1 czerwca 2013. Według terminarza Łódzki Klub Sportowy miał tego dnia rozegrać ostatni domowy mecz w I lidze w sezonie 2012/13. Oczywiście do spotkania ostatecznie nie doszło – już od dwóch miesięcy łodzianie mieli zawieszoną licencję i status bankruta. 1 czerwca 2018. Na wypełnionej do ostatniego miejsca trybunie Łódzki Klub Sportowy pokonał 2:0 Legionovię i przypieczętował awans do I ligi. Równe pięć lat zajęła łodzianom droga z samego dna, aż do miejsca, w którym pożegnali się z poważnym futbolem.
Dużo, mało? Krótko, długo? Trudno właściwie operować tu terminami związanymi z czasem, bo przez te 5 lat cały polski futbol przeszedł długą drogę. Gdy ŁKS ogłaszał upadłość na zapleczu Ekstraklasy, w II lidze wschodniej w wyniku licencyjnej zawieruchy utrzymała się osiemnasta (ostatnia) w tabeli Siarka Tarnobrzeg. Trzeci szczebel ligowy przypominał jeszcze wówczas dziki zachód, a ogółem już w dołach drugiego nie brakowało ananasów bez grosza przy duszy. W te 5 lat drastycznie okrojono liczbę II-ligowców, których z 36 zrobiło się tylko 18. Podobne cięcia przeprowadzono na czwartym szczeblu, gdzie z ośmiu lig zrobiono cztery. To wymuszało profesjonalizację, odpadali ci biedniejsi, gorzej zorganizowani, bardziej krótkowzroczni. Ligi kiedyś kartoflane zaczęły się zapełniać przez kluby z wysokimi aspiracjami. Doszło do sytuacji, w której w III lidze spotkać mogli się zdobywcy łącznie 8 tytułów mistrza Polski – dopóki Drwęca Nowe Miasto Lubawskie miała szansę na licencję, w skład III ligi 2018/19 wchodziły ŁKS, Widzew i Polonia Warszawa.
W takich warunkach gra o każdy kolejny awans zamienia się w drogę przez mękę. W Łodzi wiedzą o tym najlepiej, bo przez moment celem było nawet utrzymanie się w czwartej w kolejności klasie rozgrywkowej. W wyniku łączenia III lig, nawet siódme miejsce w tabeli było zagrożone spadkiem. W bardzo wyrównanej stawce, w której miejsce miała również Polonia Warszawa, walczyło się jednocześnie o awans do II ligi, ale i odparcie widma spadku do ligi czwartej.
– Co sobie myślałem po tej wyrównującej bramce? Nic nie myślałem! Siedziałem załamany w bramce – opowiadał nam o tym Michał Kołba, bramkarz łodzian, który ma za sobą występy w tym klubie jeszcze w pierwszej lidze, tuż przed bankructwem, oraz obecnie, gdy był jednym z architektów obu awansów. Wówczas, w drugim roku Rycerzy Wiosny w III lidze, ŁKS zamykał sezon w Kozienicach. Absolutnie pewny utrzymania mógł być tylko z 3 punktami na koncie. W 79. minucie stracił gola na 1:1. Przez kilka minut, aż do bramki na 2:1, wydawało się, że może nawet zlecieć z powrotem do IV ligi.
Potem był ten kontrowersyjny awans, gdy łodzianie uzyskali promocję kosztem Drwęcy – klubu, który wycofał się z walki o licencję. Odbudowa szła tak mozolnie, że w gruncie rzeczy 5 lat można uznać za ekspresowe tempo. Tym bardziej, że równocześnie z mroków pół-amatorskich boisk próbowały się wyrwać choćby Radomiak czy Polonia Warszawa, o Widzewie czy Motorze Lublin nie wspominając. Najbardziej na wyobraźnię działa oczywiście stołeczny przykład – Polonia wygrała III ligę przed ŁKS-em, ale poziom wyżej utrzymała się tylko przez 12 miesięcy. Dziś, jako trzecioligowy średniak, zmaga się nie tylko z rywalami na boisku, ale też z problemami finansowymi. Radomiak? Wcale nie jest w lepszej kondycji, szczególnie teraz, gdy przegrał po raz drugi z rzędu pewny, jak mogłoby się wydawać, awans. Widzew też niemiłosiernie się męczy – nadal nie jest pewny pierwszego miejsca, choć w III lidze jest już drugi sezon. Rozwód z klubem ma zaś wziąć Murapol, rok temu kreowany na inwestora, który wprowadzi wschodnią część Łodzi do Ekstraklasy.
