Uwierzcie nam, że nie ma wielu takich zawodników. Najprostszy sposób, by to udowodnić? Lista zwycięzców mistrzostw świata w snookerze od początku modern ery (dla niewtajemniczonych: od roku 1969, kiedy wprowadzono format z drabinką turniejową, używany do dziś). No więc Higgins na tejże liście zajmuje piąte miejsce z czterema zwycięstwami. A przecież nikt nie powiedział, że to koniec.
Takie osiągnięcia nie oznaczają jednak, że jego kariera to pasmo radosnych chwil. Nie zawsze wygrywał, nie zawsze dostawał puchar, nie zawsze nawet mógł grać. I nie mówimy tu o kontuzji. Bywało naprawdę różnie. I chyba to w Higginsie najbardziej lubimy. Wiecie, patrząc na niektóre spotkania i ich poziom, można zapomnieć, że ci ludzie są… no właśnie, ludźmi. Niektóre elementy biografii Johna nam o tym z miejsca przypominają.
Choć on sam z pewnością wolałby, by ich nie było.
Z nieba do piekła
Wiemy, co sobie myślicie. Bardziej sztampowego i pospolitego hasła nie dało się już znaleźć. Może i racja, ale ono doskonale koresponduje z tym, co stało się niemal równo rok temu. Fanów Higginsa, którzy na samo wspomnienie o tamtym wydarzeniu, dostają dreszczy, uspokajamy: w tym roku powtórki na pewno nie będzie. A o co właściwie chodzi?
O finał mistrzostw świata z ubiegłego sezonu. W trakcie trwania jego pierwszego dnia Szkot wyszedł na prowadzenie 10-4. Spora zaliczka, nawet, jak na mecz, rozgrywany na dystansie do 18 wygranych frejmów. Mark Selby, broniący wówczas tytułu, mógł w głowie odtwarzać inny finał, rozegrany dziesięć lat wcześniej, gdy przegrał z Higginsem 13-18.
W sporcie jednak – na szczęście dla Anglika – nie kręci się remake’ów. Często za to dostajemy scenariusze dużo lepsze niż te z Hollywood. Tak było i tym razem. Na koniec pierwszego dnia było już tylko 7-10, z perspektywy Selby’ego patrząc. Drugi rozpoczął się jego znakomitą postawą, która pozwoliła mu wyjść na dwufrejmowe prowadzenie. Długo zresztą utrzymywane. W tym momencie to Higgins mógł oglądać w swojej głowie retrospekcje z jedynego przegranego przez niego finału mistrzostw, kiedy to uległ Ronniemu O’Sullivanowi.
Wtedy do meczu Higginsa z Selbym włączył się… sędzia. W kluczowym momencie jednego z frejmów uznał, że Anglik nie zahaczył czarnej bili. To oznaczało siedem punktów kary i, po chwili, partię dla Higginsa, który mimo tego wciąż przegrywał 15-16. Przewaga psychologiczna była jednak po jego stronie. A raczej byłaby, gdyby jego rywal w ogóle pomyślał, że taki termin istnieje. W kolejnych dwóch frejmach Selby był niemal bezbłędny. I wygrał, 18-15, broniąc tytułu.
Wybaczcie przydługawy opis jednego spotkania, ale ma to swój cel: John Higgins już wtedy, jako niespełna czterdziestodwulatek, był drugim najstarszym w historii finalistą od kiedy turniej rozgrywany jest w Crucible Theatre w Sheffield (nieprzerwanie od 1977 roku). Co oznacza, że – jakkolwiek przerażająco by to nie zabrzmiało – w teorii nie zostało mu dużo czasu. A o piąty triumf w tej imprezie walczy od niemal siedmiu lat. W zeszłym sezonie wydawało się, że może już wołać grawera, by ten podpisał dla niego puchar. Wyszło jak wyszło.
Dlatego jesteśmy niesamowicie ciekawi, co zrobi na przestrzeni najbliższych kilkunastu dni.
