Zaczynamy cykl artykułów „Oryginalny skład mundialu” – celebrujący 40-lecie partnerstwa Coca-Coli z turniejem o światowy prymat. Udział wezmą polscy uczestnicy tamtych imprez, a także gwiazdy innych reprezentacji. Opowiedzą nam o swoich wspomnieniach związanych z mundialami, w których brali udział i wybierają swoje składy marzeń. Na początek Andrzej Iwan.
***
Bohater tej opowieści dwukrotnie był na mistrzostwach świata, ale w obu przypadkach mógł mówić o sporym pechu. Dlaczego?
Iwan pojechał w 1978 roku do Argentyny i w 1982 roku do Hiszpanii, gdzie biało-czerwoni po raz drugi w swojej historii wywalczyli trzecie miejsce. Mundiale te kończyły się dla niego na dwóch meczach, jednak powody takiego stanu rzeczy były zupełnie różne. W pierwszym przypadku jechał jako młokos z zerowym doświadczeniem w drużynie narodowej. Na własne oczy widział, jak Polacy nie wykorzystali swojego gigantycznego potencjału, a oczekiwanie na sukces w narodzie było wielkie jak nigdy wcześniej i chyba nigdy później.
– Zgadzam się z tym, że zestawiając ze sobą potencjał drużyny i osiągnięty wynik, mundial ’78 to chyba największe rozczarowanie w historii naszej reprezentacji. Moim zdaniem skład mieliśmy jeszcze silniejszy niż w 1974 roku u Kazimierza Górskiego. Z wyjściowej jedenastki sprzed czterech lat odpadli tylko Robert Gadocha, Adam Musiał i Zygmunt Maszczyk. Reszta była do dyspozycji Jacka Gmocha. Doszli mu Zbyszek Boniek, Adam Nawałka i zdrowy Włodzimierz Lubański – zaczyna swoją opowieść dzisiejszy 58-latek.
Od razu nasuwa się pytanie zasadnicze. – Dlaczego tak wyszło? Słyszałem, że najlepszy trener na świecie właśnie wydał książkę, więc trzeba ją przeczytać. Chętnie się dowiem, jak odnosi się do tamtego mundialu. Według niego mecz z Argentyną został sprzedany. Cóż, są trenerzy, którzy nie mogą po prostu przegrać meczu. Zawsze winni są albo zawodnicy, albo sędziowie, albo cokolwiek innego. Oni sami nigdy błędów nie popełniają. Jacek Gmoch zalicza się do tej elitarnej grupy – ironizuje Iwan, ale potrzebował czasu, żeby tak oceniać byłego selecjonera.
– Szczerze mówiąc, podejście Gmocha na początku mi wtedy imponowało. Byłem jeszcze małolat, niewiele rozumiałem z tego, co robił. Na pierwszy rzut oka mogło się to podobać: przeróżne analizy, badania, fotokomórki. Tego sprzętu było mnóstwo, wszędzie go wożono, ale tak naprawdę był bezużyteczny, niewiele z tych badań wynikało. Do wniosku, że to wszystko kit mogłem jednak dojść dopiero później – przyznaje.
– Największym problemem były złe relacje między zawodnikami a trenerem. Nie wszyscy chcieli do końca umierać za selekcjonera, ale też odwrotnie. Gmoch nie wszystkich traktował jednakowo, w wielu przypadkach za dużo kombinował, szukał kwadratowych jaj. Choćby ten mecz z Argentyną w drugiej fazie grupowej. Jurek Gorgoń został wysłany na trybuny, a jako środkowy obrońca wystąpił pomocnik Henryk Kasperczak. Uzasadnienie było takie, że Argentyńczycy są niscy i wszytko grają dołem. A pierwszego gola straciliśmy po wrzutce, piłka przeleciała nad Heńkiem i Mario Kempes zdobył bramkę głową… – wspomina.