Z tego punktu widzenia – 5 lat to niewiele.
Ale jest i druga strona. Klub nie jako kilkunastu piłkarzy, którzy wczoraj postawili kropkę nad i, ogrywając Legionovię. Klub jako potężna firma, gdzie na wynik 11 zawodników pracuje kilkadziesiąt osób z cienia. Pod tym kątem – ŁKS w pięć lat przebył drogę, którą w innych miejscach zapewne trzeba byłoby rozłożyć na o wiele dłuższy okres. Bankrutujący ŁKS miał zaledwie kilka młodzieżowych drużyn trenujących na boiskach rozsianych po całej Łodzi, prowadzonych przez trenerów-hobbystów, którzy za swa pracę otrzymywali symboliczne wynagrodzenia. Nawet pierwszemu zespołowi zdarzało się jeździć na treningi własnymi autami, po wcześniejszym przebraniu się w stadionowej szatni. Dziś, gdy w pełni hula kompleks czterech boisk, a piąte, hybrydowe, sąsiaduje z wypasioną trybuną, część kibiców wciąż nie dowierza. – To jeszcze ŁKS? Halo, to jest nasze? – słychać było na pierwszych treningach w nowoczesnej akademii. W każdym zespole młodzieżowym po dwóch trenerów, trener motoryczny, asysta dietetyka, regularne spotkania doszkalające, staże, kontrakty dla najstarszych juniorów.
W porównaniu do tych zajęć 5 lat temu na rozjechanej sztucznej murawie zwanej „Kotłownią” – Ameryka.
Jest jeszcze jeden ważny niuans. Pięć lat temu na specjalnym spotkaniu wszystkich grup kibicowskich ŁKS-u trwała debata na temat potencjalnej dalszej drogi. Właśnie wtedy zdecydowano, że zaufać należy Tomaszowi Salskiemu, który stał za pierwszymi sukcesami Akademii Piłkarskiej ŁKS, organizmu, na gruncie którego odrodził się obecny Łódzki KS. Wczoraj, po 5 sezonach od przekazania ponad 100 lat historii i tradycji w ręce niespełna 40-letniego przedsiębiorcy, jego nazwisko było kilkunastokrotnie skandowane, i na trybunie podczas meczu, i na Placu Wolności w centrum miasta podczas oficjalnej fety. Takim poparciem kiboli nie cieszył się prawdopodobnie żaden z dotychczasowych prezesów w ŁKS-ie – a sam Salski, choć w międzyczasie przekroczył czterdziestkę, wydaje się dopiero rozpędzać.
To dość dobrze obrazuje, jak przebiegała cała droga od IV ligi do wczorajszego przemarszu przez Łódź, podczas którego łodzianie nieskończenie wiele razy informowali o tym, kto awansował na zaplecze Ekstraklasy. Kibice ŁKS-u od nowa uczyli się futbolu. Po latach, podczas których wielu z nich nawet nie kojarzyło składu, a kolejne klubowe władze traktowało jako potencjalnych grabarzy, teraz pojawili się nowi idole i nowi ulubieńcy. Żenia Radionow, który niemiłosiernie kąsał w ataku, stał się chyba pierwszym od czasów Marka Saganowskiego napastnikiem z własną piosenką stadionową. Wojciech Łuczak, który w decydującym o awansie meczu z Siarką zdobył trzy bramki, paradował na fecie w gustownym meloniku, który od lat otrzymują piłkarze ŁKS-u z hat-trickiem na koncie. Michał Kołba, schodząc z boiska, po raz pierwszy usłyszał z trybuny nie charakterystyczne „Bodzio Wu”, które od czasów Wyparły towarzyszy większości parad bramkarskich (niezależnie od tego, kto akurat stoi między słupkami) ale własne nazwisko. Wreszcie wspomniane pozdrowienia dla prezesa.
„Nauka” futbolu miała miejsce na wszystkich szczeblach. Kibice na przykład od nowa uczyli się chodzenia na mecze. Na starym stadionie, gdzie biletów zawsze było tyle, ile kibiców na meczu, a do kilkunastu wejść, pamiętających jeszcze czasy Jana Tomaszewskiego, kolejki ustalały się dwa razy w roku, przyjście 20 minut przed gwizdkiem było niemal fanaberią. W kwadrans i tak zawsze dało się kupić wejściówkę, wejść na stadion i jeszcze zamówić kiełbę z grilla. Na ostatni mecz bilety wyprzedały się co do sztuki na dwa dni przed meczem, pojedyncze wolne miejsca w lożach „chodziły” po trzysta złotych. Fanatyzm na lożach doszedł zresztą do takiego poziomu, że VIP-y rozwinęły własną sektorówkę.
