Dla Charlesa Barkleya to była jedna z najtrudniejszych rozmów z córką w życiu:
– Tato, nigdy mnie nie okłamałeś, prawda?
– Nigdy.
– Czy wygracie dzisiaj?
– Kochanie, twój tata jest najlepszym graczem na świecie. Wygramy ten mecz i te finały.

„Chuck” obietnicy jednak nie spełnił, dlatego kiedy wrócił po meczu do domu, zastał córkę zalaną łzami. Ta od razu zapytała:
– Tato, co się stało?
– Kochanie, myślę, że Michael Jordan jest ode mnie lepszy.
– Nigdy wcześniej tego nie mówiłeś.
– Kochanie, bo nigdy wcześniej czegoś takiego nie poczułem.
***
Wskazanie najlepszych finałów NBA w historii to karkołomne zadanie. Jeden powie, że rok 1984 i Boston Celtics kontra Los Angeles Lakers, drugi że triumf Chicago Bulls nad Utah Jazz w 1998 r., trzeci będzie przekonywał do 2013 r. i dreszczowca pomiędzy San Antonio Spurs a Miami Heat, a kolejny zacznie kopać jeszcze głębiej w przeszłości. Dlatego nie napiszemy, że finały z sezonu 1992/1993, w których prali się Chicago Bulls i Phoenix Suns, były najlepsze. Ale to bez wątpienia jedne z najbardziej porywających rywalizacji, jakie miały miejsce. To również finały, wokół których narosło chyba najwięcej legend.
Czego tam nie było? Sześć zajebistych meczów, z których tylko jeden zakończył się przewagą 10 pkt. Dogrywki. Rekordowe statystyki. Rzuty w ostatnich sekundach. Z jednej strony Jordan i jego wykreowany wizerunek, z drugiej Barkley, czyli hulaka i magnes na kłopoty. Bliska znajomość liderów i jej wpływ na rywalizację. Oskarżenia o hazard.
To chyba wystarczające powody, żeby przy okazji trwających finałów NBA cofnąć licznik o 25 lat i przypomnieć tamtą historię.
***
Zanim jednak wrócimy do Chicago i Phoenix, na chwilę wpadnijmy do… Polski. Bulls kontra Suns, to były bowiem jedne z pierwszych finałów NBA, które Telewizja Polska transmitowała na żywo.
To było wydarzenie, bo wcześniej widzowie najczęściej byli skazani na retransmisje meczów. Chociaż to i tak łagodnie powiedziane, bo jak wspomina dziś komentator Ryszard Łabędź, mecze sezonu zasadniczego puszczane były na antenie niekiedy z poślizgiem sięgającym nawet tygodnia. Kopia nagrania musiała przecież najpierw dotrzeć ze Stanów Zjednoczonych do Polski, następnie trzeba było ją pociąć, skrócić materiał do godziny, zmontować go i skomentować. Kupa mrówczej roboty.
– Pamiętam, że przekaz z finałów docierał przez ocean najpierw do Szczecina, a dopiero ośrodek szczeciński swoimi łączami wysyłał ten sygnał nam – mówi w rozmowie z Weszło Łabędź. – W ogóle dostęp do informacji był bardziej skomplikowany, bo przecież nie było internetu. Jak robiliśmy research? Przed sezonem otrzymywaliśmy przewodniki wszystkich drużyn, ale gorzej było już z aktualnościami, ponieważ newsy docierały do nas z dużym opóźnieniem. Drogą pocztową otrzymywaliśmy z poślizgiem chociażby wycinki z amerykańskiej prasy. Z kolei przed samymi finałami liga NBA wysyłała nam biuletyny z najważniejszymi informacjami, zbierało się też wieści agencyjnie z Reutersa, AFP, DPA i na tym trzeba się było opierać. Do tej pory mam jeszcze te małe dyskietki z materiałami (śmiech). Przygotowywanie się do meczów było nieco łatwiejsze, kiedy miałem już w domu dostęp do telewizji satelitarnej. Trochę „nieformalny”, ale takie to były czasy. Założyłem sobie jednak satelitę i tym talerzem buszowałem po orbicie. Mecze na kasety VHS najczęściej nagrywałem z telewizji hiszpańskiej.
– Tamte finały były rewelacyjne, do dziś czuję sentyment. Podobnie jak do tych rok wcześniej, w których Bulls zmierzyli się z Portland – dodaje dziennikarz. – Zarówno Chicago, jak i Phoenix były drużynami tak dobrze skonstruowanymi, że dla nich nie miało specjalnego znaczenia, w jakiej hali toczyła się walka. Często decydowała dyspozycja dnia, a niekiedy nawet chwili, bo wiemy, jakie wahania formy były w tych meczach.
Ale od początku.
***
Charles Barkley miał już dość Philadelphii.
W 76ers był już osiem sezonów, a tylko raz – na dodatek w debiutanckim roku – było mu dane zagrać w finałach konferencji. Był już jedną z gwiazd ligi, czego dowodem były regularne zaproszenia do Meczu Gwiazd, ale to było dla niego za mało. Czarę goryczy przelały dwa wydarzenia: brak awansu do play-off w sezonie 1991/1992 oraz paradoksalnie posmakowanie w końcu prawdziwego zwycięstwa. Konkretnie złotego medalu, który Barkley wraz z amerykańskim Dream Teamem zdobył na igrzyskach olimpijskich w Barcelonie. Wiedział, że idzie w górę, a miasto nad rzeką Delaware nie było już dla niego dobrym ekosystemem. Dlatego dogadał się z szefostwem Phoenix Suns i zameldował się w Arizonie. Nowa ekipa, nowa miasto i pachnąca jeszcze świeżością hala America West Arena, którą oddano do użytku raptem kilka miesięcy wcześniej. Chwyciło.
29-latek był głównym architektem znakomitej rundy zasadniczej w wykonaniu Słońc, którą drużyna zakończyła z bilansem 62-20. Dało to ekipie Paula Westphala pierwsze miejsce w Konferencji Zachodniej, a Barkleyowi nagrodę MVP. Krępy skrzydłowy wykręcał średnie meczowe na poziomie 25.6 pkt., 12.2 zbiórki i 5.1 asysty. Play-offy nie były spacerkiem, drużyna z Phoenix musiała się namęczyć kolejno w rywalizacjach z Los Angeles Lakers, San Antonio Spurs i Seattle SuperSonics, ale awans do finałów stał się faktem.
