Jesteśmy waszym supermarketem. Takie hasło powinno promować Ekstraklasę za granicą.
Jesteśmy Lidlem czy Biedronką dla europejskiej klasy średniej (tej mocno średniej też). Wpadają tu tak, jak ja wpadam do pobliskiego dyskontu po mleko, kefir i zagrychę.
Michał Marcjanik to nie jest zły obrońca, nie jest to też jednak gdyńska odpowiedź na Franza Beckenbauera. Znalazłby się w topowej dziesiątce najlepszych ligowych stoperów? Tak. Ale kiedyś oznaczałoby to przenosiny do szeroko pojętej ligowej czołówki. Teraz oznacza, że chłop idzie do Serie A.
Powiecie – będzie ława, zobaczy skład jak świnia niebo! Paweł Jaroszyński szedł do Chievo z porównywalnym CV na ręku, a dziś ma w nogach niejeden udany mecz i bezpośrednie pojedynki z gwiazdami Juve czy Romy.
Jakub Piotrowski legitymuje się odpowiedni PESEL-em – rocznik 1997 – i odpowiednio dobrym sezonem. To zawodnik więcej niż obiecujący, którego ogląda się z przyjemnością. Intrygujące jak dobrą podbudowę dał mu futsal. Na hali nie schowasz się za niczyimi plecami – Piotrowski na trawiastym boisku także zawsze jest pod prądem, nie unika odpowiedzialności. Na hali nie masz czasu się rozejrzeć, musisz błyskawicznie podejmować decyzje – Piotrowski szybko myśli, częściej wybierając dobrze niż źle. Ma odpowiednią mentalność – nie grozi mu sodówka, od małego przyzwyczajony był do roboty w gospodarstwie, pomagał przy żniwach, prowadził ciągnik (więcej przeczytacie w REPORTAŻU DAMIANA SMYKA), uczył się pokory.
Ale Piotrowski wciąż ma w nogach dopiero jeden udany sezon (jeszcze w poprzednim grał np. z Pogonią Lębork w III lidze, pomykał też po olsztyńskim Estadio da Gruz). Sezon, w którym nie pociągnął swojego zespołu do pucharów. Sezon, w którym jego Pogoń miesiącami była ligowym cieniasem, a ostatecznie wylądowała w dolnej ósemce.
A jednak i Piotrowski trafia do renomowanej szlifierni talentów, KRC Genk.
Dwóch chłopaków jadących na Zachód, w ciekawych, na pewno nie trzeciorzędnych kierunkach, obaj nie z Lecha, Legii czy innych potencjalnych pucharowiczów, tylko ze smudowej walki o spadek.
Pozmieniało się.
2004 rok. Andrzej Niedzielan jest gwiazdą ligi polskiej, występuje w arcymocnym jak na nadwiślańskie warunki Groclinie. Dyskobolia dopiero co obiła Manchester City i Herthę Berlin. Niedzielan regularnie gra też w kadrze.
Niedzielan idzie do Nijmegen.
Klubu gorszego niż dzisiejsze Genk, mającego gorsze perspektywy niż Empoli, które zaraz będzie się tłuc z czołówką calcio.
I Niedzielan nie jest tutaj wyjątkiem. Dopiero co Wisła żegnała Głowackiego i Pawła Brożka. Poszli do Trabzonu w szczytowym momencie, ale choć ten miał wtedy niezłą ekipę, mówimy wyłącznie o Turcji w kontekście pierwszoplanowych postaci Ekstraklasy. Pamiętam epidemię transferów do Rumunii, pamiętam też exodus piłkarzy w latach dziewięćdziesiątych, klasyczną emigrację zarobkową.
Teraz mówimy o czym innym – o stabilnym miejscu Ekstraklasy w łańcuchu pokarmowym nowoczesnej europejskiej piłki. Wymaga podkreślenia: nie najlepszych polskich klubów, ale całej ligi, bo tak należy traktować fajne transfery z ligowych – było nie było – przeciętniaków. Narzekamy na Ekstraklasę, śmiejemy z marginalnej roli w pucharach, punktujemy jej przaśność, czasami pławimy dzięki niej w surrealizmie. A jednak europejskich skautów to nie zniechęca. Chcą tu przychodzić na zakupy.
Mnie to jednak trochę dziwi, bo ta liga jest po prostu piłkarsko słaba, ale moim zdaniem trzeba taki stan rzeczy docenić. Lepiej być Biedrą dla walczących o utrzymanie włoskich klubów, niż w ogóle nie handlować. Jest – po prostu – przepływ kasy. Przepływ doceniający polską klasę średnią, uniezależniający finansowo od czołówki, dający więc narzędzia, by ją gonić. Jak Lech dwadzieścia lat temu miał być lepszy od Wisły Kraków, skoro sprzedawał jej najlepszych zawodników? A teraz odpowiedniki ówczesnego Lecha przytulają forsę zza granicy, nie wzmacniając konkurencji.
