Może to przez ten “najbardziej kosztowny rozwód w historii”, który kosztował go 584 miliony franków szwajcarskich? Może to przez spór z jednym z malarskich marszandów, przez którego miał utopić w dziełach sztuki o wiele więcej, niż rzeczywiście były warte? A może przyczyną jest obecność na słynnej “liście Putina”, opublikowanej przez Departament Skarbu Stanów Zjednoczonych? Trudno określić, jakie są prawdziwe motywy sposobu działania Dmitrija Rybołowlewa. Ale wizja, z jaką zarządza AS Monaco, to kompletna odmiana od tego, do czego przyzwyczaiły nas kluby rosyjskich oligarchów.
Okej, to nie jest najlepszy moment na pieśni pochwalne dla wciąż aktualnych mistrzów Francji. W niedzielnym hicie Ligue 1, Monaco zostało wręcz rozsmarowane przez PSG, cały czas osłabione brakiem swojej największej gwiazdy, Neymara. W 30 minut paryżanie załadowali gościom cztery gole, koncert grał 22-letni Giovani Lo Celso, skończyło się kompromitującym Monaco wynikiem 7:1 i koronacją PSG, które powiększyło przewagę nad wiceliderem do 17 punktów.
Ale mimo to uważam, że klub z Księstwa to jeden z ciekawszych projektów w ostatnich latach.
Rybołowlew, właściciel Monaco, który wyciągnął je z dna, gdy walczyło o utrzymanie w Ligue 2, to biznesmen nieco innego typu, niż choćby Roman Abramowicz czy arabscy szejkowie. Oczywiście, wejście do klubu miał identyczne, jak każdy bogaty właściciel wjeżdżający w zespół zaplecza najwyższej ligi. Finansowo AS Monaco przewyższyło nie tylko całe Ligue 2, ale i większość klubów z francuskiej elity, wygranie rozgrywek stało się obowiązkiem, a strumień rubli płynący do malutkiego państewka nie różnił się szczególnie od podobnych rzek petrodolarów, które ujście znajdują choćby w klubach z Anglii czy Hiszpanii. W sezonie 2013/14 Rybołowlew wydał 160 milionów euro, za które ściągnął do Monte Carlo między innymi Jamesa Rodrigueza, Radamela Falcao czy Geoffreya Kondogbię. Sęk w tym, że… na tym koniec.
Tu zresztą pojawia się wspomniany rozwód. Właśnie w 2014 roku miała mieć finał jedna z najdroższych imprez życia Dmitrija Rybołowlewa. Przyłapany na jachcie w towarzystwie modelek przez żonę, Jelenę, Dmitrij miał stanąć przed dość dramatycznym wyborem – wyniszczający sądowy proces rozwodowy, w którym może stracić nawet połowę majątku, bądź… oddanie od razu połowy majątku. Medialne nagłówki szybko oszacowały, że na nakryciu męża w towarzystwie jego przyjaciółek, pani Jelena Rybołowlewa może zarobić 4,5 miliarda dolarów. Kwota od początku była nierealna, ale nawet 584 miliony franków szwajcarskich – bo tyle ostatecznie wypłynęło z portfela Rosjanina – to nie jest kieszonkowe. Wielu właśnie w tych traumatycznych przeżyciach dopatruje się zmiany polityki AS Monaco, choć naturalnie kupowane w międzyczasie wysepki w Grecji trochę zaprzeczają wizji zaciskającego pasa przedsiębiorcy. Nie sądzę też, by poprzednicy Kamila Glika usłyszeli, że czas na przejście na umowę o dzieło, bo “mam już Polaka na twoje miejsce”. Ale fakty są takie, że po wejściu w stylu starego Kung Fu Pazdana, Monaco na rynku transferowym uspokoiło się w zastanawiający sposób.
O ile bowiem sezon 2013/14 pod względem transferów Monakijczycy zakończyli z saldem -154 miliony euro, o tyle kolejne przyniosło im 50 milionów euro czystego zysku. Dość skromne zakupy – 8 milionów na Bakayoko z Rennes, 16 baniek na Bernardo Silvę z Benfiki – z nawiązką zwrócił sam transfer Rodrigueza za 75 melonów. A przecież było jeszcze suto opłacone wypożyczenie Falcao.