Michael Jordan miał już powoli dość koszykówki.
Powoli dobijał do trzydziestki, w dwóch poprzednich sezonach zdobył mistrzostwo, dorzucił do tego jeszcze złoto w Barcelonie, ale zaczynał już być zmęczony obecnością na parkiecie. Wpływ miały na to nie tylko mordercze sezony i ciągła gra pod ogromną presją, ale także całe zamieszanie, jakie towarzyszyło mu poza boiskiem. W rozmowach z najbliższymi, trenerem i zaufanymi dziennikarzami przebąkiwał, że „znów musi mu to sprawiać przyjemność”. Szkoleniowiec Bulls Phil Jackson wiedział, że jego gwiazdor ma problemy z motywacją, ale przekonał go, żeby wspólnie zaatakować trzeci tytuł z rzędu. Drużyna potrzebowała jednak nowego bodźca, dlatego Jackson zmienił styl gry. Gra Jordana też uległa zmianie, bo zamiast tak wielu efektownych wejść pod kosz, do których przyzwyczaił kibiców, zaczął oddawać nieco więcej rzutów z dystansu.
Przemeblowanie na parkiecie miało swoje odbicie z tabeli sezonu zasadniczego. Bulls zajęli drugie miejsce w Konferencji Wschodniej z bilansem 57-25. Gorszy wynik niż rok wcześniej, ale jedno pozostało niezmienne – MJ znów został królem strzelców. W play-off Byki jednak rozpędziły się już na dobre, tratując najpierw do zera Atlantę i Cleveland. W finale Wschodu przeciwko znienawidzonym New York Knicks już takiego spacerku nie było, ale udało się wygrać 4:2.
***
Barkley i Jordan byli wtedy u szczytu swoich karier. Na dodatek byli też dobrymi kumplami, niektórzy nazywali ich nawet przyjaciółmi. Ich relacje zacieśniły się w Barcelonie. Od tamtej pory grywali razem w golfa, zdarzało im się wyskoczyć do miasta. „Chuck” był ponoć jednym z nielicznych gości, który potrafił wyciągnąć Mike’a z hotelu, a więc najczęściej zza stołu, gdzie toczył kolejną partię w karty o plik dolców.
Nic więc dziwnego, że ich znajomość była jednym z najbardziej wałkowanych tematów w czasie finałów. Poza tym sam Barkley miał o sobie bardzo wysokie mniemanie i uważał, że w tamtym sezonie był po prostu lepszy od Jordana. Zresztą jeszcze w czasie igrzysk, kiedy trener Amerykanów Chuck Daly powiedział mu, że jest drugim najlepszym graczem na świecie, zawodnik zapytał prowokacyjnie, kto więc jest tym pierwszym. – Jasne, znałem odpowiedź, ale naprawdę wierzyłem, że w tamtym momencie byłem lepszy od Michaela. Wszystko zmieniła jednak tamta seria – mówił Charles na łamach „Sport Illustrated”
Pstryczka w swój zadarty nos dostał już 9 czerwca w pierwszym meczu finałowym w Phoenix. Byki wygrały 100:92, Jordan rzucił 31 pkt., a defensywa Chicago tak przycisnęła gwiazdora Słońc, że ten skończył tylko z 21 oczkami na koncie. Po wszystkim Barkley powiedział dziennikarzom, że drużynę zjadły nerwy. Kevin Johnson wyjaśnił to bardziej obrazowo: – Nieważne co mówi się o byciu gotowym, nic nie przygotuje cię na taką presję, jeśli nigdy nie byłeś w finałach. Jesteś przyzwyczajony do dziesięciu kamer telewizyjnych, a tu nagle jest ich ze dwieście – wspominał, nawet jeśli z tymi dwustoma mógł lekko przesadzić.
Jordan w spotkaniu inaugurującym finały przeskoczył swojego kumpla, chociaż przed meczem miał problemy zupełnie innej natury – hazard. Stary znajomy gwiazdora Richard Esquinas wydał bowiem książkę pod wszystko mówiącym tytułem „Michael i ja: Nasze uzależnienie od hazardu… Moje wołanie o pomoc!”. Chodziło mu oczywiście o pomoc w ściągnięciu kasy od koszykarza, ponieważ Jordan przegrał z nim w golfa kilkaset tysięcy dolarów. Bo Michael, jak wiadomo, oprócz tego że był wielkim koszykarzem, w kieszeni miał też wielkiego węża. Bardzo nie lubił rozstawać się z gotówką. Zamiast o meczu z Suns, Mike musiał więc odpowiadać też na pytania o książkę i swoje uzależnienie.
Było nerwowo, ale nie na tyle, żeby miało to wpływ na jego postawę na boisku. Dlatego dwa dni później Słońca były już głęboko w czterech literach, bo przegrały drugi mecz na własnym terenie – tym razem 108:111. Spotkanie było bardzo wyrównane, a o wszystkim zadecydowała druga kwarta, którą Byki wygrały siedmioma punktami. Barkley grał jednak kapitalnie rzucając aż 42 pkt. Gracz Bulls Horace Grant komplementował później jego boiskową inteligencję, ale też śmiał się mówiąc, że Charles twardą grę zawdzięcza swojemu… wielkiemu tyłkowi. „Chuck” miał jednak pecha, bo dokładnie taką samą zdobycz punktową zanotował wówczas Jordan, który na dodatek był jeszcze o krok od triple double. To właśnie wtedy, kilka godzin po meczu, Barkley musiał przyznać zapłakanej córce, że są jednak lepsi od niego. Wzniósł się na wyżyny, ale wciąż i tak nie był dostatecznie wysoko.
Ryszard Łabędź: – Pamiętam jednak, że Barkley z Jordanem raczej nie kryli się w tamtych meczach. Barkley grał bliżej Scottiego Pippena, a Pippen wiadomo – spokojny, niespecjalnie reagujący na zaczepki. Barkley ciągle mu dogadywał, próbował wyprowadzić z równowagi, ale on był prowokatorem, szukał zaczepek. Taki charakter.
