Nazywał się Stefano Borgonovo. Sezon 1988/89 należał do niego. W Fiorentinie stworzył zabójczy duet napastników z Roberto Baggio. Wśród strzelców w Serie A lepsi byli tylko Aldo Serena, Careca, Marco van Basten i rzeczony Baggio. Jego dyspozycja nie uszła oku selekcjonera Azeglio Viciniego, jednak w kadrze wypełnionej po brzegi klasowymi snajperami nie zagościł na dłużej. Nigdy później nie zaliczył już tak dobrych rozgrywek, wyspecjalizował się raczej w zawodzeniu oczekiwań. Najpierw w Milanie, później znów w Fiorentinie, Pescarze, Udinese i Brescii.
Dokładnie rok później w czołówce strzelców ligi włoskiej – jedynie za Marco van Bastenem, Roberto Baggio i Diego Maradoną – znów znajduje się nowa twarz. Tak jak Borgonovo, też dostaje w nagrodę powołanie od Viciniego. I choć także nigdy później już nie nawiązuje do swojego najlepszego sezonu, dziś jego nazwisko – w przeciwieństwie do Borgonovo – zna każdy włoski kibic.
Salvatore “Toto” Schillaci trafił bowiem ze szczytową formą na rok 1990. Rok mundialowy.
***
– Gdy wchodziłem na boisko, uważałem to za coś w rodzaju nagrody. Nagrody za drogę, jaką przebyłem.
***
Szanse “Toto” na występ na mistrzostwach świata w ojczyźnie były mimo wszystko minimalne. Borgonovo, którego losy były niemal bliźniaczo podobne do Schillaciego, odpadł przecież w rywalizacji z tymi samymi napastnikami, z którymi teraz miał walczyć Salvatore. Z Aldo Sereną, Gianlucą Viallim, Andreą Carnevale, Roberto Mancinim czy Roberto Baggio.
Vicini zdecydował jednak, że w walce o medal będący pragnieniem całego kraju, przyda mu się jeszcze jeden snajper. Wybór padł na 24-latka, który dopiero niecały rok wcześniej zadebiutował w ogóle w Serie A, wcześniej strasząc golkiperów w niższych ligach. Ligach, gdzie nie zawsze grano do końca fair.
– Przed moim pierwszym meczem w szatni Messiny stał słoik z czerwonymi tabletkami. Jak się okazało – był to micoren. Każdy wziął dwie, bo tak kazali lekarze, miało nam to pomagać oddychać.
Micoren, czyli środek zawierający dwa środki pobudzające, traktowane w sporcie jako doping (kropropamid cropropamide oraz krotetamid crothetamide). Pół żartem można powiedzieć, że ich działanie długo utrzymywało się w organizmie Schillaciego. Tak długo, aż wywalczył sobie transfer z Serie B do Juventusu, zdobył z nim w debiutanckim sezonie puchar UEFA i w efekcie wylądował w reprezentacji.
***
– Nawet, gdybym nie zagrał na mistrzostwach ani minuty, byłbym szczęśliwy z samego faktu, że mogę być w drużynie, siedzieć na ławce.
***
Gdy 9 czerwca 1990 roku wstał z łóżka, nie miał pojęcia, że wieczorem założy koszulkę Squadra Azurra, a cztery minuty po wejściu na boisko doprowadzi cały naród do stanu ekstazy.
Kiedy tego samego poranka Klaus Lindenberger otwierał oczy, także nie miał prawa wiedzieć, że w ogromnej mierze dzięki niemu zostanie napisana jedna z najbardziej niewytłumaczalnych, a zarazem romantycznych historii w dziejach mundialu. Austriak był bowiem tego dnia niesamowity. Dwoił się i troił, by nie pozwolić gospodarzom na inauguracyjny triumf. Ani Vialli, ani Carnevale nie potrafili znaleźć na niego sposobu.
I wtedy Azeglio Vicini wpadł na pomysł, którym zadziwił każdego spośród ponad siedemdziesięciu tysięcy kibiców na Stadio Olimpico. Nie wezwał z rozgrzewki ani będącego u progu wspaniałej kariery Roberto Baggio, ani Roberto Manciniego, a właśnie Schillaciego. Zawodnika z jednym występem w kadrze, mającego być w najlepszym razie napastnikiem numer pięć.