Piedestał
Cofniemy się teraz do czasów szkolnych i napiszemy, że Higgins „wybudował sobie pomnik twardszy niż ze spiżu”. Może i – w przeciwieństwie do autora tych słów – poetą nie jest, ale jego gra często się do poezji zbliżała. Co chyba dość oczywiste, gdy piszemy o kimś, kto na koncie ma 30 wygranych turniejów rankingowych, a do tego jeszcze dość sporo zawodów o innych kategoriach wagowych. Innymi słowy: jest kozakiem.
To będzie trochę nudna wyliczanka, ale uwierzcie, że istotna. Idzie to jakoś tak: cztery tytuły mistrza świata, wspomnianych 30 turniejów, osiem maksymalnych breaków, dobrych kilkaset, w których zdobywał ponad sto punktów. A to wcale nie taka łatwa sztuka, uwierzcie. Choć dla zawodników pokroju Szkota wbicie setki wydaje się być pestką.
Jeśli ktoś nie do końca nam ufa, to łapcie słowa Ronniego O’Sullivana, który z Johnem rywalizuje od dawien dawna. Grali przeciwko sobie nawet wtedy, gdy obaj byli juniorami. To ten sam rocznik, znają się doskonale. Nie przeszkodziło to ostatnio Higginsowi roznieść Rakietę 5-0. Ten drugi po meczu mówił tak:
– Jest fantastycznym zawodnikiem i wiesz, że kiedy z nim grasz, prawdopodobnie będziesz musiał zagrać najlepiej, jak potrafisz, żeby wygrać. Jeśli gra swoje, to jest bardzo bardzo dobry, w każdej kolejnej rundzie.
Upadek
Wspominaliśmy, że wyliczanka jest istotna? Wspominaliśmy. Pokazała wam, jak znakomitym snookerzystą jest John Higgins. Przy okazji, jak bardzo szanowanym w środowisku. Bo to jeden z największych i nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Tym większe było zaskoczenie, gdy piedestał, na którym stał, rozpadł się z wielkim hukiem.
Wszystko rozegrało się w 2010 roku. 2 maja brytyjski tabloid „News of the World” ogłosił, że Higgins, w trakcie swojego pobytu na Ukrainie, zgodził się przegrać kilka frejmów w turniejach spoza głównego cyklu w zamian za pieniądze. Konkretniej: mniej więcej 300 tysięcy euro. Na drugi plan zeszło wtedy wszystko, łącznie z finałem mistrzostw świata, w którym wygrał Neil Robertson (Stając się zresztą dopiero drugim w historii Australijczykiem, który tego dokonał).
W naprawdę wielkim skrócie wyglądało to tak: dziennikarze News of the World swoje twierdzenia poparli nagraniem, na którym widać Higginsa, wraz z jego menadżerem, Patem Mooney, akceptujących przyjęcie łapówki. Niby wszystko się zgadzało, niby wszystko było na swoim miejscu. Ale nie do końca.
To, że Higgins głośno mówił o tym, że jest niewinny nie jest niczym zaskakującym. Niemal każdy by tak mówił, zresztą podejrzewamy, że się tego domyślacie. Jednak już pierwszy szczegół sprawiał, że można było pomyśleć sobie: „tak, faktycznie, ten gość może być niewinny”. Bo, uwierzcie, trzysta tysiaków dla gościa, który zarabia miliony to niezbyt dużo. To raz. Dwa, że turnieje, o które chodziło, organizowane były… z jego pomocą. Dla promocji snookera, w którą Higgins naprawdę mocno się zaangażował. Sam zresztą o tym mówił:
– Snooker był w kłopotach i poczuliśmy, że powinniśmy otworzyć go na inne kraje. Ten sport był osadzony na Wyspach Brytyjskich przez bardzo długi czas i kiedy zaczynałem grać, najdalej jechałem do Londynu. Później graliśmy więcej na Dalekim Wschodzie, ale mieliśmy też zaproszenia by grać w Europie i jechać do nowych miejsc, jak Rosji czy Ukrainy.
