– Kotlet z psa, trzeciej kategorii, pomielone razem z budą – mówił niezapomniany Olo w „Psach”. Ta kwestia dobrze opisuje stan siatkarzy reprezentacji Polski tuż po wyjściu z samolotu po międzykontynentalnej podróży. W tym sezonie też będą tak „zmieleni”, bo światowa federacja wysyła ich w podróż dookoła świata, przez co w trzy tygodnie muszą obskoczyć Japonię, Stany Zjednoczone i Australię. Szykuje się hardcore, ale dla naszej kadry dalekie podróże to nie pierwszyzna. Zapytaliśmy reprezentantów, jak wspominają dalekie wojaże i jak upycha się w klasie ekonomicznej chłopa o wzroście 215 cm. Komedia.
Hasło „podróż dookoła świata” zwykle kojarzy się ludziom z marzeniami i romantycznymi chwilami. Dla siatkarzy to jednak głównie koczowanie na lotniskach, wielogodzinne przeloty i te pieprzone zdrętwiałe nogi, których nie ma jak rozprostować na wysokości 10 tysięcy metrów. Nas plecy i kolana bolą już od samego patrzenia na terminarz Ligi Narodów.
Biało-czerwoni zaliczą pięć turniejów, w których rozegrają łącznie piętnaście spotkań. Na rozgrzewkę czekają ich dwie imprezy w Polsce (25-27 maja, 1-3 czerwca), ale później już tylko torba na ramię i kij do ręki: Japonia (8-10 czerwca), Stany Zjednoczone (15-17 czerwca), wreszcie Australia (22-24 czerwca). Razem około… 50 tysięcy kilometrów do pokonania. Debiutująca Liga Narodów to spadkobierczyni Ligi Światowej. Chociaż ta przez lata również kojarzyła się z fruwaniem po prawie wszystkich szerokościach geograficznych, to jednak nasza kadra nigdy wcześniej nie miała takiego przebiegu jak teraz.
Zanim nasza ekipa wsiądzie do samolotu, my zajrzeliśmy za kulisy i sprawdziliśmy, jak wygląda siatkarskie życie w podróży.
Chodzili jak niewolnicy w kajdanach
Polacy już raz musieli się fatygować do kraju kangurów. Australię mieli w grupie w Lidze Światowej w 1999 roku. Siatkarska prehistoria, dla naszej reprezentacji była do dopiero druga „światówka” w historii, drużynę prowadził Ireneusz Mazur, a do seniorskiego grania dopiero na dobre wchodziło pokolenie mistrzów świata juniorów z Bahrajnu. Jednym z nich był Paweł Papke.
– To było ekstremalne. Od momentu, kiedy wyjechaliśmy ze Spały, do wejścia do hotelu w Adelaide minęły 33 godziny. Tyle trwała sama podróż – mówi Weszło. – Organizm był rozbity przez zmianę stref czasowych, ale przede wszystkim przez te nieszczęsne samoloty. W tych fotelikach klasy ekonomicznej ciężko było wytrzymać latając po Europie, nie mówiąc już o dalszych podróżach. Żeby było chociaż trochę więcej miejsca, spaliśmy na podłogach, nawet w zakazanych strefach, czyli przy wyjściach ewakuacyjnych. Stewardessy wiecznie nas stamtąd przeganiały, ale niestety… Tacy wysocy ludzie jak my, chcąc chociaż odrobinę się zdrzemnąć, musieli jakoś wyprostować nogi, kolana, złapać trochę „relaksu”.
Ireneusz Mazur zwraca uwagę, że dla bardziej „kompaktowych” graczy, czyli takich liczących około 190 cm, wielogodzinna podróż nie była jeszcze takim problemem. Największe kłopoty mieli oczywiście ci najwięksi, jak Marcin Nowak, czyli szczęśliwy (?) posiadacz 215 cm. Upchnięcie go w samolocie generalnie było dość skomplikowaną akcją logistyczną. Pozostali zawodnicy kombinowali, przesiadali się, żeby wygospodarować dwa lub trzy miejsca dla środkowego, co jak można się domyślić nie było łatwe. Najwygodniejsze były ponoć Boeingi…
Mazur przyznaje, że tamta wycieczka do Australii była zdecydowanie najcięższa.
