Na boisku o wymiarach 40 na 20 metrów znajduje się dziesięciu mężczyzn. Ośmiu z nich ma na oczach czarne gogle, kilku założyło również na głowy ochraniacze, przypominające te, które znamy z rugby. Panowie biegają w różnych kierunkach, każdy z nich powtarza co i raz słowo „voy”. Ich ruchy uważnie śledzi dojrzała para z Nowej Huty. To ludzie koło pięćdziesiątki, rzut oka na zmęczone twarze i już wiadomo – są miłośnikami wszelakich procentowych trunków. Bez wątpienia przeżyli w życiu niejedno, ale czegoś takiego jeszcze nie widzieli. Zdumiona konkubina próbuje ogarnąć, co dzieje się na murawie, po chwili dochodzi do konkluzji: – Józek, tutaj to chyba robią jakiś film?!
Pani starsza nie ma racji – w Krakowie nie kręcą nowego epizodu „Gwiezdnych Wojen” ani innego obrazu fantasy. Ci goście nie są aktorami, tylko piłkarzami. NIEWIDOMYMI piłkarzami.
– Lubię słuchać twoich meczów na antenie Weszło FM. Przyjedź w maju, skomentujesz nasz turniej, na pewno fajnie to wypadnie – kapitan reprezentacji Polski blind futbolu Marcin Ryszka złożył mi tę propozycję w marcu. Nie od razu odpowiedziałem na nią twierdząco. Wahałem się, bo nie byłem pewien, czy podołam wyzwaniu. Zupełnie nie znałem zasad uprawianej przez niego dyscypliny, nie oglądałem też w życiu ani jednego spotkania, w którym brali udział niewidomi.
„Rycha” potrafi być jednak upierdliwy bardziej niż sprzedawca na straganie w Turcji czy innym Maroku, dlatego też w końcu powiedziałem tak. Po trzech dniach pobytu w Nowej Hucie mogę stwierdzić, że była to jedna z najlepszych decyzji, jakie podjąłem w ostatnich miesiącach. Polacy wygrali bowiem na moich oczach (jakkolwiek dziwnie to w tej sytuacji nie brzmi) pierwszy międzynarodowy turniej w swojej historii. Ich finałowe starcie z Irlandią – słowo daje – wzbudziło we mnie emocje podobne do tych, jakie przeżywałem w trakcie rzutów karnych podczas meczu Polska – Portugalia na Euro 2016. Gdy nasi dowieźli 1:0, czułem się jak jeden z tych szalonych brazylijskich komentatorów, którzy po sukcesie swojej drużyny wyrzucają z siebie z prędkością karabinu maszynowego kolejne słowa, czasem zupełnie bezsensowne, ale przecież można im to wybaczyć, bo są w afekcie, prawda?
Pewnie nie przeżywałbym tego spotkania tak bardzo, gdybym w ciągu kilkudziesięciu poprzednich godzin nie zbratał się z tym zespołem tak mocno. Jadłem z chłopakami śniadania, obiady i kolacje, siedziałem z nimi w pokojach, rozmawiałem o tym, jak wygląda życie niewidomych ludzi, o planach sportowych i zawodowych.
Dowiedziałem się, że grający twardo i skutecznie w obronie Adrian Słoninka chciał zostać wioślarzem, ale w jego osadzie zabrakło odpowiedniej liczby niewidomych sportowców na wysokim poziomie. Wobec tego przerzucił się na piłkę, co było świetnym pomysłem, bo uwierzcie mi – gość zamiata rywali jak Michał Pazdan za najlepszych kadrowych lat. Skoro padło to nazwisko, muszę wspomnieć blindowego Kamila Glika, czyli Mateusza Krzyszkowskiego. To kozak jakich mało – w trakcie imprezy doznał kontuzji, która właściwie uniemożliwiała mu chodzenie. No więc poza meczami ograniczył poruszanie się do minimum, ale nie myślcie, że taka pierdoła jak mocno zbita stopa uniemożliwiła mu grę. Nic z tych rzeczy, „Mojżesz” nie zszedł z murawy nawet wtedy, gdy jeden z rywali perfidnie mu na nią nadepnął (szczegóły później).
Idźmy dalej: czołowym napastnikiem naszej kadry jest Martin Jung. Jeśli chcecie, możecie skorzystać z jego usług – chłopak skończył szkołę muzyczną drugiego stopnia i za odpowiednią stawkę z przyjemnością zagra na trąbce na waszym weselu lub, czego nie życzę, pogrzebie. To drugi najlepszy strzelec kadry na krakowskim turnieju. Numerem jeden był Robert Mkrtchyan. Polak z ormiańskimi korzeniami, którego w trakcie imprezy nazywaliśmy po prostu „Mchitarianem” i bynajmniej nie była to ksywka na wyrost. Wrocławianin dysponuje naprawdę konkretnym pierdolnięciem z dystansu, znakomicie panuje też nad piłką, co w świecie blind futbolu nie jest znowu czymś tak oczywistym. Pomaga mu w tym fakt, że na co dzień widzi doskonale na jedno oko, więc posiada pewną przewagę nad zawodnikami mającymi problemy ze wzrokiem „od zawsze” (w trakcie meczu podobnie jak oni ma gogle i nie widzi absolutnie nic).
