Słodko-gorzki jest ten sezon dla każdego, kto jakkolwiek sympatyzuje z Barceloną. Ważenie znaczenia Primera Division oraz Ligi Mistrzów to jedno, ale druga sprawa to strata, jakiej Duma Katalonii prawdopodobnie nigdy nie będzie w stanie uzupełnić.
Wczoraj Andres Iniesta rozegrał swoje ostatnie spotkanie w barwach Blaugrany. Wraz z jego odejściem bezsprzecznie kończy się dla mnie pewna era, nie tylko jeśli chodzi o ten jeden szczególny klub, tylko w ogóle cały futbol. Przerzucam zakamarki pamięci w poszukiwaniu idoli z dzieciństwa lub nieco późniejszej młodości i po chwili z przykrością stwierdzam, że z geniuszy, przy których wychowywałem się sportowo, w poważnym futbolu nie został już praktycznie nikt.
Kiedy ci wszyscy znakomici zawodnicy nagle przeprowadzają się na drugi koniec świata do MLS, Chin czy innej Japonii… No nie, to już nie jest to samo. Można wspominać o tym jak Zlatan zamiata konkurencję w Stanach, jak Xavi nadal znakomicie dyryguje w lidze katarskiej, ale nie oszukujmy się, nie da się takimi sprawami za bardzo podniecać. Jeśli ktoś chce, niech sobie wmawia, że będzie rzetelnie śledził poczynania Don Andresa gdzieś tam w Azji, ale nie za bardzo chce mi się w to wierzyć.
Szczerze mówiąc ja nawet nie lubię przypatrywać się z tak wielką uwagą jak moi dawni idole starzeją się, często dość brzydko. Obserwować, jak z bogów stają się ludźmi, bo przecież ich także nie oszczędza czas. W tym sensie odejście Iniesty to znacznie mądrzejszy ruch niż ryzykowanie, że mógłby go spotkać zmierzch równie paskudny co chociażby Fernando Torresa. Może w tym wszystkim kieruję się syndromem wyparcia? Nazwijcie to jak chcecie. Po prostu wolałbym zapamiętywać wielkich zawodników z momentów, w których byli na absolutnym szczycie. Z chwil, które ukształtowały mnie jako fana piłki nożnej.
Mówiłem to już kiedyś podczas audycji „Estadio Weszło”, ale to właśnie Don Andres pozwolił mi przeżyć chyba największą euforię w życiu. W każdym razie nie potrafię sobie przypomnieć, bym oszalał równie wielce w innym przypadku, niż przy okazji gola na 1:1 w rewanżowym spotkaniu Ligi Mistrzów z Chelsea. Pod względem emocjonalnej eksplozji ten moment nie może się równać absolutnie z żadnym innym. Oczywiście, w dłuższej perspektywie to różnorakie zdobywane trofea dały mi więcej trwałej satysfakcji, lecz takiego wariactwa jak 9 lat temu nie przeżyłem po dziś dzień. Wiem, to jest niezwykle wytarta klisza i wspominając ją w żaden sposób nie odkrywam Ameryki, ale czy to akurat takie ważne w całej tej historii?
Zwłaszcza że w bordowo-granatową przyszłość trzeba patrzeć już bez udziału Andresa. Z charakterystyczną dla siebie skromnością mówił niby, iż Barca istniała na wiele lat przed tym jak się w niej pojawił i przetrwa wiele również po jego odejściu. Tylko czy takimi tekstami da się w ogóle pocieszyć kibica? Skoro nawet ściągnięcie w teorii godnego następcy w osobie Coutinho nie pozwala cules zaznać spokoju, to tym mocniejsze może okazać się zderzenie Blaugrany z rzeczywistością, której częścią nie będzie już Iniesta. Zarówno od strony sportowej jak i emocjonalnej.
A że jest to pożegnanie niezwykle trudne, świadczą wszystkie obrazki z Hiszpanem w roli głównej. Przeżywał wielce finał Pucharu Króla, schodząc z boiska długo, przy gromkich owacjach. Siedząc na ławce z oczami zaczerwienionymi od płaczu. Uderzające było też ujęcie Don Andresa spędzającego czas samotnie na pustym, ciemnym, przeraźliwie cichym Camp Nou, choć kilka chwil wcześniej trwała jeszcze pożegnalna uroczystość na jego cześć. Po jej zakończeniu natomiast rozdawał kibicom koszulki ze swoim nazwiskiem. – Szkoda, że nie mogłem rozdać 85 tysięcy koszulek, aby otrzymał ją każdy obecny na meczu – mówił potem.