Mecz z Argentyną został owiany legendą również ze względu na niewykorzystany rzut karny Kazimierza Deyny. Ochotę do jego wykonania miał Zbigniew Boniek, który powiedział legendzie Legii, że jeśli nie czuje się na siłach, to on może strzelać. Trzeba było wyjątkowej buty, by 22-latek w takim momencie w ten sposób odniósł się do reprezentacyjnego wyjadacza i jednego z najlepszych pomocników świata. – Zbyszek od początku był bardzo pewny siebie. Wchodził jako młokos do szatni, a i tak był przywódcą, co oczywiście wielu dotychczasowym liderom się nie podobało. W tej sytuacji nie zakładałbym jednak z całą pewnością, że chciał podważyć autorytet Deyny. Niekoniecznie miał złe intencje. Może po prostu dostrzegł jakiś błysk niepewności w jego oku i dla dobra drużyny chciał wziąć odpowiedzialność na siebie – Iwan nie przesądza w tej sprawie.
Wróćmy jednak do błędów popełnianych przez Jacka Gmocha, który miał do dyspozycji plejadę znakomitości, ale nie potrafił stworzyć zespołu. – Najbardziej bolało mnie to, jak traktowany przez Gmocha był Włodek Lubański. To był mój wielki idol. Dzięki niemu też awansowaliśmy na tamte mistrzostwa, jego dwa gole z Danią okazały się nie do przecenienia. A na mundialu szybko został odstawiony na boczny tor. Dwa pierwsze mecze w wyjściowym składzie, ale ze zmianami. Później już ławka lub wejścia w końcówce. Nie podobało mi się to – nie ukrywa „Ajwen”.
– Kombinowanie Gmocha zaszkodziło nam nawet przy wyborze bazy treningowej i hotelu. Trenowaliśmy w Jockey Clubie w Rosario. Boiska i całe zaplecze – super. Tyle że w pobliżu nie było hotelu, więc spaliśmy w centrum miasta, a jeszcze przed świtem jechaliśmy do bazy, w której spędzaliśmy całe dnie. Taki sam schemat Gmoch zastosował już podczas zgrupowania przed mundialem. Trenowaliśmy w Rembertowie, a spaliśmy w warszawskim Solcu. Miało to nas oswoić ze schematem pracy w Argentynie, tylko sam wybór był fatalny. Jaki jest sens jeździć na odludzie i kisić się tam od rana do nocy? Nikogo tam nie spotykaliśmy, czasami tylko jakiś koń przebiegł. To sprawiało, że przy i tak kiepskiej atmosferze pojawiały się kolejne drobne niesnaski – przyznaje Iwan.
Paradoksalnie wielka skrupulatność, z którą afiszował się ówczesny selekcjoner, nie zdała egzaminu w jednym z kluczowych momentów. – Nadal uważam, że to niby analityczne podejście akurat bardzo zawiodło Gmocha na inaugurację z RFN. To była ich najsłabsza reprezentacja, a my byliśmy ustawieni za podwójną gardą. Trzeba było zagrać otwarty mecz, spokojnie mogliśmy wygrać. A wtedy może w następnym etapie nie trafilibyśmy do grupy z Argentyną i Brazylią. Zmarnowaliśmy wielką szansę. Gmoch jednak remis 0:0 uznał za sukces – mówi ekspert Polsatu Sport.
W drugim meczu biało-czerwoni zdołali pokonać Tunezję, ale to wcale nie wpłynęło pozytywnie na morale w szatni. – W tamtych czasach drużyny z Afryki najczęściej lało się wedle uznania, a myśmy wygrali 1:0. Ciągłe przetasowania, mieszanie w składzie, dziwne decyzje selekcjonera. Za dużo tego było. Ale paradoksalnie całe szczęście, że ten drugi mecz też był słabszy. Całe szczęście! To zmusiło Gmocha, żeby na Meksyk wystawić od początku Zbyszka Bońka, który strzelił dwa gole i przesądził o zwycięstwie 3:1. Gdyby z Tunezją wyszło fajnie, pewnie Zbyszek dalej siedziałby na ławce. Nie chcę powiedzieć, że „Zibi” też był niszczony, ale na pewno mógłby bardziej rozwinąć skrzydła – przekonuje Iwan.