– Prowadzenie futbolówki przychodzi mu nieco łatwiej niż nam, bo może to sobie przećwiczyć „normalnie”, patrząc na nią – wyjaśnia Marcin Ryszka.
„Jestem kozakiem w tej dyscyplinie” – napisał o sobie na fejsbuku Robert. Śmiałe słowa? Bezczelne? Pewnie tak, ale też prawdziwe – Mkrtchyan to naprawdę jest gość. Robertowi nie wyszedł w Nowej Hucie właściwie tylko jeden mecz – finał. W pozostałych spotkaniach ciągnął naszą drużynę w ataku, ale w tym najważniejszym starciu, z Irlandią, zagrał poniżej możliwości, co zezłościło selekcjonera Lubomira Praska.
– Co ty kurwa grasz?! – między innymi takie słowa padały z ust trenera, który nawiasem mówiąc ma też… klasę mistrzowską w tańcu towarzyskim.
Kiedy przyjeżdżałem na turniej blinda wyobrażałem sobie, że ci biedni goście będą biegać po boisku z gracją baletnic, a kontaktu w ich sporcie jest mniej więcej tyle, co w siatkówce. Cóż, już po pierwszym meczu zweryfikowałem swoją opinię – zrozumiałem, że piłka nożna niewidomych to połączenie hokeja (ostra walka przy bandach), rugby (jedni wpierdzielają się w drugich bez pardonu, często niespecjalnie, ale jednak) i piłki ręcznej (nieustanne przepychanki rękami). Skutkiem tej walki najlepszy napastnik Irlandczyków, niejaki Corney, wjechał w meczu otwarcia z Polską w słupek. Efekt? Rozpołowiona warga i wizyta na SOR-ze, na który pojechał z nim Krzyszkowski. Co ciekawe, mimo tego, że Polak pomagał mu jak mógł, w kolejnym spotkaniu tych drużyn, czyli w finale, wyspiarz… podeptał Mateusza. Jeszcze lepszą akcję „Mojżesz” zaliczył w spotkaniu z Białorusią. Broniąc dostępu do własnego pola karnego stracił równowagę i upadł, co nieźle go zdenerwowało.
– Kurwa!
– Sam jesteś kurwa! – odkrzyknął mu wściekły rywal ze wschodu, przekonany, że te słowa skierowane są do niego.
Mógł się pomylić, w końcu nie widział tej sytuacji, prawda?
O ile pamiętam tym gościem był Jurij Ardynov, lider Białorusi, gość wybrany najlepszym zawodnikiem turnieju. Facet zasłużyłby na jeszcze jeden tytuł – największego chama imprezy, tę „nagrodę” rezerwuję jednak dla Szwajcarów.
Ci goście dopiero uczą się blinda, skutkiem czego obrywali od wszystkich solidnie po tyłkach. Z Polską przegrali 0:8, mniej więcej po trzecim golu krytykowali każdą decyzję sędziego i marudzili w nieskończoność. W tym spotkaniu skończyło się jednak na słowach, inaczej niż w meczu z Austrią (2:8), w trakcie którego Helweci… wyskoczyli do rywali z łapami, przez co zarobili bodaj dwie czerwone kartki. Zabawne, że najagresywniejszy w ich obozie był bramkarz wyglądający jak kopia Marcina Wasilewskiego.
Kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy, gdy stał po drugiej stronie boiska i obserwował jeden z meczów, byłem przekonany, że to „Wasyl” wpadł na znajome nowohuckie obiekty, by popatrzeć na Polaków (swoją drogą fajnie, że chyba pierwszy raz od czasów Hutnika i sezonu 1996/97, w którym krakowska drużyna podejmowała AS Monaco, w okolicy zapachniało międzynarodową piłką.). Byłem w błędzie, ale nie oznacza to, że przy turnieju zabrakło kogoś związanego z ligą. Między słupkami bramki Polaków stał bowiem Krzysiek Apolinarski, który w latach 90. cztery razy wystąpił w ekstraklasie, w barwach Warty Poznań. Chłopak był też w Lechu Poznań, gdzie przegrywał rywalizację o skład m.in. z Kazimierzem Sidorczukiem.
„Apolinary” żyje teraz ze szkolenia bramkarek i z… prowadzenia imprez okolicznościowych, takich jak chrzty i komunie. W biało-czerwonej bramce zmienia się z Krzyśkiem Bednarkiewiczem, naprawdę niezłym agentem. Facet mieszka na co dzień w Wiedniu, ale z reprezentacją Polski w blindzie jest związany tak mocno, że potrafi przyjechać z Austrii na dwa mecze i od razu po nich zawijać do domu. Jego poświęcenie było zresztą widać w trakcie turnieju – darł się na obrońców tak mocno, że stracił głos. W związku z tym jego występ w finale stanął pod znakiem zapytania. Sytuacja była o tyle niewesoła, że Apolinarski musiał przed nim wrócić do rodzinnego Poznania, do którego wzywały go obowiązki zawodowe. Niedyspozycja Bednarkiewicza byłaby więc dla naszego zespołu sporym problemem. Na szczęście Krzychu dał radę wystąpić. Uratowało go… Tantum Verde, które trzymał w siatce swojej bramki zamiast klasycznego dla golkipera w tym miejscu bidonu.