A że kto będzie potrafił pięć razy kopnąć prosto piłkę, zaraz z niej ucieknie? No cóż, tak będzie. To nieuniknione. W czasach globalizacji, tak doskonale widocznej w piłce, zatrzymanie młodego, utalentowanego piłkarza w lidze jest niemożliwe. Na siłę się nie da – z niewolnika nie będzie pracownika. Można tylko dobrze go zmonetyzować.
I tu tkwi sedno sprawy: co zrobić z pieniędzmi. Przypominają mi się losy zwycięzców Lotto. Podobno zdecydowana większość z nich przepuszcza wszystko w przeciągu roku, góra dwóch. Bodajże w Łodzi jedna z kamienic bawiła się miesiącami za loteryjne. Taksówkarze na wyścigi dowozili drinki.
I tak być może były to fundusze lepiej zainwestowane, niż 650 tysięcy euro na Barkrotha (!), czy niektóre z zimowych zakupów warszawskiej Legii.
Powinno być dla naszych działaczy pouczające, że jeśli obcy przychodzą na zakupy, to przede wszystkim po Polaków. Oni biją rekordy, oni kosztują krocie. Odjidja, który dał show, jakiego dawno nie widziano w Polsce, i tak ostatecznie kosztował Olympiakos mniej, niż Jach kosztował Crystal Palace.
Gdy widzę przeciętny ligowy zespół z dziewięcioma obcokrajowcami w wyjściowym składzie, to myślę tylko o tym, że ktoś tu strzela sobie w stopę. Nie trzeba dziś wiele, by wypromować z zyskiem polskiego zawodnika. On nie musi strzelać co kolejkę hat-tricka raboną – z tego co pamiętam, zarówno Marcjanik, jak i Piotrowski, hat-tricka raboną maja dopiero przed sobą.
Powiecie, że brzmię jak zdarta płyta, ale naprawdę jestem przekonany, że zalew beznadziejnych obcokrajowców musi się niebawem skończyć. Kto jest rewelacją sezonu w Ekstraklasie? Górnik i Wisła Płock, odważnie stawiające na Polaków. Można? Można. Czy musieli kupować Sebę i Matiego krocie, wyciągając ich z rywali ligowych? Nie, po wielokroć nie. Wystarczyło się rozejrzeć, a potem zaufać. To tylko Ekstraklasa, a nie żonglowanie odbezpieczonymi granatami czy fizyka kwantowa.
A jak tam ostatni zaciąg przybyszów z całego świata? Zmasakrował go w swoim ROZLICZENIU MICHAŁ SADOMSKI:
***
Mam dla was prawdziwą gratkę. W praktyce mój felieton to pewnie tylko support do tej niespodzianki. Odkopałem recenzję “Piłkarskiego pokera” autorstwa Pawła Zarzecznego. Najciekawsze jest to, że Paweł demoluje film, dziś uznawany za kultowy.
Słowa Pawła stanowią środowiskową tarczą przed filmem, który w 1989 najwyraźniej traktował siebie śmiertelnie poważnie, a cała polska piłka czuła się przez niego zaatakowana.
“Mecz bez bramek”, Paweł Zarzeczny, Piłka Nożna, 4 kwietnia 1989.
Nigdy nie napisałem o filmie choćby słowa, by nie odbierać zajęcia krytykom. Znają się na rzeczy pewnie lepiej, dysponują bogatszą gamą określeń, skalą porównań, być może ich oceny zyskują w ten sposób na wartości i wiarygodności. Ale właśnie pojawił się na ekranach kin film o piłce nożnej. O niczym innym – tylko o futbolu. Potraktowany całkiem serio temat – tak twierdzą autorzy, Janusz Zaorski i scenarzysta Jan Purzycki. Wypada zrewanżować się dokładnie tym samym. Oni serio o futbolu, ja serio o ich filmie.
“Piłkarski poker”, tak rzecz się nazywa. Scenariusz powstał w oparciu o zakulisowe informacje dotyczące – skrótowo ujmując sprawę – najpaskudniejszych, a zarazem typowych matactw rodzimego futbolu. Na ile owe informacje były prawdziwe? Otóż prawie wcale! Piszę tak nie dlatego, że mi się zdaje… Ja to wiem i znam tych “konsultantów”, którzy nie umieścili swych nazwisk w czołówce filmu. Znam ich upodobanie do szokowania słuchaczy, skłonność do rozpowiadania bajek i mnożenia plotek. Zawsze wszystko wiedzą i szepną każdemu na ucho garść rewelacji, niestety – w życiu nie powiedzieli niczego na głos. Czy dawać im filmową tubę? Ta wersja jest równie nieautentyczna, jaką byłby film o środowisku aktorskim zrobiony na podstawie rozmów z Himilsbachem. Temat nie na temat.