Dla niego sam fakt wyjazdu na mundial powinien być czymś wielkim, ale nasz rozmówca nie ukrywa, że wszystko odbywało się na wariackich papierach. – Gmoch szykował mnie jako tajną broń, ale w zasadzie nie brałem udziału w zgrupowaniu. Przyjechałem kilka dni przed wylotem, a wejście z ławki na Tunezję było moim reprezentacyjnym debiutem. Musiałem zagrać w mistrzostwach Europy U-18, przez co nie mogłem występować w oficjalnych meczach kadry, bo byłbym spalony dla młodzieżówki. A że byliśmy gospodarzami turnieju, partia chciała, żebyśmy dobrze wypadli. Zdobyliśmy brąz. Do Argentyny wyleciałem zmęczony, bez formy i niewiele sobie pograłem. Ale tutaj akurat słusznie, nie byłem w optymalnej dyspozycji. Dostałem pół godziny z Tunezją i nawet wyszło nieźle, więc z Meksykiem zagrałem od początku. Tu już rewelacji nie było, zszedłem na kwadrans przed końcem i więcej murawy nie powąchałem – podsumowuje swój udział.
Inni z braku regularnej gry bywali znacznie bardziej niezadowoleni. W drugiej rundzie grupowej po porażce z Argentyną wymęczyliśmy zwycięstwo nad Peru za sprawą Andrzeja Szarmacha. Nie okazywał żadnej radości. – Do dziś mam przed oczami minę „Diabła” po tym golu. Od razu było widać, że gestykuluje na zasadzie: „No widzisz, chuju, strzeliłem!”. Nie potrzebował słów, wystarczyły te gesty. Niestety w tej grupie Peru było jedyną drużyną w naszym zasięgu biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności – komentuje Iwan.
Meczem ostatniej szansy było dla Polaków starcie z Brazylią, ale niestety różnica klas była aż nadto widoczna. – Do przerwy remisowaliśmy 1:1, ale końcowe 1:3 i tak było niskim wymiarem kary. Brazylijczycy obijali słupki i poprzeczki, łatwo stwarzali kolejne sytuacje. Koniec był żałosny, Jacek Gmoch w szatni nie wytrzymał, rzucał czym popadnie, na paru metalowych szafkach zostawił wgniecenia od swojego czoła. Załamał się, nie mógł się pogodzić z niepowodzeniem. Potem oczywiście szybko się ze wszystkiego rozgrzeszył – wspomina „Ajwen”.
Wychodzi na to, że Gmocha wtedy praktycznie nikt nie lubił i nie poważał. Szarmach, podobnie jak Iwan w „Spalonym” Krzysztofa Stanowskiego, uważał, że „Szczęka” nie mógł znieść wielkości swojego byłego szefa. Zacytujmy Szarmacha z jego książki wydanej dwa lata temu (napisana razem z dziennikarzem TVP, Jackiem Kurowskim):
„Oto pojawił się zazdrośnik z ogromnym kompleksem Kazimierza Górskiego. Człowiek, który nie mógł przeboleć, że Kaziu zrobił tak wielką trenerską karierę. Dwie olimpiady i mistrzostwa świata – z każdej z tych imprez przywoził medale. On myślał, przeświadczony o swojej wielkości, bo przecież wszystkie rozumy pozjadał, że te sukcesy przykryje swoimi. I sparzył się” – pisał Szarmach.
– To prawda. Jacek zawsze był w cieniu Górskiego i nigdy nie mógł się z tym pogodzić. Współpracowaliśmy ponownie w Arisie Saloniki [lata 1990-1991, PM] i nic się nie zmieniło. Z jego ust padało tyle kalumnii pod adresem Kazia, że aż wstyd mi było słuchać. Nie wiem, co om musiał czuć, żeby mówić takie rzeczy. Tak naprawdę Gmoch wszystkich najważniejszych zawodników Górskiego chciał wyrzucić, żeby rządzić niepodzielnie. Wiadomo, jak piłkarze go traktowali, gdy był asystentem. Z asystentami często żyje się niemalże na stopie koleżeńskiej, co potem mogło mu ciążyć. Zmiana warty w pierwszych miesiącach jego samodzielnej pracy kompletnie mu jednak nie wyszła i szybko wrócił do niemalże każdego nazwiska – śmieje się Iwan.
Wyszło więc tak, że tamtego mundialu żaden z kadrowiczów nie wspomina dobrze. Niektórzy nawet teraz nie chcą o nim rozmawiać. – Dziś miejsca 5-8 na MŚ przyjęlibyśmy z pocałowaniem ręki, ale wtedy to była wielka porażka. Do kraju wracaliśmy nocą, na lotnisku przemykaliśmy się bocznym wyjściem. Odczuwaliśmy wstyd – potwierdza Iwan.