– Proszę sobie wyobrazić podróż w samolocie przez wiele godzin, gdzie facet mający 210 cm ciągle budzi się, bo nie jest w stanie wytrzymać w pozycji siedzącej dłużej niż 30-40 minut. To naprawdę był koszmar. Jak docieraliśmy na lotnisko, to wszyscy wyglądali jak zombie, takie mieli oczy podkrążone i tak krótki mieli oddech – śmieje się dziś.
Ale jak się później okazało, prawdziwa walka zaczęła się właśnie dopiero po wylądowaniu. Drużyna zameldowała się w hotelu przed południem, a spanie w środku dnia było wykluczone. Totalne zaburzenie rytmu dnia mogło przecież sprawić, że zawodnicy nie byliby później zdatni do gry. Sztab szkoleniowy robił więc wszystko, żeby nie dać graczom zmrużyć oka aż do wieczora. Cały tamten dzień wyglądał więc dość kuriozalnie. Żeby wybić sen z głów siatkarzy, cała ekipa została zabrana na wycieczkę do parku ze zwierzętami. Dużo chodzenia, zwiedzania, cykania fotek, w międzyczasie jakieś przekąski i napoje.
– Ale i tak chodzili po tym parku jak niewolnicy w kajdanach, prawie obijali się o siebie – opowiada nam były selekcjoner. – Udało się przetrzymać ich parę godzin, ale największy problem mieliśmy wcześniej z przewiezieniem drużyny z hotelu do parku. Jechaliśmy około półtorej godziny i zawodnicy padali mi jak muchy. Wchodzili do autobusu i niektórzy prawie odlatywali już stojąc w przejściu. To był horror, żeby nie pozwolić im usnąć. Obrałem więc pewną taktykę: tak rozdzieliłem członków sztabu wzdłuż autokaru, żeby pilnowali tych przymykających oko. I jak tylko widzieli takiego, od razu zajmowali go rozmową. Tylko sprawa komplikowała się, kiedy padać zaczęli… sami asystenci.
Kolejnym wyzwaniem było w Australii ogarnięcie zawodników na treningi po tak wyczerpującym locie. Zajęcia rozpoczynały się dopiero po obiedzie, kiedy temperatura była bardziej znośna. Pobudzenie graczy do aktywności była nie lada wyzwaniem, dlatego niektórzy wspomagali się nawet farmakologicznie, żeby nie odlecieć. A kiedy już udało się jakoś przeprowadzić trening, niektórzy zasypiali na stole do odnowy biologicznej. Po powrocie do hotelu nikomu też nie było w głowie szukanie wrażeń na mieście, bo większość leżała już w wyrku o godz. 20-21.
Kadra zdołała jednak wygrać z Australijczykami dwukrotnie: 3:0 i 3:1.
– To był kawał wysiłku, ale na szczęście drużyna Australii nie prezentowała jakiegoś wysokiego poziomu. Jednak trzeba powiedzieć to sobie szczerze, my też byliśmy nieźle „zmieleni” przez podróż – dodaje Papke.
Coach, ja nie lecę!
Za kolejnych trenerów oczywiście wcale nie było łatwiej. Kiedy rozpoczęła się era zagranicznych szkoleniowców, reprezentacja latała m.in. do Brazylii, Wenezueli, Portoryko, USA, Kanady, Chin, Japonii i na Kubę, zdarzył się nawet wypad do Iranu. Po tym, jak w kadrze przestał grać Marcin Nowak, jednym z najwyższych zawodników był Marcin Możdżonek (212 cm).
– Jak pan wspomina tamte wojaże? – zapytaliśmy go.
– To ja odbiję piłeczkę: a jak pan myśli?