No i na tej Ukrainie Higgins się znalazł. Na prośbę jego menadżera, który powiedział mu, że będą tam dyskutować o nowym biznesowym kontrakcie. Miał do tego podstawy, bo cała sprawa była prowokacją ze strony dziennikarzy wspomnianego tabloidu. Dla jednego z nich zresztą nie była to żadna nowość, bo gość – pozwólcie, że pominiemy jego nazwisko – kilka razy „zasłynął” nie tylko w Anglii, ale i na świecie. Wtedy, wraz z kolegami, założył fikcyjną stronę internetową, podszył się pod wiceprezesa spółki, do której ona należała, zorganizował jej przeszłość związaną z wykupem chińskiej firmy. W skrócie: zarzucili haczyk dość starannie. I, ich zdaniem, złapali grubą rybę.
Zresztą, początkowo wydawało się, że Higgins faktycznie jest pogrążony. Posłuchajcie tylko, co miała do powiedzenia inna legenda, Steve Davies:
– To najczarniejszy dzień, jakiego kiedykolwiek doświadczyłem w snookerze. Rozmawiałem z Kenem Dohertym, Johnem Parrottem i czuję, że jedność gry została postawiona pod znakiem zapytania. To straszny dzień.
Podobnie wypowiadał się Barry Hearn, ówczesny prezes Światowego Związku Profesjonalnego Bilarda i Snookera. Mówił, że to sprawa, której nie można lekceważyć i, jeśli okaże się prawdą, będzie ciosem dla snookera. Zakładał jednak niewinność Higginsa, ale zdecydował się go prewencyjnie zawiesić na okres badania sprawy.
Zagłębienie się w nią szybko pokazało, że dziennikarze nieco poszaleli. Po pierwsze: nie wrzucili pełnego wideo, a jedynie wybrane przez siebie fragmenty. Zmontowane na tyle sprytnie, by z miejsca nie dało się tego dostrzec. Całe szczęście, istnieją ludzie tacy, jak Nick Harris (jego nazwisko przytaczamy z pełną premedytacją, zasłużył). Gość pracował wówczas jako niezależny dziennikarz, ale warsztat miał naprawdę dobry. I z miejsca wskazał kilka braków w linii, którą obrało „News of the World”. Między innymi te w wideo, które wspomnieliśmy przed chwilą.
Barry Hearn zadecydował, by powołać – jak nazwano by to w Polsce – niezależną komisję śledczą. Ta przyjrzała się sprawie Higginsa, jego tłumaczeniom (główną linią obrony było stwierdzenie, że zgodził się na wszystko, by jak najszybciej, w obawie o swoje życie, wyjechać z tamtego miejsca) i wszystkiemu, co na swej stronie zamieścili dziennikarze gazety.
John Higgins:
– To naprawdę mnie uderzyło zaledwie pięć minut przed wyrokiem. Zauważyłem, jak cisi stali się wszyscy dookoła mnie. Musiałem pójść do toalety, myślałem, że stanie się najgorsze. Ludzie szli przecież do więzienia, nawet gdy byli niewinni. Wiedziałem, że nigdy nie spudłowałbym celowo nawet jednej bili na snookerowym stole i, do tego momentu, byłem pewien, że poprą mnie dowody. Ale to był straszny moment. Wyszedłem z toalety i powiedzieli mi, że wchodzimy. Wiedziałem, że zmierzę się ze swoim losem.
Ostateczny wyrok, po kilku miesiącach śledztwa, brzmiał: pół roku zawieszenia i 85 tysięcy funtów kary. Ale nie za przyjęcie oferty, bo tu uznano Higginsa za niewinnego, a za niepoinformowanie o tym władz, co powinien był zrobić natychmiast.
Trzeba napisać, że snooker jest wyjątkowo narażony na tego typu afery. Śledztwa prowadzono m.in. przeciwko Peterowi Ebdonowi i Stephenowi Maguire’owi, obaj okazali się – jak i Higgins – niewinni. Z kolei Stephen Lee, a więc była światowa „piątka”, dostał dyskwalifikację, która trwała… 12 lat. A raczej trwa, bo do gry Anglik będzie mógł wrócić w 2024 roku.