Cztery lata później Polacy doszli do najniższego stopnia podium w Hiszpanii, ale to też nie była tak piękna i romantyczna historia jak trzecie miejsce z MŚ 1974. – W cieniu Górskiego i jego drużyny żył też następny selekcjoner, ale to już był kompleks mniejszy, bo sam coś osiągnął. Mówię oczywiście o Antonim Piechniczku. Poznałem jego dwa oblicza: selekcjonera i trenera klubowego. Tego pierwszego nie znosiłem, za to później w Zabrzu był to zupełnie inny człowiek – zaczyna Iwan drugi etap naszej opowieści.
– Nigdy nie mieliśmy jakichś większych konfliktów, ale na mundialu w Hiszpanii były momenty zapalne, gdy na przykładem miałem naderwany mięsień, a on mnie namawiał, żebym jeszcze potrenował. A ja już chodzić nie mogłem! W dużej mierze przez tę nieszczęsną kontuzję moje odczucia z tamtego czasu są złe. Uważam, że współwinnym tej sytuacji był Piechniczek. Namawiał doktora Garlickiego, żeby mnie stawiał na nogi za wszelką cenę. Bardzo na mnie liczył, mimo że ten uraz ciągnął się już od kilku miesięcy. W okresie przygotowawczym przed mundialem grałem na pół gwizdka, niemal człapałem po boisku i chodziłem na jednej nodze, a i tak miałem „niefart”, bo zawsze coś strzeliłem. Piechniczek nie mógł uwierzyć, że cokolwiek może mi dolegać. Dostawałem blokady i zastrzyki, lekarz mówił, że to witaminy. Gdy się w końcu posypałem, istniało ryzyko, że w ogóle nie wrócę do gry i to mnie najbardziej wkurzało – tłumaczy.
– Kontuzji doznałem w marcu w meczu ligowym. Uznałem, że mogę grać oszczędzając się, ograniczałem sprinty. W międzyczasie podleczałem się, ale to nie miało prawa się dobrze skończyć. Mówimy o urazie mięśniowym, nie jakimś stłuczeniu. Mięsień się targał, a że grałem na środkach przeciwbólowych, nie czułem tego w trakcie meczu. Ciągle uważałem, że do mundialu jest jeszcze tyle czasu, że na pewno uporam się z problemem. To nie tak, że w ogóle nie pauzowałem, ale potem doktor Garlicki na kolejnym badaniu mówił, że jest ok, nie jest najgorzej i wracałem na boisko. Wtedy nie było USG, wszystko robiło się na dotyk – wspomina.
Iwan na inaugurację rozegrał 71 minut z Włochami. Przeciwko Kamerunowi również wyszedł w wyjściowej jedenastce, ale mięsień w końcu nie wytrzymał i powiedział „dość” po niespełna dwóch kwadransach.
– Do końca mistrzostw miałem granie z głowy. Na początku byłem zupełnie unieruchomiony, potem mogłem już chodzić, więc miałem piękne wczasy. Zarzucano mi nawet, że chciałem zostać na mistrzostwach, żeby premię skasować. Gówno prawda. Chciałem od razu wracać do kraju, żeby operować nogę. Przy takiej kontuzji powinno się iść pod nóż w ciągu trzech dni. Później mięsień się zwapnia i skraca, robią się zrosty. Po powrocie trudno było znaleźć kogoś, kto podjąłby się operacji. W Hiszpanii nie było pieniędzy na szpital. A powrót mój, Jasia Jałochy i Piotrka Skrobowskiego – bo oni też byli kontuzjowani – oznaczałby wydanie około pięciu tysięcy dolarów na bilety. Najwyraźniej za drogo. Przynajmniej koniec końców przywiozłem do Polski kilka tysięcy zielonych i piękną opaleniznę – ironizuje Iwan.