Mistrz świata i Europy najbardziej pamięta 2008 rok i lot na finały Ligi Światowej do Brazylii: – Wylosowałem miejsce tuż za rzędem przy przejściu awaryjnym. Dokładnie między dwoma panami słusznej postury, żeby nie powiedzieć przy kości. A jakby tego było mało, to pod siedzeniem przede mną była jeszcze jakaś skrzynka z wentylatorem. Powiedziałem kierownikowi drużyny, że nie lecę. Nie ma mowy, bo nie wysiedzę tak aż do Rio, zamęczę się. Pech chciał, że wszystkie miejsca w samolocie były zajęte. Do ostatniej chwili nie wiedziałem więc, czy będę miał gdzie siedzieć, bo panowie też nie chcieli się przesiąść, żebym mógł chociaż usiąść od strony korytarza i wyprostować nogi. Ale szczęśliwym zrządzeniem losu okazało się, że jeden z pasażerów nie dotarł, a miał biznes klasę. I przesiedziałem tam cały lot. Koledzy patrzyli się na mnie z zazdrością, że mogłem się wyciągnąć jak długi i się przespać.
Możdżonek przyznaje, że wielu chłopaków łykało tabletki nasenne, żeby jakoś przetrzymać lot. – Jak to się mówi, dobra tabletka na sen naszym przyjacielem jest – śmieje się. Ale nie zawsze dało się przyciąć komara, dlatego trzeba było czymś zająć głowę. W ruch szły karty, muzyka, filmy, niekiedy zawodnicy po prostu urządzali sobie przechadzki po samolocie.
– W pewnym momencie dochodzi się do takiego zobojętnienia, że człowiek kładł się po prostu na podłodze, przykrywał się kocem i nawet nie patrzył, że coś było zabronione. Stewardessy już później nawet nie zwracały na nic uwagi, bo nasze miny mówiły wszystko: nie zbliżać się – wspomina zawodnik: – Podróż w takich warunkach i zmiana strefy czasowej były fatalne w skutkach dla organizmu, ale nie było innego wyjścia. Cały czas toczyliśmy walkę: żeby zasnąć w samolocie, albo żeby nie zasnąć już na miejscu. Pamiętam, że jak w 2011 roku polecieliśmy na Puchar Świata do Japonii, to żeby nie zasnąć, razem z Patrykiem Czarnowskim od godziny 20 do 21.30 chodziliśmy dookoła hotelu. Po prostu stojąc w miejscu zasypialiśmy, dlatego trzeba było się ruszać. Kibice nie znają całej tej kuchni. Widzą tylko mecze, wisienkę na torcie.
Nie każdy pewnie o tym wie, ale kiedy istniała jeszcze Liga Światowa, bilety kupował dla uczestników nie PZPS, tylko firma zewnętrzna zatrudniona przez FIVB. Reprezentanci przyznają, że połączenia często były więc fatalnie. Jak wspomina Marcin Możdżonek, Ligę Światową i to w jaki sposób światowa federacja dbała o siatkarzy, najlepiej obrazuje podróż z Chin do Argentyny za kadencji Raula Lozano.
Drużyna nie poleciała do Ameryki Południowej przez Ocean Spokojny, tylko przez Europę, dlatego podróż z Chengdu do Katamarki zajęła około 50 godzin. Biało-czerwoni lecieli najpierw z Czengdu do Amsterdamu, następnie z Amsterdamu do Paryża oraz z Paryża do Buenos Aires. Tam czekała na nich przesiadka na lot krajowy, ale i tutaj mieli pecha – trafili na strajk pracowników. Nastroje z ponurych zamieniały się już powoli w wisielcze, kiedy drużyna dowiedziała się, że ma jeszcze w perspektywie wielogodzinną… podróż autokarem. Siatkarze mieli jednak szczęście. Na miejscu był z nimi przedstawiciel sponsora, Plusa, który wynajął im prywatny samolot. Co ciekawe, on sam się do niego już nie zmieścił, dlatego zabrał swoje bagaże i wsiadł do autokaru. Kiedy kadra po takich przebojach dotarła do tej nieszczęsnej Katamarki, Raul Lozano dał zawodnikom dwa dni wolnego.