Tutaj warto poświęcić kilka słów zasadom blinda. Bramkarze widzą i mogą poruszać się i chwytać piłkę (która ma w środku grzechotkę – to ułatwia zawodnikom prowadzenie jej) metr w bok i dwa metry naprzód od bramki. Jeśli wyjdą poza te pole, rywale mają rzut karny. Zadaniem golkiperów jest nie tylko granie, ale i ustawianie zawodników w obronie. W środku boiska wskazówki przekazują im trenerzy, a pod bramką rywali tak zwani nawigatorzy. W naszym zespole tę ważną funkcję pełni Mikołaj Nowacki, który grał w juniorach Lecha Poznań. „Miki” znakomicie czuje grę, potrafi krótkimi komendami poinformować napastników, jak mają się zachować.
– Rola nawigatora jest niezwykle istotna. Nie oszukujmy się, wygrana w turnieju w Krakowie to także w dużej mierze jego zasługa – uważa Marcin Ryszka, zdobywca złotej bramki w finale. Dziennikarz Weszło FM (polecamy jego audycję „W ciemno”, w każdą niedzielę o 9 rano) błysnął zresztą nie tylko w tym meczu. W spotkaniu ze Szwajcarią zdobył bramkę tuż po tym, jak wcześniej zrobił… ruletę. Nieźle, ale „Rychę” przebił Jung, który w jednym z meczów załadował gola w okienko z mniej więcej 15 metrów. Wyobraźcie sobie jak mocny i precyzyjny musiał być to strzał, skoro bramkarz nie zdołał odpowiednio zareagować!
Biało-czerwoni pokonali w grupie Irlandię (1:0) i Szwajcarię (8:0), w półfinale okazali się lepsi od Białorusi (4:1), a w decydującym spotkaniu znowu ograli Wyspiarzy (1:0), pośród których nie brakowało oryginałów. Wspomniany Corney to także kolarz torowy, walczący o paraolimpijską kwalifikację do Tokio.
– To jeszcze nic. W ich zespole gra też mistrz Europy w golfa niewidomych. Zupełnie nie potrafię sobie wyobrazić, jak on trafia w tę piłeczkę. Przecież jest ślepy! – śmieje się Ryszka.
DYSTANS to słowo-klucz opisujące naszych zawodników. Choć wielu z nich nie miało w życiu łatwo, choć niektórzy wyjeżdżali z rodzinnych domów mając 7 lat (w ich miastach nie było odpowiednich szkół dla ludzi pozbawionych wzroku), poczucie humoru prawie ich nie opuszcza. Kiedy Marcin komentował ze mną jedno ze spotkań, stwierdził, że w sumie to dobrze, że go nie widzi, bo z boiska wieje nudą. Innym razem do ciekawej sytuacji doszło w hotelu. Ryszka:
– Idę sobie korytarzem i słyszę, że nadchodzi ktoś z naprzeciwka. Uznałem, że pewnie mnie minie, no ale niestety po chwili zderzyliśmy się. Gość trochę się ode mnie odbił, bo jednak jestem potężnym facetem. Myślę sobie: ślepy, czy jak? Po chwili coś mnie natchnęło i stwierdziłem, że to możliwe, bo przecież jedną czwartą hotelu zajmują drużyny. Mówię więc do gościa tak samo jak na boisku „voy”, on mi na to „voy” (okrzyk, który trzeba powtarzać rywalom na murawie, żeby wiedzieli, że przeciwnik nadbiega – przyp. red.) i już wiedziałem, że zderzyło się dwóch niewidomych (śmiech).
Polskim zawodnikom nie jest za to do śmiechu wtedy, gdy myślą o przyszłości blinda w naszym kraju. Ta zależna jest od pozyskania środków finansowych na wyjazdy na kolejne turnieje. W 2017 podopieczni Lubomira Praska chcieli wystartować w ME drugiej dywizji, ale nie dali rady zgromadzić środków finansowych, by polecieć do Rumunii.
– Mam nadzieję, że po udanym występie w Krakowie sponsorzy się nami zainteresują. Jesteśmy rozwojowym zespołem, w który warto inwestować – opowiada Ryszka.
Na razie władze małopolskiego miasta opłaciły im wspomniane wcześniej profesjonalne bandy, kosztujące 30 tys. euro, które niezwykle przydadzą się podczas treningów. Teraz przydałby się dobrodziej, który dorzuci kasę na podróże. Oby ktoś taki się znalazł – ta drużyna naprawdę nie zasługuje na to, żeby zostać zepchnięta do otchłani ciemności, miejsce tych niezwykłych chłopaków zdecydowanie jest w świetle reflektorów.
KAMIL GAPIŃSKI
Fot. Justyna Wydra
PS. Polecam też tekst Kuby Białka o blind futbolu