Symboliczny moment, gdy kolejny sztampowy klub rosyjskiego miliardera zamienił się w najbardziej luksusowy hipermarket Europy? Być może, bo od tej pory strategia transferowa Monaco to wzór do naśladowania dla wszystkich, którzy są zainteresowani nie tylko trwonieniem ciężko zarobionych eurocentów na kolejne mega-gwiazdy, ale i zarabianiem grubych kwot na transferach własnych piłkarzy.
Podczas gdy cała Europa z podziwem patrzy na szeroko pompowaną akademię RB Lipsk z filią w Salzburgu (i filią Salzburga w Liefering), Monaco traktowane jest nadal trochę jak zabawka oligarchy. Moim zdaniem to duży błąd, bo w świecie zabawek oligarchów, Rybołowlew stworzył potwora do masowej produkcji przyszłych gwiazd. Co więcej, w samym środku produkcji, gdy wydawało się, że przyjdzie mu zapłacić sportowo za oszczędną i bardziej zrównoważoną politykę transferową, zdetronizował PSG w lidze francuskiej, a w Lidze Mistrzów dotarł do półfinału, po drodze karcąc boleśnie szejków z Manchesteru City. Ach, cóż to był za sezon. Jasne, nie jest łatwo przykleić romantyczną łatkę i napisać wzruszający wyciskacz łez o bogolach, którzy trenują w takich warunkach…
Dzisiejszy tweet AS Monaco.
…i żyją w takiej rzeczywistości…
…ale przecież trzeba spojrzeć prawdzie głęboko w oczy i przyznać: na tle Europy to był prawie kopciuszek!
Za ile zbudowano skład na mistrza Francji i półfinał LM?
– Kylian Mbappe – wychowanek
– Jemerson – 11 milionów euro z Atletico Mineiro
– Fabinho – 6 milionów euro z Rio Ave
– Thomas Lemar – 5 miliony euro z Caen
– Sidibe – 15 milionów euro z Lille
– Glik – 11 milionów euro z Torino
– Mendy – 13 milionów euro z Marsylii
– Bakayoko – 8 milionów euro z Rennes
– Bernardo Silva – 16 milionów euro z Benfiki
– Danijel Subasić – 1 milion euro z Hajduka Split
Do tego dochodzi Falcao, ściągnięty jeszcze za tłustych, przedrozwodowych lat. Przecież w obecnych warunkach rynkowych, taką jedenastkę trzeba by było budować w oparciu o wypożyczenia, bo inaczej Financial Fair Play dojechałoby taki klub na lata. Oko do piłkarzy? Z pewnością, wyjmowanie Lemara z Caen czy Bakayoko z Rennes musiało świadczyć o wyjątkowym wyczuciu w kwestii potencjału młodych zawodników. Ale przecież mamy tu i piłkarzy wyciągniętych z Portugalii, i naszego Glika, który przecież wydawał się pasować do bogatego Monte Carlo jak jacht Rybołowlewa do blokowiska w Jastrzębiu. No i prawdziwie rozczulająca historia Subasicia, który przyjechał do Monaco ratować drugą ligę, a skończył z tysiącem rozegranych minut na drodze Monaco do czwórki najlepszych drużyn w Europie.
Najbardziej zdziwił jednak fakt tak powszechnej wyprzedaży. Mbappe był nie do zatrzymania, wiadomo, ale razem z nim ze składu wyfrunęli Mendy, Silva, Bakayoko, nawet Carrillo i Germain. Jeśli wierzyć Transfermarkt – na konto klubu wpłynęło 200 milionów euro. Dwieście milionów euro.
Czy klub się rozsypał? Ostatni wynik z PSG oraz nieudana kampania w Lidze Mistrzów mogłyby sugerować, że istotnie, Glik z nowymi kumplami nie trzymają tempa. Ale kurczę, to nadal wicelider Ligue 1, w której coraz większe nakłady idą i w Marsylii, i w Lyonie, w której jest jeden z najbogatszych klubów świata z Paryża, który lekką ręką wydał na Neymara dwa razy więcej, niż Monaco na dziesięciu spośród jedenastu piłkarzy z półfinału LM. Co ważniejsze – idzie kolejna fala, która może przynieść znów jakieś 150, może i 200 baniek. Pomijając, że wciąż w doskonałym wieku do drogiego opędzlowania pozostają Fabinho czy Thomas Lemar, doszli kolejni, którzy z każdym tygodniem nabierają wartości. 20-letni Tielemans, 22-letni Rony Lopes, 22-letni Jorge. Średnia wieku na te baty z PSG? 26,9, ale zawyżona przez Falcao, Subasicia i Raggiego, którzy zdecydowanie odstają od dwudziestoparolatków z Księstwa.