Przez te lata nie brakowało też oczywiście rozmaitych przygód. Do jednej z takich doszło w 2015 roku, kiedy nasi znaleźli się w grupie m.in. ze Stanami Zjednoczonymi i Rosją. Kalendarz został ułożony w ten sposób, że reprezentacja prosto z meczów w USA leciała do Kazania na potyczki ze Sborną. Nie dość, że doskwierała sama podróż, to kilka osób zostało jeszcze okradzionych. Oskar Kaczmarczyk, ówczesny szef banku informacji w kadrze, przekazał wówczas na Facebooku taką oto informację: „W sumie cała podróż Chicago-Stambuł-Kazań trwała 26 godzin. Jednego z nas okradli, pokrążyliśmy w korku nad Stambułem, a na samym końcu dwóm (w tym temu okradzionemu…) nie dotarły bagaże. Oto ciemna strona Ligi Światowej. Zaraz ruszamy na trening. Kolejny tydzień i kolejne wyzwanie. Droga do Rio to nie zawsze autostrada. Pozdrawiam z Kazania”.
No ale przynajmniej Polacy dwa razy zbili wtedy Rosjan.
Polska vs. księgowa PZPS 0:3
– Business class, prezesie, to jest to! Oby więcej takich lotów – mówił Krzysztof Ignaczak pokazując kciuk do góry w jednym z odcinków programu „Igłą szyte”, który odsłaniał kulisy zgrupowań Polaków.
Cóż, jeśli ktoś myśli, że drużyna wciąż będąca jeszcze mistrzem świata podróżuje po świecie wyłącznie klasą biznes, to jest w dużym błędzie. Zawodnicy w Lidze Narodów mają do dyspozycji klasę ekonomiczną i pewnie znów nie obędzie się bez leżakowania w przejściach awaryjnych. Z tą różnicą, że – jak mówi będący członkiem zarządu PZPS-u Paweł Papke – od tego roku, kiedy Ligę Światową przekształcono w Ligę Narodów, to PZPS został obciążony wszystkimi kosztami podróży reprezentacji. Dlatego nasza federacja stara się szukać najbardziej dogodnych połączeń.
– Niestety, nie posiadamy wystarczających środków własnych, żeby zapewnić klasę biznes dla 14 zawodników i około 10 osób staffu. Ale już w przypadku kwalifikacji olimpijskich do Rio klasa biznes została wykupiona. Mowa tutaj chociażby o Pucharze Świata w Japonii, który też był turniejem kwalifikacyjnym. Wtedy mocno sprężaliśmy się finansowo, bo w większości pokrywaliśmy to ze środków własnych związku. Wszystkie przeloty kosztowały nas około pół miliona złotych. To ogromne koszty, których na co dzień nie jesteśmy w stanie ponosić – wyjaśnia Papke.
Zawodnicy naturalnie mają możliwość wykupienia wyższej klasy, premium lub biznes, ale już we własnym zakresie.
Pracownicy związku nie ukrywają, że właśnie ze względu na czerwcową tułaczkę po Stanach Zjednoczonych, Japonii i Australii, mecze sparingowe przed sezonem reprezentacyjnym zorganizowano w Polsce. Mocna pozycja naszej federacji pomogła też wywalczyć aż dwa turnieje Ligi Narodów w naszym kraju, chociaż to też wiąże się z dodatkowymi kosztami na ich organizację. Nasi siatkarze będą więc w podróży trzy tygodnie, ale Vital Heynen i tak zapowiedział już dość odważne rotował składem w kontekście poszczególnych wyjazdów.
Ireneusz Mazur: – Podróże to duży problem dla sztabu. Chociaż dzisiejsza kadra i tak będzie miała łatwiej, bo jej podróż to jeden ciąg. To plus, kiedy po wizycie na każdym kontynencie nie wraca się z powrotem do Europy, bo zmiany stref czasowych są wtedy mniej uciążliwe. Gdzie za moich czasów było tak, że leciałem do Australii, wracałem do Polski, leciałem do Brazylii i znów wracałem. To był koszmar.
Chcielibyśmy życzyć naszym siatkarzom szerokiej drogi (korytarzy powietrznych), ale życzymy im po prostu szerokich foteli w klasie ekonomicznej.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. Newspix.pl; “Igłą szyte”