Te wydarzenia potęgowały jego niechęć do selekcjonera, choć nigdy nie chodziło o otwarty konflikt. – Wie pan, na czym jeszcze wtedy polegał mój problem z Piechniczkiem? Grałem w klubie, w którym zawsze było wesoło, super atmosfera i tak dalej, a on tego nie lubił. Non stop „żył szpilem”, cały czas sprężarka. Za dużo ciśnienia, do przesady. Był bardzo nieufny, zamknięty w sobie. Jako Ślązak obawiał się „ludzi z Warszawy” i tak dalej, mimo że dwa lata spędził w Legii będąc w wojsku. Po latach w Górniku było już inaczej – wyjaśnia rodowity krakowianin.
Iwan granie miał z głowy, więc mógł wszystko obserwować na chłodno z boku. – Początek na tych mistrzostwach świata wcale nie zapowiadał medalu. Kto mógł się spodziewać po 0:0 z Włochami i Kamerunem, że później będziemy grali o finał? Nikt. Nie graliśmy nic wielkiego, stwarzaliśmy mało sytuacji, a kilka razy musiał nas ratować Józek Młynarczyk. Szczególnie zawiedliśmy z Kamerunem, mimo że afrykańskie zespoły powoli zaczynały się rozwijać. Do tego przygotowania mieliśmy zmasakrowane. Ze względu na stan wojenny nałożono embargo na Polskę, nie mogliśmy rozgrywać żadnych meczów międzypaństwowych. Graliśmy tylko z drużynami klubowymi. Dobrze nam to wychodziło, radziliśmy sobie z mocnymi rywalami jak AS Roma, Athletic Bilbao czy reprezentacja Mediolanu. To jednak nie było to samo co normalne sparingi, do końca nie wiedzieliśmy, na co tak naprawdę nas stać. I chyba na początku fazy grupowej jeszcze gdzieś w nas siedziało trochę niepewności – analizuje.
Los znów zetknął nas z Peruwiańczykami. Drugie podejście okazało się znacznie bardziej udane. – Przed meczem z Peru wiedzieliśmy, że trzeba postawić wszystko na jedną kartę. Na szczęście wyszło inaczej niż cztery lata wcześniej, zagraliśmy koncertowo w drugiej połowie, skończyło się 5:1 – kwituje Iwan.
Później nadszedł mecz, który obecny prezes PZPN może się chwalić również dziś. – Mecz z Belgią był najlepszym, jaki reprezentacja rozegrała podczas „moich” mundiali. Szybko prowadziliśmy, ustawiliśmy sobie granie. Dzień konia miał Zbyszek Boniek, ustrzelił hat-tricka, niemal wszystko mu wychodziło – przypomina „Ajwen”.
Ostatnim grupowym akcentem było starcie z ZSRR. Powiedzieć, że były podteksty, to nic nie powiedzieć. – Sam mecz najmniej się wtedy liczył. Kontekst polityczny, cała ta otoczka, to wszystko znajdowało się na pierwszym planie. Wewnątrz drużyny tego zamieszania jednak zbyt mocno nie odczuwaliśmy. Nam, rezerwowym, na trybunach bardziej rzucały się w oczy różne solidarnościowe transparenty, słyszeliśmy niepoprawne politycznie okrzyki. Ci grający zbytnio dodatkowego napięcia chyba nie odczuwali. Skończyło się na 0:0, czego można się było spodziewać, bo remis nas satysfakcjonował. Mecz bez historii boiskowej, za to z wieloma smaczkami poza nim – podsumowuje nasz rozmówca.
W półfinale z Włochami przez kartki nie mógł zagrać Zbigniew Boniek. Antoni Piechniczek mimo to nie zdecydował się na skorzystanie z usług Andrzeja Szarmacha, na co sam zainteresowany bardzo liczył. – W drużynie raczej mało kto zakładał, że Piechniczek może wystawić „Diabła”. Pauza Zbyszka nieco jego szanse zwiększała, ale Szarmachowi od początku nie było po drodze z trenerem. Byłem przekonany, że „Piechnik” nie da szansy Andrzejowi i nie pomyliłem się. Wcześniej zagrał tylko z Kamerunem, zmieniając mnie, gdy schodziłem z kontuzją i tyle. Na kolejny występ czekał do meczu o trzecie miejsce, w którym zdobył jedną z bramek. Byłoby więc dość dziwne ze strony Piechniczka, gdyby w półfinale postawił na kogoś, komu wcześniej ewidentnie nie ufał – mówi szczerze Iwan.