Nie dziwiliśmy się więc, gdy, niedługo po swoim powrocie do gry, John Higgins usłyszał od kibica, że jest „obrazą dla snookera”. Zła prasa ciągnie się za człowiekiem. Ale to wszystko ma swój interesujący koniec: John Higgins gra do dzisiaj, „News of the World” nie istnieje od 2011 roku.
Sinusoida
Kolejne oklepane hasło, ale znów: to po prostu pasuje. Dzień po wyroku, który – mimo że jego zawieszenie miało trwać jeszcze dwa miesiące (cztery upłynęły na prowadzenie śledztwa) – zrzucił z serca Szkota wielki kamień, ale na jego miejsce trafił inny. Ojciec Johna, od dawna zmagający się z rakiem, został wypisany ze szpitala. Uznano, że choroba przybrała zbyt zaawansowane stadium i dalsze leczenie jest bezcelowe. John Higgins senior miał spędzić ostatnie chwile z rodziną. Po prostu.
Młodszy z Higginsów, już po pewnym czasie, opowiadał o tym Guardianowi:
– Co powiedziałem ojcu po wyroku? „Tato, przestań leżeć w szpitalu i się podnieś. Będę grać znowu w listopadzie i chcę cię tam”. Nie wiem, czy tata śmiał się czy płakał, bo rak i radioterapia odbiły się na jego mowie. Trzeba było bardzo się zbliżyć, by usłyszeć, co mówi. Ale na pewno był zachwycony. Byłem niesamowicie szczęśliwy w tamtą noc. Obudziłem się następnego dnia i powiedział Denise [żona Higginsa – przyp. red.]: „Nie mogę uwierzyć, że to koniec”. Ale wtedy zadzwoniłem do mojej mamy i powiedziała mi, czego właśnie dowiedzieli się o tacie. Dalsze leczenie nie miało sensu. Wybuchła płaczem i nagle nic innego nie miało znaczenia.
Ta sześcioletnia walka z chorobą zakończyła się w lutym 2011 roku. Kilka miesięcy po powrocie jego syna do gry. Wielu zawodników złożyło kondolencje swojemu koledze od stołu, co jasno pokazywało: nikt nie miał pretensji do Higginsa o to, co wydarzyło się na Ukrainie. Wygrał zmagania z tamtymi oskarżeniami, teraz musiał przezwyciężyć smutek po stracie ojca. Zrobił to w najlepszy możliwy sposób.
Najpierw, zaledwie jedenaście dni po pogrzebie, wygrał Welsh Open. Zresztą, w tym akurat jest ekspertem, to jeden z tych turniejów, w trakcie których gra najlepiej (swoje trzydzieste rankingowe trofeum zgarnął właśnie tam). To było jednak tylko preludium, bo kilka miesięcy później to samo zrobił w mistrzostwach świata. Po raz czwarty i, jak na razie, ostatni. Można? Można, jak najbardziej. Jeszcze jak.
Piątka?
Wyzwanie przed Johnem Higginsem jest jedno: piąty tytuł mistrzowski. Ale faworytem zdecydowanie nie jest, choć w szerokim gronie osób typowanych do zwycięstwa się znajduje. Jak zresztą zawsze. Niemniej, ten sezon to nie forma, która – w teorii – mogłaby pozwolić na podniesienie pucharu po raz kolejny. Dwa wygrane turnieje, w tym wspomniane Welsh Open, kilka porażek we wczesnych fazach, kilka meczów, które mógł wygrać, jednak, jak to w sporcie, czegoś zabrakło (uwielbiamy te wyświechtane hasła).
Ale, skoro rzucamy utartymi sloganami: mistrzostwa świata rządzą się swoimi prawami. Przekonał się o tym Mark Selby, odpadając w pierwszej rundzie. Nie będziemy więc odbierać Higginsowi szans na wygraną. Bo mógłby nam potem pokazać, jak bardzo się nie znamy.
A tego byśmy nie chcieli.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix.pl