Po takim początku zanosiło się na przegraną Phoenix do zera, bo przecież rywalizacja przenosiła się do Chicago. Ale tam stało się coś niebywałego – goście wygrali po trzech dramatycznych dogrywkach 129:121. I to mimo tego, że Michael Jordan rzucił kosmiczne 44 pkt., a najskuteczniejszy zawodnik przyjezdnych, Dan Majerle, uzbierał „tylko” 28. Wygrała jednak drużyna, nie indywidualność. Tamten mecz na 2:1 w rywalizacji Barkley nazwał później najlepszym spotkaniem, w którym kiedykolwiek zagrał.
A Air Jordan? – Nie mogę powiedzieć, że najlepszy mecz, który rozegrałem, był meczem przegranym. Chociaż Barkley pewnie by tak powiedział – mówił pokrętnie kłębiącym się wokół niego reporterom.
W meczu numer cztery pokręciło już wszystkich, ale z zazdrości i niedowierzania, bo Michael zdobył aż 55 pkt. prowadząc Bulls do zwycięstwa 111:105. Szkoleniowiec Suns Paul Westphal rozkładał później bezradnie ręce, że nic nie dało nawet podwajanie krycia, a występ gwiazdy Chicago nazwał „absurdalnym”. Phoenix od porażki dzielił już więc tylko jeden mecz. Oczekując na spotkanie numer pięć, Charles Barkley wraz z kumplami gapił się w hotelu w telewizor. W wiadomościach zobaczył burmistrza Chicago mówiącego o zabezpieczeniu deskami witryn sklepowych, bo po ewentualnym zwycięstwie Bulls w mieście może dojść do zamieszek. Ale nic takiego się nie wydarzyło, bo to Suns wygrali 108:98 i przegrywali w całej serii już tylko 2:3.
– Uratowaliśmy to miasto. Możecie już zdjąć deski – powiedział Barkley, bo było wiadomo, że bitwa znów wraca do Arizony.
***
Ryszard Łabędź decydujący mecz tamtych finałów wspomina, jakby to było wczoraj. – Końcówkę czwartej kwarty każdy powinien obejrzeć dla samej przyjemności – mówi.
Bo to była jazda bez trzymanki. Po trzech kwartach Bulls prowadzili 87:79 i niemal mieli już na palcach mistrzowskie pierścienie. Ale właśnie wtedy, w czwartej kwarcie, zaciągnęło im hamulec ręczny. Pudłowali na potęgę.
Gospodarze dogonili ich i na dwie minuty przed końcem prowadzili już 98:94. W kolejnej akcji Byki popełniły błąd 24 sekund, co dało gospodarzom szansę na powiększenie przewagi. Kamery uchwyciły, jak po tej akcji Barkley podbiegł do opierającego się o kolana zrezygnowanego Pippena i z satysfakcją wyszeptał mu coś do ucha. Suns mieli ogromną szansę na doprowadzenie do remisu 3-3, ale nie potrafili dobić rywala. Kiedy mogli wbić ostatni gwóźdź do trumny Bulls, sami zaczęli pudłować i zostali za to ukarani.
Najpierw na 98:96 rzucił Jordan, a w odpowiedzi Suns ponownie spudłowali. Na kilka sekund przed końcem miała miejsce jedna z najsłynniejszych akcji w historii finałów. Po przerwie na żądanie Jordan podał piłkę do B.J. Armstronga i za chwilę dostał ją z powrotem. Następnie podanie otrzymał Pippen, który przekazał piłkę stojącemu pod koszem Grantowi. Ten z kolei podał ją na obwód do Johna Paxsona, który trafił za trzy. 3,9 sekundy przed końcową syreną. Klasyka. Co ciekawe, autor rzutu na wagę tytułu wspominał po latach, że był to dla niego taki sam rzut jak miliony poprzednich wykonywanych na treningach, meczach, studiach czy podjeździe na podwórku. Suns mieli jeszcze minimalną szansę żeby uciec spod gilotyny, ale ich rzut rozpaczy został zablokowany.
Po wybuchu radości to Pippen mógł podejść i szepnąć słówko zdruzgotanemu Barkleyowi.
***
Michael Jordan, który był MVP finałów, zakończył je ze średnią 41 pkt., co do dziś pozostaje rekordem. Barkley zanotował z kolei 27.3 pkt. Gwiazdor Suns jest jednym z najwybitniejszych graczy, którzy nigdy nie zdobyli mistrzostwa.
Co ciekawe, po zakończeniu rywalizacji niektórzy twierdzili, że gdyby nie jego bliska znajomość z MJ-em, Słońca mogłyby jeszcze bardziej postawić się Bykom. Tak o ich relacji pisał Roland Lazenby, jeden z najlepiej zorientowanych dziennikarzy w realiach NBA: – Ich pojedynek o mistrzostwo był bardzo ciężki, ale pozostawił po sobie niesmak, kiedy z obozu Bulls napłynęły plotki, że Jordan bawił się Barkleyem przez kilka lat. Nie szczędził mu pochwał i szczodrych prezentów, po to, żeby móc łatwiej dominować nad nim na parkiecie. Sam Barkley musiał się potem zastanowić, czy łącząca ich przez ostatnie trzy lata przyjaźń była szczera. Jordan, któremu nie podobało się podejście Charlesa do treningów w Barcelonie, twierdził, że to dzięki odmiennej etyce pracy miał nad nim przewagę. Z kolei Pippen nigdy nie był specjalnym fanem sir Charlesa. Publicznie go potem krytykował za „włażenie Michaelowi w dupę”, co oczywiście Barkleya rozwścieczało. Czy Jordan rzeczywiście oszukiwał Barkleya, kiedy ten znalazł się tak blisko wymarzonego trofeum?
Tego pewnie nie dowiemy się już nigdy.
Gracz Suns Tim Kempton w wywiadzie dla „Sporting News” przyznał, że w szatni wszyscy wiedzieli, jak bliskie były relacje Barkleya z Jordanem. Ale ponieważ ten pierwszy dociągnął drużynę do finałów, to nikt nie miał odwagi, żeby nakazać mu „ochłodzenie” tej relacji dla dobra zespołu. Mark West powiedział z kolei, że ma wątpliwości co do tego, czy jego kompan z drużyny walczył z Jordanem z takim zaangażowaniem, jak z każdym innym rywalem.
Nawet jeśli są to kompletne bzdury, to mówi się o tym do dziś.
Sam Barkley po latach wielokrotnie przekonywał jednak, że jego znajomość z Jordanem była mocno przereklamowana przez media. Wcale nie grywali tak często w golfa i nie chodzili na obiady, a podczas finałów na niwie prywatnej trzymali dystans.