Mimo to Szarmach do dziś nie może darować Piechniczkowi tamtego pominięcia. W swojej książce pisał, że selekcjoner od razu mu zapowiedział ławkę rezerwowych na turnieju. „To był największy koszmar w mojej karierze. Wszystko przychodziło mi do głowy. Od zwątpienia po złość. Od motywacji po skrajną rezygnację. W życiu bym się nie spodziewał, że ktoś zrobi mi coś takiego” – wyznał.
– Nie dziwię się Andrzejowi, jestem w stanie go zrozumieć. Piechniczek z niektórymi nie mógł znaleźć wspólnego języka i tracił ich sympatię. Miał takie gmochowe momenty. Wcześniej było tak z Janem Tomaszewskim, który na mecz eliminacyjny do Lipska przyjechał z zapewnieniem, że wystąpi w pierwszym składzie. „Tomek” bronił wtedy w Herculesie Alicante i mówił, że jeśli ma siedzieć na ławce, to nie przylatuje. Piechniczek zapewniał, że zagra. Stało się inaczej i Tomaszewski dał sobie spokój z reprezentacją. Później rozegrał jeszcze tylko pożegnalny mecz z Hiszpanią – przypomina Iwan.
Jego zdaniem tamto pokolenie do dziś ze znacznie większym rozrzewnieniem wspomina medal z Niemiec ze względu na dużo bardziej spektakularne okoliczności jego wywalczenia. – Prawda jest taka, że porównując medale z 1974 roku i z 1982 mamy sporą różnicę w jakości gry. W Niemczech rozegraliśmy sześć dobrych lub bardzo dobrych meczów. Najgorzej było w spotkaniu ze Szwecją, które i tak wygraliśmy 1:0. W Hiszpanii tak naprawdę na optymalnym poziomie zagraliśmy tylko z Peru i Belgią. Oczywiście z Francją o „brąz” też było nieźle, ale rywale wystawili rezerwy, nie byli już tak zmobilizowani. Co nie zmienia faktu, że moim zdaniem dziś ten medal ma taką samą wartość jak z MŚ ’74, zwłaszcza że mieliśmy pod górkę z przygotowaniami. Trzeba to traktować jako sukces, dla mnie był to wtedy wynik ponad stan – przekonuje Iwan.
Dwa najważniejsze turnieje i dwa osobiste niedosyty. Hiszpański mundial przynajmniej zakończył się sukcesem drużynowym. Mimo to Andrzej Iwan jest w stanie znaleźć coś, w czym mistrzostwa argentyńskie były lepsze.
– Jeżeli chodzi o atmosferę i otoczkę całych mundiali, ten w Argentynie bardziej mi się podobał. Kibice byli niesamowici, pierwszy raz zobaczyliśmy konfetti na trybunach. Ludzie zwariowali na punkcie mistrzostw, potrafili koczować pod hotelami, tańczyć, śpiewać. Totalny szał. W Hiszpanii takiego szaleństwa nie doświadczyłem. W tamtych czasach hiszpańska reprezentacja nie wzbudzała tak dużych emocji. Pamiętam towarzyski mecz z nią w 1980 roku, gdy wygraliśmy 2:1 po moich golach. Graliśmy w Barcelonie, oczywiście nie na Camp Nou, tylko bocznym Estadio de Sarria. Nawet wtedy, przy meczu kadry, trybuny nie były wypełnione. Dla Hiszpanów liczyła się piłka klubowa. Real Madryt, Barcelona – to było najważniejsze. Odczuwalne były też podziały na Madryt, Katalonię, Kraj Basków z ETA i tak dalej. Pamiętam, że jadąc na mecz czy trening zawsze dwóch gości z gwardii obstawiało nas z torbami pełnymi broni. Byliby potrzebni w razie ataku terrorystycznego – śmieje się Iwan, choć wtedy pewnie nie żartowałby na ten temat.
PRZEMYSŁAW MICHALAK
***
Weź udział w loterii i sprzedaży premiowej Coca-Cola i skorzystaj z ostatniej szansa na wygraną biletów na mecz Polska – Japonia na piłkarskich mistrzostwach świata w Rosji! Do zgarnięcia jest także 100 000 piłek z logo Coca-Cola i miliony puszek Coca-Cola Zero Cukru.
Fot. FotoPyk