Twórcy filmu znali futbol wyłącznie z trybun i w tej wiedzy nie posunęli się wiele dalej. Zrobiono film o wyobrażeniach (fakty są prawdziwe, ponieważ powstały w wyobraźni autorów – tak to zapowiadają i wyjątkowo nie zmyślają). Od lat wyobrażenia tworzy fakt, nie tylko zresztą w piłce. Dotychczas była to jednak wyłącznie wyobraźnia łatwowiernych dziennikarzy sportowych, teraz dołączyli Zaorski z Purzyckim solidnie dokładając cegiełki do stereotypu. Do prawdy nie dotarli, ta jest przed intruzami skryta nazbyt dokładnie.
Fabuła ani prawdziwa, ani nawet prawdopodobna. Można przypomnieć tu zarzut, jaki przed laty postawiono Tyrmandowi po napisaniu “Złego”: “Tyrmand bezbłędnie oddając atmosferę warszawskiej ulicy i knajpy, zniszczył swoją książkę demonizując zbrodnie w Polsce. Bohaterowie Tyrmanda strzelają do siebie z broni palnej, ścigają się samochodami, zorganizowani są w gangi, tworzą organizację o charakterze zbrodniczym i tak dalej. Są złoczyńcami w wielkim stylu: tymczasem styl polskiej zbrodni jest nędzny – rabunek, gdzie zabitemu odbiera się sto złotych; bójka po pijanemu o miejsce w kolejce do kina, kradzież pary butów, jakaś mała afera w handlu uspołecznionym – oto jest styl polskiej zbrodni”.
Można powiedzieć – to przecież kino i wolno Purzyckiemu, jeśli chce, podkoloryzować to i owo, a Zaorskiemu sfilmować. Oczywiście niedawno Bromski nakręcił film o milicji, w którym nie było dokładnie nic realnego. Ładnie się ścigano, w ładnej scenerii, organizowano napady w chicagowskim stylu – tyle, że dziś już nikt nie pamięta, kto z kim i po co? To jest kino komercjalne, kino łatwej rozrywki, wygłupu i Zaorski poszedł tropem Bromskiego, dorzucając tu i ówdzie parę milionów i bezprzewodowy telefon. Można tak robić, dla kasy i szczęścia widzów, ale wypada mrugnąć okiem, że rzecz jest naciągana od początku do końca dla wspólnej zabawy. Autorzy “Pokera” pozują jednak na demaskatorów. Śmiertelna powaga w telewizyjnej zapowiedzi filmu była blagą nie na miejscu – to najwyżej futbolowe wariacje, a nie “prawda o lidze”. To nie poker, lecz gra w durnia.
W warstwie emocjonalnej film jest letni, napięcie nieznaczne (przypomina się słynne zdanie Maklakiewicza: “Aż dziw bierze, że nie wzorują się na filmach zagranicznych…). Konstrukcja dramaturgiczna – jak w poprzednim scenariuszu Purzyckiego, “Wielkim Szu” – bez finału, bo trudno byśmy padli na kolana po dośrodkowaniach Gmura i Arceusza i golach juniora – Lubaszenki. Dramaturgicznie jest to tekst bliższy “Do przerwy 0:1”, niż “90 minut” Vegha. Filmowy świat futbolu jest przeraźliwie prosty, naiwny, narracja dosłowna. Film miał być w zamyśle autorów meczem, ale nie mamy komu kibicować i Zaorski jakby o tym zapomniał. Bo przecież nie kibicujemy Lagunie (Purzycki znów wyrzuca swojego bohatera z domu, to za mało na zdobycie sympatii widowni, sędzia jest po prostu nikim…), nie bardzo też wiadomo czego on chce, bo przecież nie pieniędzy. Nie możemy również kibicować juniorowi Gromowi, bo nie napisano dla niego roli do zagrania. Wreszcie nie możemy kibicować klubom – w przeciwieństwie do sportu prawdziwego tu jest nam zupełnie obojętne, czy utrzyma się w lidze Mutra, Biała, czy mistrzostwo załatwią sobie Czarni, czy może Powiśle…
Nie uniknięto nonsensów. Lider nie kupuje meczów z ostatnim zespołem ligi za miliony podsuwane sędziemu – to absurd, biedny Englert niepotrzebnie zwiedza toalety. Żaden klub nie podsunie panienek sędziemu, który ma “wydrukować” niekorzystny wynik! (pomijam już te panie – takie rólki winny grać najbrzydsze, a nie najładniejsze dziewczyny, takie jest życie). Juniorom nie daje się, niestety – asygnat na Poloneza, a cała liga nie ma przez rok tylu samochodów, ile Zaorskiemu udało się pokazać przez 90 minut w jednym klubie. Piłkarz Grundol z pięknym domem i mercedesem byłby głupcem bijąc się o zagraniczny kontrakt – nie mam racji?