– Zawsze się śmiałem, kiedyś ktoś mówił, że byliśmy zbyt zaprzyjaźnieni. Bo to nie było prawdą. Chciałem go pokonać jak nikogo innego na świecie – mówił. – Popełniłem w swoim życiu wiele błędów, ale nigdy nie zrobiłem nawet połowy, o których mówiono. Śmieję się z tego.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Dzięki za przypomnienie, miałem wtedy kilkanaście lat. Paxson to był mój idol z tamtych czasów, koledzy ćwiczyli jakieś akrobatyczne kozłowania, zwody między nogami itp., a ja próbowałem rzutów za 3 (kariery nie zrobiłem).
U nas wszyscy zaczęli jeszcze od rywalizacji z Lakers, wszyscy byli za nimi, a ja z przekory zostałem za Chicago. Potem – a może przedtem – byli też Detroit Pistons. Podobno obecnie też jest jakiś Isaiah Thomas, ciekawe, czy są spokrewnieni.
W ogóle od czasu walki z Tłokami Byki miały wtedy chyba najbardziej wyrównany skład, nie chodzi tu o sam duet Jordan-Pippen (choć moim zdaniem nikt nie miał dwóch graczy na takim poziomie), a właśnie o tych mniej znanych jak Paxson.
Zresztą już wtedy koszykówka to nie był sport dla Białych, czasem się wspominało o Boston Celtics sprzed dekady, że Larry Bird ostatni Biały gwiazdor itd., z ostatnich nie-Murzynów w miarę znany był jeszcze John Stockton z Utah Jazz. A pamiętam jakiś mecz, że w piątce (nie pierwszej, oczywiście) Byków wyszedł wtedy na kilka minut jeden Jordan i czterech Białych, nie pamiętam, co to za mecz, zresztą wtedy się oglądało jeden w tygodniu i jak się miało szczęście, to się trafiło na Chicago.
Wtedy w każdym klubie była jakaś gwiazda, nazwiska pamiętam do dzisiaj. Nie wiem, czy to kwestia tego, że to tak weszło nagle do Polski, szok, że można tak pokazywać sport, byliśmy wtedy dziećmi, inaczej się to chłonęło. Trzeba TVP przyznać, że w zasadzie z dnia na dzień kosze stały się oblegane, bo tylko jeden czy dwa w całej dzielnicy nie miał urwanej obręczy. Chyba nigdy potem TV nie zdołała u nas rozpropagować tak małymi środkami nowego sportu (skoki narciarskie pokazywano przed Małyszem i tego nie liczę).
Nie wiem, czy NBA była wtedy taka dobra (pewnie tak, skoro tak wszystkich ogrywali w Barcelonie), czy jakiś ten sport był inny wtedy, a może to dlatego, że ja miałem te 14 lat? W każdym razie od tamtej epoki nie umiem podać nazwiska żadnego koszykarza z tej ligi…
jestem rok starszy, enbieje wciaz ogladam, wciaz zarywam nocki. Koszykowka sie tak zmienila ze teraz na boisku kazdy musi byc paxsonem 🙂 kiedys druzyna ciepala zza łuku lekko ponad 10 razy w meczu teraz oddaje takich rzutow 30. Gra sie bardzo zmienila, wg mnie na niekorzysc. Gracze coraz bardziej atletyczni a dopuszcza sie coraz mniej fizycznej gry.
Nie zgodze sie ze gracze sa coraz bardziej atletyczni. Odpowiednikow gory miesni typu David Robinson, Karl Malone, Alonzo Mourning czy Charles Oakley nie znajdziesz dzis na parkietach NBA. LeBron wyglada bardziej jak najwyzszego poziomu sprinter na 100m. Zgadzam sie z tym, ze gra jest coraz mniej fizyczna, ale to przemyslana wieloletnia strategia NBA. Dzis gra jest o wiele bardziej techniczna, stad nie ma potrzeby miec postury Admirala, czy Listonosza. Przez to, ze gra sie stala bardziej techniczna w NBA jest o wiele wiecej zawodnikow z zagranicy, wywodzacych sie z innego systemu szkolenia, czyli przede wszystkim z Europy. A im wiecej zawodnikow zagranicznych, tym wiecej fanow na calym swiecie, tym wiecej kasy. A wiadomo, ze w Stanach musi byc show i hajs na koncu musi sie zgadzac.
mejson, robinson czy malołn to byli gracze ktorych zapamietales dlatego, ze sie wyrozniali na tle druzyny. teraz kazdy karakan kozlujacy i majacy rozdawac podania jest kafarem. Obrotowi stracili na masie, ale to dlatego ze maja szybko przebierac nozkami i ciepac trojki bo przepychac sie pod koszem juz nie ma potrzeby. Bardziej techniczna? yyy, pozwole sie nie zgodzic. Gra opiera sie na izolacjach jak masz w druzynie hardena, łestbruka, monobrew, djuranta czy bronislawa albo bieganiu i rzucaniu trojek nawet w kontrach. Ja chrzanie taka technicznosc. Mnie sie nowoczesna enbiej podoba wiele mniej i nic na to nie poradze. I nie, nie zyje nostalgia. Jedyne co laczy stare enbiej z nowym to dablju em – wojtek michalowicz, chlopak rodem z Polski 😉
O michaowiczu nawet nie wspominaj. Szpakowski koszykowki. Co mecz SAS od 20 lat opowiada ze Tim Duncan rozpoczynal od plywania i ze huragan zniszczyl mu basen. Albo tworzy polskie wariacje amerykanskich idiomow typu „gracz w trzeciej kwarcie sie odbudował”. Juz nie wspomne o dowcipach poziomu familiadowego Strasburgera, z ktorych sam na antenie sie smieje. Nie rozumiem jak ten czlowiek znajduje ciagle zatrudnienie. Jest nudny, suchy i sie ciagle powtarza.
pewnie dlatego ze koszykowka, znaczy zainteresowanie tym sportem w naszym kraju prawie zdechlo i nikt nowy sie nie garnie do telewizora. A moze wojtek jest tak zajarany ze sam doplaca by go wysylali na finaly 😉
Nie piszę dlatego, żebym Michałowicza chciał bronić, ale nie słyszałem nigdy, żeby przytaczał ww. historie o TD. A trochę tych meczów jednak widziałem. Nie każdy go lubi (zresztą „jeszcze się taki nie urodził, coby wszystkim dogodził”), ale pewnie wielu fanów kosza chciałoby przeżyć tyle chwil na żywo z nba, co on. Finały, ASGs itd. No i nie każdy może się pochwalić wywiadem z Jordanem 🙂 A określenie „Szpakowski czegokolwiek” to w sumie niezła pochwała, bo jednak jesteś ikoną jakiejś branży.
ti di, chlopak rodem z wysp dziewiczych gdyby tylko chcial mogl jechac na olimpiade ale basen ulegl zniszczeniu z powodu huraganu i gosc ukierunkowal sie na basket. jakos tak to szlo i jak napisal Kolega wyzej, slyszalem to 65 razy. Conajmniej.