Si una camiseta de @andresiniesta8 ya es un gran regalo, que él te la regale en su último partido en el Camo Nou es un sueño. pic.twitter.com/rT6MiIJoGZ
— FC Barcelona (@FCBarcelona_es) 21 maja 2018
Przeciągał celebrę zupełnie tak, jakby wcale nie chciał żegnać się z Barceloną, ale musiał to zrobić.
Anioł Stróż Dumy Katalonii strzegł jej przez 22 lata, a teraz udaje się na zasłużoną pre-emeryturę. Mówimy przecież o graczu, którego braku wyraźnie obawiał się nawet sam Leo Messi. Mogliśmy przeczytać o tym w biografii pomocnika. – Wiem doskonale jak trudne jest wszystko, co robi na boisku – pisał Argentyńczyk. Czy to w dobrych, czy też w złych czasach Leo zawsze potrzebował jego wsparcia. Trudno to w jakikolwiek sposób zmierzyć, ale na podstawie ich relacji pokuszę się o stwierdzenie, że nikt nie dawał drużynie tyle szeroko rozumianego komfortu, co Hiszpan. – Uwielbiałem mieć go obok siebie, zwłaszcza, kiedy nam nie szło. Prosiłem go wtedy, by grał bliżej mnie, przejął kontrolę i odpowiedzialność – opowiadał Messi. Za chwilę zarówno on jak i miliony kibiców odruchowo będą szukali Iniesty wzrokiem w okolicach lewej flanki, ale krajobraz już nigdy nie będzie taki sam. Stare, lecz wciąż majestatyczne drzewo za chwilę zostanie przesadzone.
Tego typu komplementów mógłbym tu zresztą zacytować z tysiąc i drugie tyle wymyślić samemu, a na koniec i tak nie oddałbym słowami należytego Don Andresowi szacunku. To jest jeden z tych przypadków, jedna z tych chwil, gdy każde zdanie wydaje się zbyt banalne, by właściwie zobrazować powagę sytuacji. By podkreślić z jak przełomowym momentem mamy do czynienia. By zaznaczyć wielką pustkę, która powstanie, kiedy Iniesta wyprowadzi się z Camp Nou. Ze swojego drugiego domu.
A mówimy przecież o piłkarzu szanowanym praktycznie w każdym zakątku Hiszpanii. Albo nawet całego świata? Moim zdaniem nie ma lepszego dowodu na autorytet Hiszpana, niż jego relacja z całym środowiskiem związanym z Espanyolem, na co dzień skrajnie wrogim dla Blaugrany. Jego miłość zaskarbił sobie jednak bliską znajomością z Danim Jarque, którego nagła śmierć mocno wstrząsnęła Andresem. Historię z koszulką dedykowaną byłemu graczowi Los Pericos, pokazaną przez naszego bohatera po zwycięskim golu w finale mundialu w RPA, na pewno znacie wszyscy, ale ona tylko scementowała relacje obu stron. Do dziś bowiem fani Papużek nazywają Andresa „przyjacielem”.
W tym kontekście nawet oklaski zebrane od Santiago Bernabeu wypadają blado. Nawet te wszystkie owacje zbierane na większości hiszpańskich stadionów nie mają równie wielkiej wagi, choć jednocześnie podkreślają, iż o pomocniku Dumy Katalonii trzeba mówić nawet nie jako o sportowym autorytecie, lecz wręcz bohaterze narodowym. Nie możesz kochać futbolu, jeśli nie delektujesz się grą Iniesty, ale tym bardziej nie masz serca, jeśli nie szanujesz go za charakter i najwyższej klasy człowieczeństwo.
To jasne, że pod względem sportowym nie uda się go zastąpić w formie jeden do jednego. Przejście Hiszpana do Vissel Kobe(?) postrzegam jednak bardziej jako utratę wielkiej osobowości z szatni. Cichego lidera, ale też wzoru do naśladowania. W pewnym w sensie nawet przeciwwagi wobec Gerarda Pique. Chodzącego przykładu, który udowadnia, iż charyzma nie zawsze musi oznaczać prowadzenie wojenek na wielu frontach, lecz przede wszystkim szacunek okazywany komuś i praktycznie od wszystkich otrzymywany.
Bo Don Andres to uosobienie wartości, jakimi od lat legitymuje się Barcelona. Czy ona jest „więcej niż klubem” – dziś można w to wątpić. Nie mam jednak złudzeń, że Iniesta to „więcej niż piłkarz”. Bardzo będę za nim tęsknił.
Mariusz Bielski