę minut wcześniej dostał łokciem od Sergio Ramosa. Może to miało na niego wpływ. Kontuzja głowy, nie myślał trzeźwo. Żal mi go.
Wie, że teraz będzie miał niesamowicie ciężko.
W latach 70. mieliśmy w Szwecji takiego bramkarza Ronniego Hellströma. Grał na mistrzostwach świata w Meksyku w 1970 roku, miał wtedy 21 lat. Jeden z Włochów strzelił na jego bramkę z trzydziestu, może nawet trzydziestu pięciu metrów, Hellström rzucił się do piłki, a ta przeszła pod nim do bramki. Błąd pokroju Kariusa. Jasne, wszyscy go pamiętają, ale Ronni wylądował później w Kaiserslautern, został dwa razy wybrany piłkarzem roku w Szwecji. Miałem okazję spytać go, jak poradził sobie z brzemieniem tego błędu. Powiedział coś, co zapamiętam do końca życia: „gdy popełniłem ten błąd, najgorszy jaki możesz sobie wyobrazić, w tak ważnym meczu, wiedziałem, że nic równie złego już mnie nie spotka”. Przekuł to w coś pozytywnego. Karius musi myśleć podobnie. Ale nie wiem, czy się z tym upora, czy wróci do gry na najwyższym poziomie. Na pewno powinien pójść do psychologa, porozmawiać o tym.
Symboliczne było to, że żaden z kolegów nie podszedł, by go pocieszyć. Był sam ze swoim dramatem.
Dokładnie! Nikt nie podszedł! Siedział na murawie sam. Tak jak mówiłem wcześniej, bramkarze są samotni. Jesteśmy częścią zespołu, ale jednocześnie nią nie jesteśmy. Nie masz nikogo, kto pomoże, kto wyprostuje to, co zawalisz. Dlatego musisz być w jakiejś mierze dziwakiem, żeby zostać bramkarzem. Mieć w sobie siłę, jakiej nie muszą mieć piłkarze z pola. Zauważ, że najlepsi bramkarze na świecie są przepotężni mentalnie.
Grał pan w piłkę do 40. roku życia. Jak ciężki był okres przejściowy, gdy przyszło przestać?
Po ostatnim meczu usiadłem i zmartwiony pomyślałem: „co powinienem zrobić z resztą życia?”. Bardzo trudno odpowiedzieć na to pytanie mając czterdzieści lat, kończąc karierę trwającą prawie dwadzieścia pięć lat. Grając, wiedziałem doskonale, jak będzie wyglądał mój kolejny dzień, kolejny rok. Kiedy trening, kiedy czas wolny, kiedy podróż, kiedy mecz, kiedy urlop. Trener mówił mi, co mam robić, a nagle muszę te decyzje podejmować sam. Było trudno. Ale znalazłem swoje miejsce. Umiem rozmawiać z ludźmi, mam sporo pomysłów, jak sprawić, by grupa funkcjonowała, by ludzie chcieli się rozwijać, dlatego zostałem mówcą motywacyjnym. I to właśnie robię od osiemnastu lat. Dzięki temu mam więcej czasu dla dzieci. Od kiedy przestałem grać, moja żona więcej pracuje, a ja więcej przebywam w domu, mogę się nimi w pełni zająć. Wie pan, gdy gra się w piłkę, to nawet jak się jest w domu, cały czas myśli krążą wokół kolejnego treningu, następnego meczu. Sto procent czasu myślałem o piłce. Teraz wreszcie czuję, że odpoczywam, że cieszę się życiem.
Kiedy ogłosiłem na Twitterze, że będę się z panem widział, sporo ludzi zareagowało, zadawali własne pytania. Pamiętają pana bardzo dobrze!
Wie pan, dostawałem całą masę maili od Polaków, którzy prosili o mój autograf. Każdego miesiąca płaciłem około 500 koron, czyli jakieś 50 euro, za same znaczki do Polski! Wciąż wiele osób z waszego kraju do mnie pisze. Nie wiem, dlaczego! Dlaczego jestem tak popularny właśnie w Polsce!