Larry Johnson też był wielki chłop.
Dość śmiała teoria z tą technicznością ligi, no chyba że przez technikę rozumiesz ciskanie trójek przez 4/5 meczu. Jak dla mnie to właśnie alibi dla braków w wyszkoleniu, goście nie wiedzą co zrobić z piłką, jak pokierować akcją i często oglądam zlot murarzy.
Egzystuje w skali, gdzie jesli chodzi o styl sportu druzynowego to po jednym biegunie jest gra silowa a po drugiej techniczna – cos jak Premiership a La Liga. Odejscie od gry fizycznej jest faktem. Przepisy chroniace atakujacych, uniemozliwiajace czeste i mocne kontakty, brak zezwolenia na agresywna obrone. Nie upieram sie przy okresleniu ze liga stala sie techniczna, ale stala sie bardziej dostepna dla zawodnikow, ktorzy nie maja postury o mocnych warunkach fizycznych. Jesli liga teraz nie jest bardziej techniczna… …to jaka jest? Chyba nijaka. Bez charakteru.
Ok, teraz rozumiem Twój punkt widzenia. Mi spodobała mi się ocena Michałowicza w jednym z ostatnich meczów: „Dziś w NBA dobry gracz musi tylko rzucać 3 i robić dunki”.
Co do ti di, to albo nie słyszałem, albo nie zwróciłem na to uwagi, może nie zawsze wsłuchuje się w komentarz na C+ 😉
szczesciarz! ja nawet jak nie chce slyszec wojtka i fonia jest na zero to mam takie haluny ze w glowie slysze te jego elbidżej, ti di, si pi fri, kej di, a wszystko to chlopaki rodem z 🙂 tak czy inaczej, ten drugi gosc ktory jest gospodarzem w studio, ten pyzaty w oksach to jeszcze wieksza tragedia 😀
To fakt, chyba się bardziej chłop odnajduje w żużlu, ale mnie najbardziej wnerwiał jedna Hubi Radke w czasach, kiedy non stop powtarzał to swoje „absolutnie” 🙂 Aktualnie moim „ulubieńcem” jest Hyży, nie dało się słuchać tego ujadania na GSW w meczu z Hou. No i jeszcze Edward Durda, to jest dopiero killer, zabije każdy mecz swoim głosem i charyzmą 😀 A Wojtuś jaki jest każdy widzi, a właściwie słyszy, mnie w nim najbardziej irytuje wtrącanie się w wypowiedzi współkomentatorów.
LOL. W czym niby lepsza była liga lat 90-tych od tej obecnej? W tym, że fundament gry stanowił rzut z piątego, a nie siódmego metra? Pamiętam, że w tamtych czasach poważne minuty na parkietach NBA dostawali ludzie przy których Zaza Pachulia jest wirtuozem koszykówki. Ostertag z Fosterem na poziomie finałów wymieniali się na centrze w Jazz, chociaż nie mieli NICZEGO poza wzrostem i kilogramami. Joe Koncak w finale konferencji musiał przejąć część minut kontuzjowanego Granta. 6 punktów, 8 zbiórek, 13 fauli w 65 minut gry w serii z Bulls. Tam grał jeszcze inny ultra placek. Joe Wolf się nazywał. 127 razy był starterem w NBA – niebywałe. Felton Spencer. Następny center z fabryki Jazz. Pamiętam jeszcze Yinkę Dare i Dwayne’a Schintziusa. Niestety obaj już nie żyją. O tym pierwszym wspominano chyba w którymś ze skarbów Magic Basketball. Ciekawostka z nim związana polegała na tym, że potrzebował ponad 700 minut w lidze do zaliczenia pierwszej asysty. W sumie przez całą krótką karierę uzbierał 4 sztuki. Naprawdę sporo było takich kasztanów bez żadnych umiejętności.
specjalizacja. Mnie sie to podobalo, maly podawal i sadzil troje, wiekszy dzialal na pikenrolach, mial za zadanie zb ierac, blokowac, upychac sie pod koszem. jedziesz po fosterze czy ostertagu. A przepraszam , taki powiedzmy deandre dżordan to co potrafi poza skakaniem? Inteligencja koszykarska mizerna, rzutu zero, upychac tez nie bardzo. Biegnie, skacze, skacze, biegnie. No wirtuoz… Wtedy nikt sie nie czarowal tylko takim czopom jak wellington yinka dare czy longley dawano jakies tam pieniazki a samo granie w enbiejach bylo dla nich wyroznieniem. Teraz taki typ jak tristan tompson czy przywolany deandre zgarnia 20 baniek za sezon a w kosza to naprawde sobie radza mizernie, chyba ze dostana pilke na loba. kazdy ma swoj punkt widzenia, ja w latach 90 widze magie ktora mnie oczarowala i sie w niej zakochalem. kanony koszykowki zawsze mi mowily ze ma byc niski, troszke wyzszy, jeszcze wyzszy, wysoki dojebany i ogromny na srodku. teraz wylazi piatka i w sumie okreslic ich pozycji nie ogladajac tego na codzien jest ciezko. Nie podoba mi sie basket w ktorym akcja trwa 6 sekund i w jednym na trzy przypadki konczy sie trojka lub wejsciem na kosz z dwutaktem ze zmiana tempa lub lobikiem. Tobie sie podoba i swietnie, mnie od tego boli kark bo glowa mi lata od prawa do lewa szybciej niz w tenisie. Tak czy inaczej, pozdrawiam zajawkowiczow, hej hej tu enbiej! 😀
Nie chce dyskutować o tym co się komu podoba. Do mnie nie przemawia na przykład ordynarna wersja obecnej koszykówki, którą prezentują Rockets. Nie o to chodzi. Bardziej odnoszę się do tych tekstów o tym jak to dzisiejsi gracze są marnie wyszkoleni, bo przecież rzucają tyle trójek. Jeśli przykładowy Towns, center potrafiący grać świetnie tyłem do kosza, ma mid range jumper na poziomie ~46%, trafia wolne na 86%, a do tego dokłada w sezonie 120 trójek na 42%, gdzie Kevin Johnson, point guard, jeden z bohaterów finałów 93′, w czasach specjalizacji, przez całą karierę rzucił 160 trójek na 31% (a grał w latach z przybliżoną linią). Komu ja mam stawiać zarzut? Townsowi, który jako center ma pod każdym względem lepszy rzut od topowego guarda lat specjalizacji?