I jest tylko jedna rzecz, która trochę powstrzymuje mnie przed zamówieniem świeżutkiej, wartej 150 euro, koszulki meczowej. Dmitrij Rybołowlew to nadal rosyjski oligarcha, który według medialnych doniesień blisko współpracować miał nie tylko z Władimirem Putinem, ale też… Donaldem Trumpem. W wyniku afer, które towarzyszą mu od lat, robotę stracił m.in. monakijski minister sprawiedliwości, a sposób, w jaki ze sprzedawcy nawozu stał się niekwestionowanym królem wszystkich sprzedawców nawozu na wschód od Bugu jest – jak zwykle w przypadku rosyjskich biznesmenów – owiany tajemnicą i sporą liczbą plotek. Pomijając oczywiście rzecz najbardziej obrzydliwą, czyli zdradzanie żony.
Dlaczego się nad tym w ogóle zastanawiam? Bo trafiłem na wstrząsający artykuł dotyczący Manchesteru City. Przetłumaczyłem dość nieporadnie tylko lead, przeczytajcie koniecznie cały W TYM MIEJSCU. Nie myślcie tylko, że stawiam poczciwinie Dmitrija w jednym rzędzie, chodzi bardziej o sposób patrzenia na całą piłkę. Nicholas McGeehan pisze tak:
Mam pomysł na otwierającą scenę filmu dokumentalnego o Manchesterze City w sezonie 2017/18. Rozpoczyna się od ponurego ostrzeżenia od reportera US TV z 2009 roku: “Przypominamy, że sceny, które za chwilę państwo zobaczą są wyjątkowo brutalne i krwawe”. Potem pojawia się złowieszcza pauza, po której następuje pełna grozy muzyka towarzysząca scenie, w której Szejk Issa bin Zayed Al Nahyan używa poganiacza do bydła na swoim byłym partnerze biznesowym, sprzedawcy zboża, który jest przytrzymywany przez oficera policji gdzieś na pustyni niedaleko Abu Dhabi. Groźna muzyka ustępuje dźwiękowi z trybun Manchesteru City, gdzie kibice pozdrawiają właściciela klubu, Szejka Mansoura bin Zayeda Al Nahyana – brata szejka Issy – do melodii kumbaya. “Sheikh Mansour m’lord, Sheikh Mansour” – wrzeszczy tłum, a my obserwujemy jak Issa bije człowieka deską z gwoździem, posypuje jego rany solą, razi go prądem i podpala. Na tym etapie producenci muszą oprzeć się pokusie pokazania jakiejś eleganckiej akcji napędzanej przed Kevina de Bruyne i Davida Silvę. Zamiast tego kamera podąża za szejkiem Issą, który przejeżdża kilkakrotnie po swojej ofierze we własnym Mercedesie SUV, podczas gdy kibice City nadal wychwalają królewską rodzinę Abu Zabi, której pieniądze przyczyniły się do ich sukcesów i miejsca wśród drużyn ze szczytu europejskiego futbolu.
Czasem sobie myślę, że wcale nie tak fatalnie jest rozmyślać w momencie sukcesu w polskiej lidze – kiedy jedynego piłkarza naszego klubu, który kopie prosto piłkę, zwinie Olympiakos. Czasem nie tak źle jest martwić się, że nasza drużyna od piętnastu meczów nie wymieniła trzech celnych podań na połowie rywala (a i tak walczy o mistrzostwo). O wiele trudniejsze jest cieszyć się grą swojego klubu, pamiętając, skąd wzięły się pieniądze na taką grę. I jakkolwiek to brzmi – nie zazdroszczę mistrzom Anglii fety na długo przed końcem ligi. Bardziej współczuję dylematów, które będą w nich siedzieć już do końca ery szejków, gdy tylko w złości wyłączą ten powyższy tekst McGeehana.