Reszta – jak to mówią – jest historią.
Po golu Schillaci wpadł w ramiona rezerwowego bramkarza Stefano Tacconiego, który miał mu jeszcze poza boiskiem powiedzieć, że gdy wejdzie zdobędzie bramkę głową. To o tyle ciekawe, że spośród piętnastu goli “Toto” w zakończonym sezonie ligowym, żaden nie padł po uderzeniu tą częścią ciała.
***
– Nie budźcie mnie. Pozwólcie mi żyć marzeniem.
Takimi słowami Schillaci zwrócił się do dziennikarzy kilkanaście dni później. Wtedy nie był już napastnikiem piątego, a pierwszego wyboru. Bohaterem jednych z głównych kandydatów do sięgnięcia po mistrzostwo świata. Autorem trzech spośród czterech goli Włochów, którzy szli po medal bez choćby jednego straconego gola.
Gol Schillaciego dał ćwierćfinał.
Trafienie “Toto” zagwarantowało również przepustkę do strefy medalowej.
Jako że w tym samym czasie Walter Zenga wykręcał rekord minut bez straty gola na turnieju rangi mistrzowskiej, Włosi byli spokojni o finał. I wtedy dostali obuchem w łeb. Schillaci nie nawalił – dołożył piątego gola do kolekcji. Zenga – wręcz przeciwnie. Dał się pokonać po raz pierwszy, Claudio Caniggii, przez co doszło do wygranej przez Albicelestes serii rzutów karnych.
– Po meczu przez ponad dwie godziny nie wychodziłem z szatni. Paliłem i płakałem. Oddałbym mojego Złotego Buta za tę jedną wygraną z Argentyną.
Spudłowali Roberto Donadoni i Aldo Serena. Wyczerpany trudami meczu Schillaci do jedenastki nie podszedł. Zupełnie inaczej niż w meczu o trzecie miejsce z Anglikami, gdy zapewnił sobie tytuł króla strzelców. I tak jak nigdy nie dowiemy się, czy gdyby mistrzostwa świata odbyły się rok wcześniej, Italia nie rozkochałaby się w Stefano Borgonovo, tak tajemnicą pozostanie już na zawsze pytanie: co by było gdyby przykładowo to “Toto”, a nie Serena ustawił w ostatniej serii piłkę na jedenastym metrze.
Jego gwiazda zgasła jeszcze szybciej niż rozbłysnęła pełnym blaskiem. Wielu Włochów miało szansę na zasmakowanie finału mundialu cztery lata później, on wtedy był już od trzech sezonów poza drużyną narodową. Najlepszy zawodnik mistrzostw świata, król strzelców mundialu, a także zdobywca drugiego miejsca w plebiscycie Złotej Piłki zamiast udziału w kolejnym turnieju o Puchar Świata, pakował walizki, by odcinać kupony w japońskiej J-League. Miał dość przełamywania przeciwności losu, wybrał łatwiejszą drogę w kraju, gdzie nikt nie wypominał mu pochodzenia.
Źródło: Transfermarkt.pl
***
W przypadku wielu piłkarzy można powiedzieć, że futbol był im pisany. W przypadku Schillaciego to nie takie proste. Owszem, jego ojciec grał amatorsko w piłkę, do tego – o ironio – ulica przy której mieszkał nazywała się Via della Sfera (dosł. „Ulica Piłki”). Ludzie mieszkający w Palermo, w jego dzielnicy, w większości schodzili jednak na złą drogę. Grać w piłkę nie było gdzie, brakowało boisk czy choćby parków. Dołączenie do sycylijskiej mafii było znacznie prostszym rozwiązaniem. Obcowanie z gangsterami było w tamtych rejonach codziennością. Porwania, pobicia, hazard, stręczycielstwo… Choć Schillaci nie wybrał tej ścieżki, bo – jak sam mówił – starczyło mu paliwa, by dojechać do innego zjazdu.