Nie stawiajmy DeAndre Jordana obok tych ogórków których wymieniłem. DJ w ostatnich 5 sezonach zbiera po 14 piłek w meczu. Można mu rzucić loba pod sufit hali, a i tak wiadomo, że on go złapie i wbije do kosza, bo w przeciwieństwie do przytoczonych przeze mnie ulanych placków posiada atletyzm na bardzo wysokim poziomie. No i jak już dostanie piłkę w okolicach 2,5 metra od kosza to przeważnie ją wykończy (69% FG w ostatnich 5 sezonach) dunkiem i nie będzie się odbijał od obręczy.
A nie rzucają? Piszesz o Rockets to się akurat całkiem dobrze składa, 17 pudeł za 3 z rzędu, o czym to świadczy? O braku pomysłu, zamiast na spokojnie rozegrać akcję za 2, to duża część zagrań bazuje na rzucie zza linii. I jak 3 nie siedzi, to mecz w plecy. A dodać do tego trzeba, że sporo z tych rzutów jest po prostu kompletnie nieprzygotowana. Zrobiła się z tego trochę gra na alibi, cisnę trójkę, bo wszyscy tak robią. A wymuszona trójka zawsze była oznaką bezradności. Ktoś grał trochę w kosza, to to potwierdzi. I co mają do tego lata 90′? Ktoś tu cokolwiek porównywał?
Carlito – ale taka jest niestety nowoczesna mysl koszykowki. Akcje rozgrywa sie tak, ze jesli rozgrywajacy ma mozliwosc podania do zawodnika na trumne przy osobistych oraz do goscia na trojce, to wybiera tego drugiego. Skutecznosc gry z poldystansu a skutecznosc trojki jednoznacznie wskazuje ze oplaca sie ryzykowac rzutami za trzy. Trójka ze skutecznoscia 35-40% i półdycha z 45-50%. Do the math.
I takim Rockets nie ma sie co dziwic, ze naparzali trojki. A to ze ich nie trafiali, to oznacza, ze sa dupami wolowymi i nie umieli udzwignac ciezaru meczu. Czyli slusznie, ze nie awansowali do finalow.
Logiczne, że przy skuteczności za 3 na poziomie 35-40% każdy będzie ciskał i ciskał. Też bym tak robił. Tylko, że wielu drużynom w tym np. takim Rocs brakuje najwyraźniej planu B, nie idzie za 3, to spróbujmy coś rozegrać, wypracować sobie pozycję itp. Nie, z uporem maniaka będzie dalsze ceglenie i a nóż widelec znowu się wstrzelimy. Trenerzy też jakby tego nie ogarniają (Mike D’A czy Tyronn Lue), brak reakcji na wydarzenia boiskowe. Oglądam nadal mecze, ale coraz mniej mnie to wszystko cieszy. Czekam na Boston, wiele sobie po nich obiecuję, jak już wszyscy dojdą do zdrowia. Jeszcze Lebon do Phili i coś się może ruszy. Bo kolejnych finałów GSW-CLE już nie wytrzymam 🙂
La Liga niby taka techniczna? Przeciez tam drwali pokroju Ramosa to na peczki. Cala filozofia Simeone to kopanie i szczypanie przeciwnikow.
Real i Barca tez maja swoich ludzi od „brudnej” roboty.
Gdyby byly zasady weryfikacji pomeczowej jak w rugby to by takich skurwysynow jak Alba, Pepe czy Diego Costa nie bylo. Ale niestety UEFA pozwala na wiecej.
Co do NBA. Lata 1985-2005 to bylo apogeum. Mnostwo wielkich graczy starego pokolenia i nowej fali.
Wielcy centrzy jak Olajuwan, O’Neal, Mourning, magicy jak Jordan czy Drexler, tytani tablic jak Mason czy Rodman, killerzy zza lini trojek jak Kerr czy Miller.
I te pojedynki w play-offs: Atalanta-Bulls, Bulls-Knicks, Bulls-Hornets etc.
Dzialo sie 🙂
Tak na marginesie, to chyba najbardziej komentowany artykul w historii jakichkolwiek publikacji o koszykowce na weszlo xD
I to merytorycznie i bez bluzgów, można?
To raczej oczywiste stwierdzenie, ze kibic koszykowki to inny profil psychologiczny niz kibic kopanej 😉
Myślę, że to też kwestia wieku dyskutujących 🙂
Pamiętam te finały świetne mecze. Osobiście też bardziej odpowiadała mi NBA z lat dziewięćdziesiątych. Drużyny potrafiły mieć swój unikalny styl, w dzisiejszych czasach każda drużyna no może poza. SAS i Niedzwiadkami gra podobnie. Szybka kontra wjazd albo trójka. Nie odpowiada mi to. NBA lat dziewięćdziesiątych to także bardziej nie grzeczna gra. Gracze mieli charaktery na parkietach walka na noże, teraz takie to miękkie wszystko. Nie jest to oczywiście wina graczy a samej ligi, która poszła w takim kierunku.
Super, panowie z Weszlo więcej o NBA prosimy.