Fot. ŁKS Łódź
Ba, na meczu ogłoszono, że w pierwszych dwóch dniach sprzedaży poszło niemal 900 karnetów na I ligę – choć wciąż trwał sezon 2017/18.
Na samym meczu czuć było atmosferę święta, ale jednocześnie bardzo wyczuwalna była po prostu ogromna ulga. – A pamiętasz Znicz? Wtedy to już myślałem, że nie odratują – dyskutuje dwóch kibiców o jednej z bardziej spektakularnych porażek ŁKS-u w tym sezonie. – A jak Radionowa usadził na początku? Nikt nie wie po co? – tu z kolei szybka recenzja posunięć sztabu szkoleniowego. Ale wspominki sięgały i dalej, bo przecież zamykał się właśnie 5-letni rozdział pod tytułem „ligi nie do końca poważne”. Sami piłkarze wspominali najbardziej egzotycznych przeciwników, mecze z rywalami, którzy kiedyś mogli co najwyżej pomarzyć o sparingu z rezerwami ŁKS-u. Zresztą, tekst z Weszło na gorąco, od razu po awansie dwa tygodnie temu, mówi sporo.
Koniec z Nieborowami, z Poddębicami, z Sieradzami, z Ursusami, z Koszalinami, z Morągami, z Łowiczami, Sieradzami, Zduńskimi Wolami i Zgierzami.
Ktoś pewnie przypomni, że to początek Niecieczy, Bytowów i tym podobnych, ale na razie cieszę się z powrotu do cywilizacji. Po pięciu długich latach banicji, po pięciu latach tułaczki po niższych ligach, po pięciu latach zapomnienia, po pięciu latach odbudowy – ŁKS wraca tam, gdzie bankrutował przed meczem z Wartą Poznań, w 2013 roku. Teraz, z tą samą Wartą Poznań, wracamy na zaplecze Ekstraklasy.
Wzrok przykuwał sektor rodzinny oraz nagromadzenie dzieciaków, które jeszcze samodzielnie nie chodzą. Jakby każdy rodzic myślał – a, warto go zabrać jeszcze za drugiej ligi, oby już nigdy nie było takiej okazji. – Nigdy więcej drugiej ligi – to zresztą okrzyk zaintonowany przez samych piłkarzy. Atrakcje? Klub wydał specjalną książkę dla dzieci o rycerzu „Bodzio”, maskotce zespołu. Na wspomnianym rodzinnym pojawiła się „pierwsza oprawa”, przygotowana trochę przez klub, trochę przez samych dzieciaków. Po drugiej stronie tej samej trybuny trwała kibolska fiesta z pirotechniką, sektorówkami, flagami na kijach i całą resztą kibicowskiego sprzętu.
Właśnie. Słowo-klucz. Tej samej, jedynej trybuny. W tej kwestii zresztą kibice również zabrali głos, krzycząc: „awans już mamy, na cały stadion czekamy”. – Trudno jest pomieścić na jednej trybunie ultrasów, VIP-ów, sektor rodzinny, a teraz jeszcze kibiców gości w osobnym sektorze – narzekał w ostatniej rozmowie dla oficjalnej strony dyrektor Dariusz Lis. – Poza tym musimy do końca lutego dostosować oświetlenie do wymogów pierwszej ligi – komentował w kwestii spełniania warunków licencyjnych. Można się więc spodziewać, że mimo rozpędzającego się procesu dobudowy kolejnych trzech trybun, oświetlenie zostanie zamontowane w sposób dość tymczasowy, byle zagrać w Łodzi najbliższe półtora sezonu, gdy nowe trybuny jeszcze nie będą oddane do użytku, ale PZPN już będzie wymagał w pełni profesjonalnego oświetlenia.