Jeśli zakłada się spółdzielnię, to już nie można przegrać, to kwestia arytmetyczna, a nie takie lub inne gwizdnięcie sędziego. Arbitrzy w tej grze nie rozdają kart. Sędzia jest pionkiem, którego można ugościć czy obdarować prezentem, ale po to, by nie przeszkadzał temu, co uradzili trenerzy i piłkarzy obu drużyn. Prawdziwe są takie sceny, jak pijaństwo w kotłowni i prowadzenie meczu “na kacu”, nieprawdziwe noszenie przez prezesów teczek z forsą, są do tego tacy jak Bolo. Bzdurne jest gryzienie prezerwatywy, pustki w klubowych korytarzach podczas przerw w meczach i tak dalej.
Razi nadużywanie symboli (choć np. scena z meczem Polska-ZSRR odtworzona doskonale!), razi wypychanie na plan filmowy postaci autentycznych. Trener Górski, piłkarz Dziekanowski, artyści Łazuka i Gąssowski są w tym pokerze równie nienaturalni, jak Lech Wałęsa z Anną Walentynowicz w “Człowieku z żelaza” Wajdy.
By ustrzec się tendencyjności – poszukajmy plusów. Dobre role w nie najlepszym filmie, ciekawie zbudowane epizody (Jurewicz – Łapiński, kibic Białej; doskonały Wardejn w próbie zatrudnienia Laguny w Mutrze Lubin), znakomicie sfilmowane sekwencje piłkarskie ze spotkań I ligi – dopiero tu widać, ile taśmy marnują spece z TV wysyłani na stadiony… Naprawdę warto obejrzeć aktorstwo Gajosa, Englerta, ale… Mam nadzieję, że nikt się nie obrazi, ale znając futbolowe realia całkiem odmiennie obsadziłbym w tym filmie. Nie Englert jako prezes Czarnych, tylko Trzeciak! Nie Dmochowski jako kolejny prezes, ale ktoś od Wionczka, skoro nie można już Filipskiego! Nie Pieczyńska, a Stalińska! Nie Biedrzyńska lecz Dykiel! Nawet najtrafniejsze kwestie wypowiadają nie te usta. Czy Fronczewski mógłby zagrać porucznika Borewicza, a Holoubek Zubka?
Publiczność będzie rozbawiona, gdy z ekranu usłyszy gwarę. Po raz pierwszy jest to zabawne, jednak powtarzane po wielokroć, już mniej. To są żarty zbliżone do szmoncesu, tylko zamiast “żydłaczenia” mamy pseudośląski język. Kolejna koncesja na rzecz zgrywy kosztem – przykro użyć tego słowa – sztuki.
Można rozgrzeszyć realizatorów za scenograficzną “nierzeczywistość”, domy i salony, lśniące i nowoczesne pomieszczenia klubowe. W końcu wszyscy wstydzimy się naszej siermiężności i zwykłej biedy, dobrze będzie pokazać zagranicy ten towar w ładniejszym opakowaniu. Inny grzech nie może już zostać wybaczony – grzech pychy. Autorzy uwierzyli, że zebrali materiał na film dobry, demaskatorski i w pełnej mierze odkrywczy, że poznali piłkarską kuchnię i brzydkie machlojki. Nie poznali i opisali futbol za pomocą kilkunastu skeczów. Artystycznie to dobra kontynuacja dopiero co zakończonego serialu “W kamiennym kręgu” – dobra rozrywka dla milionów i duża widownia gwarantowana.
W starych numerach emigracyjnego “Orła białego” wyczytałem dowcip, iż dominującym stylem w kulturze na wschód od Łaby jest “represjonizm”. Mam wrażenie, że już dawno trzeba zastąpić ten termin określeniem “komercjalizm” (a jeszcze dokładniej “infantylizm”). To jest właśnie przejście Zaorskiego od “Matki Królów” do “Piłkarskiego pokera”, a całego polskiego filmu o “kina moralnego niepokoju” do rozrywki w stylu Machulskiego czy Bromskiego. Obfitsza strawa dla widzów, coraz podlejsza dla umysłów.
“Piłkarski poker” – to mecz bez bramek. Ludzie chodzą na takie spotkania, ponieważ nie mają wyboru.