Przeczytałem artykuł i praktycznie wszystkie komentarze, jakie do tej pory się pojawiły. Prawdopodobnie da się obronić każdą tezę o tym, że takie a nie inne czasy mają swój urok, magię, itp. Jednak koszykówka lat 90-tych była tak jak wiele osób opisało, oparta na sile, technice i wielu schematach, co wybornie się oglądało! W każdej praktycznie ekipie można było znaleźć jakiegoś „przypadkowego” grajka, ale najczęściej był to typowy zadaniowiec do obrony, rozbijania ataków, blokowania, itp. Chicago Bulls było fenomenem tamtych czasów a trener Phil Jackson według mnie jednym z najlepszych w historii NBA. Można wspominać, że Celtics mieli swoje ekipy, że LA Lakers również, ale jednak Bulls byli niepowtarzalni i jedyni w swoim rodzaju. Oczywiście Michael Jordan był niekwestionowanym liderem, ale bez wsparcia wielu graczy nie osiągnąłby tych sukcesów: Grant, Armstrong, Pippen, Harper, Rodman, Kukoc, Kerr, Paxton, Longley i kilku innych. Osobiście dzisiejszą NBA śledzę ale nie ma już według mnie takich emocji. Wszystko jest ustawiane pod „oglądalność”, dobrą sprzedaż „produktu”, dbanie o określony wizerunek żeby ściągnąć sponsorów, itp. Bez pieniędzy z pewnością nie dałoby się produkować NBA, ale to już nie ten sam klimat. Jeśli dobrze pamiętam to M. Jordan przez całą zawodową karierę koszykarską zarobił około 100 mln USD, a dzisiaj takie pieniądze potrafią zarobić średniacy przez 4-5 sezonów. Gra oparta na rzutach za 3 punkty nie jest zbyt widowiskowa. Brakuje czegoś takiego jak schematy rozegrania akcji, które rozrysowywał trener podczas przerw na żądanie. Były określone zagrania, które rozgrywający pokazywał całej drużynie przy wyprowadzaniu piłki. Pamiętam pokazywanie liczby palców, uniesioną pięść, poklepywanie po głowie czy inne znaki, które miały za zadanie zobrazowanie zaplanowanej zagrywki. Obecnie wyprowadza się piłkę, podaje do zawodnika i on ma rzucić za 3 punkty. Jak nie trafi to wtedy jest problem. Nie jestem w stanie przytoczyć teraz statystyk do porównania, ale w mojej ocenie tych rzutów oddawanych za 3 punkty jest obecnie pewnie dwukrotnie więcej (podkreślam raz jeszcze, że opieram to na wzrokowym odniesieniu i swojej opinii). A co do komentowania to jednak Panowie z TVP w latach 90-tych mieli swój urok. Obecnie ciężko się słucha byłych koszykarzy, którzy grali często przeciętnie a opowiadają o słabościach graczy, którzy technicznie przerastają ich o co najmniej jedną klasę. Niestety koszykówka w Polsce jest sportem niszowym, więc nikt nie angażuje środków w poszukanie lepszych komentatorów tylko opiera się to o jednego WM i zaproszonych gości. Jestem przekonany, że wiele osób, które umieściły pod tym artykułem swoje komentarze, byłoby lepszymi komentatorami obecnych meczy NBA niż Ci, których przychodzi nam słuchać…
Ktoś kiedyś powiedział o Beatlesach, że to był świetnie zrobiony produkt, bo każdy z nich był inny: ten trochę niegrzeczny, ten romantyczny, ten przystojny, ten zamyślony i każdy fan mógł się z którymś z nich utożsamić. Potem te boysbandy, które to powtórzyły, zrobiły karierę.
Wydaje mi się, że wtedy (199x r.) w NBA byli – może celowo, może nie – tworzeni tak samo „zadaniowcy”. Była gwiazda zespołu, ten był od kłócenia się, taki Rodman to był niegrzeczny, ten wielki i ruszał się jak słoń, ale każdą piłkę zebrał, ten drobny i mały, ale rzucał dobrze za 3 i taki patałach jak ja mógł się też z kimś utożsamić, że jest w tej układance potrzebny. Że z takich Byków moi koledzy mogli być Jordanem, ja mogłem być Paxsonem, jeszcze inny kolega Pippenem i każdy był inny, ale ważny. A do tego dochodziło, że z takich gwiazd (każda innego rodzaju) dawało się złożyć układankę.
Nie wiem, jak jest teraz w NBA, ale widzę, jak jest w piłce i nie chodzi o to, że u nas jest Lewandowski a potem długo nic, dlatego nikt nie chce być Pazdanem, bo między nimi przepaść jest jednak duża. Byłem pół roku temu na Allianz Arena w muzeum i tam jest z dykty naturalnej wielkości każdy piłkarz i każdy może sobie z nim zrobić zdjęcie. Marketingowo świetny pomysł, ale też od razu widać, kto z jakiego kraju pochodził: my sobie robiliśmy zdjęcie z Lewandowskim, jakiś Holender z Robbenem, jacyś Hiszpanie z Rafinhą. W sumie idolem stał się ten, kto jest w jakiejś mojej grupie – albo jest zupełnie najlepszy: Ronaldo, Messi. Myślę, że mało kto z kibiców Realu (ale nie madryckich, takich ogólnoświatowych) chce być Marcello czy Kroosem. Nie umiem dostrzec różnicy np. między Higuainem a Griezmannem (w takim sensie, że nie potrafię powiedzieć, co ma jeden a drugi nie i że mi to imponuje).
A wtedy w NBA to było bardzo ładnie połączone, w każdym zespole był gwiazdor, ale były inne trybiki w maszynie i, tak jak piszesz, ta konieczność wsparcia była bardzo ważna. Może, jak pisałem wyżej, to wynik tego, że byłem nastolatkiem i jeszcze wierzyłem bezkrytycznie w ideały typu drużyna, każdy jest ważny, bez jednej śrubki wszystko się rozleci, że świat jest czarno-biały i NBA to ładnie, w amerykańskim stylu, zaspokajała.
PS. Bardzo fajny komentarz.