ŁKS w takim momencie swojej historii stał się zresztą gratką dla inwestorów. W najbliższych tygodniach ma powstać spółka, w której jednym z udziałowców ma być zagraniczny inwestor, zachęcony projektem Tomasza Salskiego. Pomysłowość działaczy można było poczuć jeszcze na murawie, gdzie piłkarze oblewali się piwem „Rodowite Pils”, młodsi popijali energetyk „Rodowity”, a w lożach lała się wódka „Rodowita”. Kolejny pomysł na zarabianie klubu nie tylko podczas dnia meczowego, ale również przez cały tydzień? Zmiana myślenia o stadionie. W naszym ostatnim reportażu z Łodzi, prezes Tomasz Salski tłumaczył dokładnie swój plan.
– My, jako klub, jesteśmy gotowi na rozbudowę – mamy własne projekty, mamy plany koncepcyjne, mamy nawet już firmy, które są chętne na wynajęcie powierzchni na trybunach, które mają powstać, a prawdopodobnie będziemy również mogli wzmocnić nasze argumenty poprzez znalezienie już teraz chętnego na prowadzenie hotelu, który ma się znaleźć wewnątrz trybuny – tłumaczy Tomasz Salski. Tu, tak jak i w przypadku licencji, ŁKS zaplanował wszystko na długo przed „pierwszym terminem”. Współpracownicy prezesa klubu mówią wprost: gdyby jutro na al. Unii 2 podjechały koparki, miasto nie musiałoby nawet kiwać palcem, klub przygotował praktycznie wszystko, co jest potrzebne do budowy. – Mamy nadzieję, że to trochę przyspieszy prace, bo te terminy, które obiecało nam miasto nie do końca nas satysfakcjonują. Chcemy też wiedzieć już przy budowie, co właściwie tam zmieścić, dostosować plany do konkretnych wynajmujących. To obniży zdecydowanie koszty eksploatacji, bo nie ukrywamy – naszym głównym celem jest uniknięcie wybudowania kolejnego stadionu w Polsce przynoszącego straty. Działalność nie tylko w dniu meczowym, ale też przez cały tydzień powinna zdecydowanie to ułatwić – tłumaczy Salski.
Fot. oficjalna strona ŁKS-u
Tak zresztą wygląda w ŁKS-ie codzienność. Gdy trybuny dopominały się zwolnienia Wojciecha Robaszka po serii słabszych spotkań, władze klubu zastanawiały się, czy warto tracić pieniądze na odprawy i nowy sztab, skoro sezon dobiega końca. Nie dlatego, że łodzian nie było stać na opłacenie tych rachunków, ale dlatego, że każdą ełkaesiacką złotówkę ogląda się po pięć razy. To właśnie dzięki temu klub było stać na zainwestowanie w… grunty obok bazy treningowej wybudowanej przez miasto. Gdy w wielu miejscach w Polsce wyzwaniem jest opłacenie ZUS-u i Urzędu Skarbowego, ŁKS ma własną działkę, na której stoi na razie niedokończony hotel, w przyszłości prawdopodobnie bursa dla akademii klubowej.
Zresztą, już w II lidze ŁKS odłożył „zaskórniaki” w postaci nadwyżki budżetowej, a wydaje się, że poziom wyżej pod tym kątem powinno być jedynie lepiej. Dodatkowy argument w rozmowach? Coraz mocniejsza współpraca ze Szkołą Gortata, która uzupełnia projekt młodzieżowej akademii ŁKS-u. Od września w bezpośrednim sąsiedztwie bazy treningowej ma się znaleźć szkoła, do której z założenia będą uczęszczać przynajmniej najbardziej utalentowani juniorzy, którzy w ten sposób skoordynują zajęcia szkolne i klubowe. Coraz głośniej mówi się, że szkolne boisko miałoby wkrótce zostać „zadaszone” balonem. Jeśli ten plan by się powiódł, ŁKS dysponowałby siedmioma boiskami – główną murawą obiektu przy al. Unii 2, „podstawową” murawą hybrydową obok stadionu, czterema boiskami w centrum na Minerskiej oraz jednym z halą pneumatyczną.
Nie dziwią zapytania dotyczące wejścia w spółkę ŁKS SA…
Zresztą, wystarczy obejrzeć obrazki z przemarszu ulicą Piotrkowską czy fety na łódzkim Placu Wolności. W pełnej krasie widać, jak łodzianie ogłosili światu: wracamy do żywych. Jeszcze nie na swoje miejsce, czyli do Ekstraklasy, ale już na jej bezpośrednie zaplecze. Do dokończenia odbudowy brakuje tylko trzech trybun i jednego awansu. Optymiści dodają – i dwóch lat na zrealizowanie tych założeń.
Fot. główne – ŁKS Łódź