Pamięta pan mecze z polskimi zespołami?
O tak, trochę ich było. Pamiętam, że przegraliśmy 1:2 tutaj, w Göteborgu z Legią Warszawa w eliminacjach Ligi Mistrzów. Nie grałem w meczu w Szwecji, bo miałem kontuzję. Kojarzę też inny dwumecz, wygraliśmy 3:0. Z kim to było…
Z Lechem Poznań. Powiedział pan wtedy o zawodnikach Lecha: „Miernoty .Cały mecz stałem w bramce jak król, oparty o słupek. Nie miałem co robić.”
Naprawdę powiedziałem coś tak niemiłego? Widocznie Lech grał bardzo słabo (śmiech). Z tamtego meczu pamiętam trafienie Hakana Milda z dwudziestu kilku metrów, od poprzeczki. Ale z kolei mecze z reprezentacją Polski wspominam jako bardzo trudne, zawsze się z wami męczyliśmy. Najgorzej wspominam ten mecz z 1974, kiedy pokonaliście nas na mistrzostwach świata. Reprezentacja Polski mi imponowała, stylem przypominacie Niemców, ale jesteście od nich twardsi.
Czytelnicy pytali też na Twitterze, czy pamięta pan gola Ryszarda Tarasiewicza na Rasundzie.
Pamiętam… To był mój błąd. Ale wie pan, co działo się później? Wygraliśmy! To był ostatni mecz mojego brata bliźniaka w reprezentacji, wszedł wtedy na zmianę w końcówce. Przed meczem powiedział Jonasowi Thernowi, że gdy będzie na boisku i będziemy mieć rzut wolny, ma mu zagrać wysoką piłkę w to i to miejsce i wtedy strzeli gola. Jonas dokładnie tak zrobił w 90. minucie, Andreas wyszedł w powietrze i uderzył, ale wasz bramkarz odbił piłkę i do dobitki pierwszy był Niclas Nylen. Ale wielkie podziękowania dla brata, który „wypracował” tę bramkę, bo choć zawaliłem gola, nie miało to znaczenia. Wygraliśmy. Gdyby Liverpool wygrał 4:3, krytyka, z jaką dziś mierzy się Karius nie byłaby tak duża.
Pytają też, czy gol przewrotką van Bastena w meczu z Milanem był najładniejszym, jakiego kiedykolwiek pan puścił.
Mogło tak być… To była nasza pierwsza wielka noc w Lidze Mistrzów z IFK Göteborg i akurat graliśmy z najlepszym zespołem na świecie, z van Bastenem, Rijkaardem, Gullitem. Ale miałem też w tym starciu nieco pecha, byłem blisko obrony karnego i tej słynnej sytuacji, w której van Basten strzelił gola przewrotką. Ostatecznie pokonał mnie cztery razy. Po meczu spytałem go, czy zamienimy się koszulkami. „Nie mogę, obiecałem swoją oddać sędziemu”. (śmiech)
No właśnie – jako były bramkarz wspomina pan raczej piękne gole strzelone przez rywali czy spektakularne parady?
Raczej spektakularne mecze. Nie pamiętam aż tak dobrze bramek, które traciłem, ale wciąż jestem w stanie odtworzyć każdy mecz z mistrzostw w 1994 roku, mimo że minęło już przecież niemal ćwierć wieku. Czas ucieka, co?
Rozmawiał SZYMON PODSTUFKA
fot. NewsPix.pl
***
Weź udział w loterii i sprzedaży premiowej Coca-Cola i wygraj wyjazd dla 2 osób na finał Mundialu w Rosji. Losowanie już 14 czerwca. Dodatkowo do zgarnięcia jest także 100 000 piłek z logo Coca-Cola i miliony puszek Coca-Cola Zero Cukru.