Jeśli chodzi o współczesne wydanie NBA to według moich obserwacji rządzą niestety pieniądze, czyli kto je ma ten buduje drużynę mającą zdobywać tytuły. Celtowie mieli mieć bardzo mocną ekipę w tym roku mierzącą w finał, ale przydarzyły się dwie poważne kontuzje kluczowym graczom i celu nie udało się zrealizować choć było blisko. W Philadelphii udało się zbudować mocną drużynę opartą o młodych i ambitnych graczy wspomaganych kilkoma graczami z doświadczeniem i odpowiednim ograniem. Pojawiły się głosy, że kto wie czy Lebron James do nich nie dołączy i wtedy byłaby to drużyna nie tylko na finał ale pewnie jako główny kandydat do zdobycia tytułu. Kevin Durant próbował w Oklahoma zdobyć tytuł, nie udało się więc poszedł „na skróty” i zdobył tytuł z mistrzowskim Golden State (co budziło sporo kontrowersji, no ale pierścień ma). Houston buduje mocną drużynę ale momentami aż ciężko się ogląda Hardena i jego rzuty „na siłę”, żeby wymusić faule, słabo to według mnie wygląda. Jest sporo ciekawych drużyn ale dla mnie obecni jeszcze mistrzowie to nie jest drużyna, która mogłaby być porównywalna z Chicago’wskim teamem. Bulls wystąpili 6 razy w latach 90-tych w finałach i za każdym razem wygrywali rywalizację. Mieli drużyny za każdym razem dobrze ułożone pod kątem zadań no i grali systemem trójkątów, który uwielbiał Phil Jackson. Obecnie oglądając niektóre ekipy mam wrażenie, iż część trenerów jest tylko po to, żeby miał kto na ławce siedzieć. Trener Tyronn Lue nie ma według mnie zbyt wiele do powiedzenia a sam Lebron nie może być dyrygentem gry i jednocześnie od układania taktyki na mecze, od tego musi być kompetentny trener. Wystarczy popatrzeć na San Antonio Spurs, gdzie od lat Gregg Popovich gra konsekwentnie swoje i jego ekipa regularnie występuje w play offs. Oczywiście SAS mają swoje problemy (w tym sezonie z Kawhi Leonardem) ale kto ich nie ma. Brakuje mi obecnie pomysłu na New York Knicks, którzy od lat można powiedzieć zniknęli z kręgu najmocniejszy ekip. Od kilku sezonów również słabo wyglądają LA Lakers, ale być może Magic Johnson tego lata zbuduje drużynę na co najmniej play offs nowego sezonu. Opieranie się na skuteczności rzutów za 3 punkty nie jest w stanie zapewnić tytułów mistrzowskich, a o takich można mówić w sytuacji, w której ma się dobrego lub wybitnego trenera, który tak będzie rotował składem, żeby każdy coś wnosił do drużyny. Celtowie w tym sezonie grając młodą i mało doświadczoną ekipą pokazali, że można bez wielkich gwiazd grać efektownie i przede wszystkim efektywnie. Cały czas warto pamiętać o tym, że koszykówka to gra zespołowa i obecne play offs pokazują to dobitnie niestety… Sam Lebron James nie wygra z ekipą GSW. Może się dwoić i troić, ale nie ma wsparcia choćby w ilości 3-4 zawodników, którzy zagrają powtarzalne mecze pod względem ilości zdobywanych punktów, zbiórek, asyst czy bloków. Jeśli trener Lue pod presją lokalnych dziennikarzy wypuszcza na parkiet w meczu nr 3 zawodnika, który wcześniej grzał przez większość play offs ławkę a ten zdobywa kilkanaście punktów (mowa tutaj o R. Hood), to jest to tylko i wyłącznie obraz tego, jakim jest trenerem i że ze strategami sprzed lat ma on mało wspólnego… Wystarczy przypomnieć sobie takich trenerów jak: Pat Riley, Chuck Daly, Phil Jackson, Rudy Tomjanovich i jeszcze kilku innych, którzy potrafili zaskoczyć ustawieniem drużyny, ciekawymi zagraniami, pomysłami na rozegranie meczu, itp. Dzisiaj coraz mniej takich cech obserwuje się u obecnych trenerów NBA (oczywiście to tylko moja opinia), a szkoda…
obserwując zachowanie wspomnianego Hood’a, spokojnie można było wysnuć wnioski, że zasłużył na grzanie ławy. JEgo występ w trzecim meczu też wcale nie był taki świetny bo w obronie conajmniej połowę tego co zdobył to oddał.
Mówiąc o trenerach czemu nie wspomnisz o takich fachowcach jak nieśmiertelny Popovich, świetny taktyk Stevens czy mentor i kolega Kerr niestety o nich się mówi tylko trzeba słuchac a nie dopasowywać tezę do odpowiedzi.
Pieniądze to także argument z gatunku tych średnich, ponieważ payrolle drużyn mieszczą się w przedziale ~ 95mln – 135 mln$ z tym, że w przedziale 2 a Rakiety to przykład ekstremalny bo 90% akcji to albo kończą do metra od kosza albo za 3 bo jest to najbardziej efektywne jednak czasem midrange też jest potrzebny żeby zagrywki były różnorodne a co do efektowności jeden woli czekoladę a drugi jak mu nogi śmierdzą
Oczywiście masz rację co do trenerów, a o Popivich’u wspomniałem. Wspomniałem tylko o tych, których dzisiaj już nie ma na ławkach trenerskich. Co do Hood’a pełna zgoda, ale nadal uważam, że trener Lue nie poradził sobie w swojej roli i nie mi oceniać czy to wina LBJ’a czy kogoś innego naciskającego na decyzje podejmowane z ławki. Każdy ma prawo do swojej opinii czy oceny, tego się trzymam 🙂
w komentarzach jest pewnie okolo tysiaca znakow i nie ma zadnej kurwy, pedala i gimbusa. Nie ma zadnego przytyku do pisorow i kodowcow. Stano, czytasz to? juz wiesz czego ludzie potrzebuja, a komentujacym w nagrode wyslij po schlodzonym browarze. na moim niech sie Kowal podpisze, dzieki 😀
Zwróćmy też uwagę, że artykuł jest podpisany – od razu wyższy poziom zarówno samego tekstu jak i dyskutujących 🙂
Nie wiem, co się czytało lepiej.. artykuł czy komentarze. Pamiętam zerwane noce na te finały, a zaraz po zakończeniu spotkania, nie było czasu na spanie, bo trzeba była śmigać do szkoły.
Wtedy chyba po raz pierwszy w naszym kraju, koszykówka zbliżyła się popularnością do piłki nożnej przynajmniej u młodszej części społeczeństwa.
Jeżeli spytacie się kogoś po kilkunastu latach o jakiś moment, który zapadł w pamięć odnośnie koszykówki, to ta akcja dla koszykówki jest tym czym rajd Maradony w meczu z Anglią w piłce nożnej. Cały świat był przekonany, że piłka trafi do Jordana, żeby doprowadzić do dogrywki, ale trener Byków miał inny plan. Tak się zrodziła legenda.
dzięki za przywołanie wspomnień z dzieciństwa