– Nie lubiłem chodzić do szkoły. Często udawałem, że idę na lekcje, a szedłem grać w piłkę. W okolicy nie było boiska, więc braliśmy dwa kamienie i to one wytyczały nam za słupki. Pamiętam, jak wracałem do domu brudny, spocony, ale szczęśliwy. Mój ojciec mnie rozumiał. Był robotnikiem, ale kiedyś grał amatorsko w piłkę, dlatego moja pasja była jego pasją. Choć nie zarabiał wiele, zawsze starał się mnie wspierać. Widział, że mam możliwości wybić się z mojego miasta.
I wybił się. Szczebelek po szczebelku zadziorny chłopak z trudnej dzielnicy wspinał się w stronę słońca. Wielokrotnie padał jednak ofiarą uprzedzeń ze względu na swoje pochodzenie. Co i rusz musiał wysłuchiwać pod swoim adresem obelg. Mafioso. Terrone, czyli ktoś leniwy, ignorant. Za to, skąd jest dostało mu się nawet od własnego trenera.
– Pewnego wieczoru, przed meczem z Chievo, trener Juventusu Giovanni Trapattoni powiedział do mnie: „zabiłeś Falcone (sędziego walczącego z sycylijską mafią – red.)”. Odpowiedziałem: „szefie, byłem z Baggio, może to potwierdzić”. Trapattoni nie żartował. Atmosfera zrobiła się ciężka. Gdy odszedłem z Juve, powtórzyłem mu to raz jeszcze: „nie zabiłem go, a my, Sycylijczycy, nie zasługujemy na wszystkie uprzedzenia wobec nas”.
Osądzany często z góry za swoje pochodzenie. Wypychany z Juventusu. Znienawidzony po zmianie barw na niebiesko-czarne Interu, gdzie szło mu fatalnie i gdzie nie potrafił w żaden sposób nawiązać do formy roku 1990, Schillaci wpadł w końcu w depresję. Depresję leczoną w łóżkach kolejnych kobiet, za plecami żony Rity. Pani Schillaci zresztą nie pozostawała dłużna, co wyszło na jaw, gdy Gianluigi Lentini, inny włoski piłkarz, rozbił swoje Porsche wracając od kochanki.
– Znalezienie chętnej kobiety przychodzi piłkarzowi łatwo. Szukałem uwagi. Byłem dyskryminowany w Turynie, obrażany, wyzywany, skreślony. Załamałem się, zmieniałem gniew w seks. Dużo zdradzałem. Zdrada jest jak napój gazowany. Szybko pozbywasz się pragnienia, ale zaraz znów masz sucho w gardle.
Sławy wraz z jej blaskami i cieniami, jak wielokrotnie podkreślał, nie pragnął. Ale koniec końców się z nią zaprzyjaźnił. Między innymi z tego względu zdecydował się na przenosiny do Japonii, gdzie nikt nie wypominał mu pochodzenia, a każdy fetował go raczej jako wielkiego sportowca, króla strzelców i najlepszego zawodnika mundialu roku 1990 (spore pieniądze oferowane przez Japończyków też oczywiście zrobiły swoje). Gdy zaś lata piłkarskie były już dawno za nim, nie dał o sobie zapomnieć. Wydał biografię, zagrał w serialu, wystąpił też w programie „L’isola dei famosi”, czyli czymś na kształt naszej „Wyprawy Robinson” dla celebrytów wszelkiej maści.
– Uwielbiam to, że ludzie pamiętają, że nadal proszą o wywiady, autografy. Nigdy nie odmawiam! Cieszę się, że nawet młodzi ludzie, urodzeni po 1990, dzięki telewizji dowiedziali się, kim jestem. Wyprawiają mi przyjęcia, proszą o autografy. To piękne.
Choć piłkarski prime time Salvatore trwał niezwykle krótko, ludzie nigdy nie wymazali z pamięci jego bramek. Jego oczu emanujących szaloną, dziką radością. Nigdy nie zapomnieli pięknych, letnich nocy roku 1990, gdy cały kraj zakochał się bez pamięci w “Toto” Schillacim.
SZYMON PODSTUFKA
fot. NewsPix.pl/Wikipedia
WSZYSTKIE ODCINKI CYKLU COFAMY LICZNIK:
– Być jak Hector Castro – CZYTAJ TUTAJ
– Car Oleg. Bohater jednego meczu – CZYTAJ TUTAJ
– Futbol – wielka porażka Hitlera – CZYTAJ TUTAJ