Przez ostatnich dwadzieścia lat, rok w rok nie mogli być pewni, czy nie zostaną wyrzuceni ze swojego domu. Ich historia była towarem tak kuszącym, że próbowały się pod nią podpiąć dwa inne zespoły, w efekcie czego nawet w czeskiej pierwszej lidze doszło do meczu pomiędzy dwoma drużynami grającymi pod tą samą nazwą. Dziś Bohemians 1905, jedna z futbolowych dum Pragi, może wreszcie odetchnąć spokojnie. A tak się przynajmniej wydaje, bo – jak mówi Svatoslav Baťa, rzecznik klubu – wprost trudno zliczyć, ile razy wydawało się już, że klub wreszcie będzie mógł skupić się wyłącznie na sportowej rywalizacji, zrzucając z siebie balast wyczerpującej walki o tożsamość.
To właśnie Svatoslav zabrał mnie, a w tym momencie za moim pośrednictwem również was, za kulisy wszystkich tych potyczek. O barwy, o nazwę, o stadion. Niech świadectwem tego, jak wiele wymagających bitew stoczyli ludzie, których serca należały do klubu z Vrsovic, będą słowa, którymi pożegnał mnie mój rozmówca:
– Jeśli się w pewnym momencie pogubisz w tym wszystkim, nie przejmuj się. Kilka czeskich redakcji próbowało poskładać naszą historię w zgrabny artykuł, jak dotąd chyba żadnej nie udało się tego zrobić tak, by się w tym wszystkim nie poplątać.
***
Nie trzeba spędzać szczególnie wiele czasu na Ďolíčku, a więc stadionie Bohemians, by zrozumieć, jak ważną i jak pieczołowicie pielęgnowaną kwestią jest w tym miejscu historia. Złośliwi powiedzą, że widać to już po wejściu na klubowe korytarze, które mają klimat nieremontowanego od wielu dekad szpitala.
Szatnia gospodarzy też nie jest raczej arcydziełem sztuki nowoczesnej. Szczególnie urzeka stojący z boku wózek z supermarketu i żeliwny kaloryfer, który raczej nie jest dużo młodszy od samego klubu.
Mówiąc o szacunku do historii, miałem jednak na myśli przede wszystkim niewielkie, urządzone na miarę skromnych możliwości klubu, muzeum. W którym usłyszałem również wyjaśnienie jednej z największych futbolowych zagadek XX i XXI wieku. Jakim cudem w herbie czeskiego klubu piłkarskiego znalazł się kangur.
Otóż w latach 20. minionego stulecia Australijczycy wpadli na pomysł, że spopularyzują piłkę nożną poprzez zaproszenie na tournee po swoim kraju znanej europejskiej drużyny. Okazało się jednak, że znalezienie chętnych do tak dalekiej wycieczki wcale nie jest szczególnie prostym zadaniem. W końcu zaproszenie z australijskiego związku piłkarskiego trafiło na biurko czechosłowackiej federacji. Reprezentacja odmówiła, Sparta odmówiła, zgodził się dopiero klub AFK Vršovice, który na potrzeby wyprawy został przemianowany na Bohemians. Wyprawa okazała się na tyle udana, że Australijczycy poczuli się w obowiązku, by jakoś za tę wizytę podziękować. Sprezentowali więc przyjezdnym… dwa żywe kangury, które później trafiły do praskiego zoo. Do klubu z Vršovic (dziś już dzielnicy Pragi) przylgnęła więc po powrocie ksywka klokani (kangury), a niedługo później torbacz pojawił się także w herbie.
Dziś w siedzibie klubu można ich znaleźć co najmniej kilka. W biurze prezesa:
A także we wspomnianym klubowym minimuzeum:
W muzeum znajdziemy też prawdziwy rarytas – koszulkę, w której Antonin Panenka grał dla reprezentacji Czechosłowacji. Niestety, nie tę, w której strzelał słynnego karnego w Belgradzie.
– Panenka to największa postać w naszej historii. Co ważne, był z nami przez cały ten trudny czas, gdy ważyły się losy klubu. To człowiek, który jest instytucją większą niż Bohemians. Gdziekolwiek pojechałbyś w Europie, każdy go kojarzy. Przede wszystkim jego karnego, no i oczywiście wąsy – mówi Baťa.
O samym muzeum natomiast mówi tak: – Naszym obowiązkiem jest, by pielęgnować historię klubu. Bez niej nic byśmy nie znaczyli. Mamy piękne dziedzictwo, z którego możemy być dumni i staramy się to podkreślać na każdym kroku.
W pomieszczeniu – na oko 10×2 metry – znajdziemy więc tablicę upamiętniającą jedyny mistrzowski sezon Bohemians:
Trofeum z tamtych rozgrywek:
Tablice poświęcone zmarłym już niestety kibicom Bohemians.
A także tę upamiętniającą najważniejsze wydarzenie w najnowszej historii klubu. To, jak fani uratowali klub od zniknięcia z piłkarskiej mapy Europy.
Bo nie zwiedzałbym dziś Ďolíčka i nie rozmawiał z pracownikiem Bohemians 1905, gdyby nie ich inicjatywa. W 2005 roku, w którym obchodzono stulecie założenia klubu, szykował się bowiem równocześnie jego pogrzeb.
– Problemy zaczęły się już w 1998 roku, gdy stadion został odłączony od klubu. W czasach komunizmu stadiony nie były bowiem częścią klubów piłkarskich, a firm wielosekcyjnych. Ďolíček należał do Tělovýchovnej jednoty Bohemians, która zrzeszała ponad 30 różnych dyscyplin sportowych, w tym na przykład… brydża. No więc ta firma sprzedała prawa do stadionu prywatnemu właścicielowi, Bohemians Real. Od tamtej pory dostawaliśmy tylko roczny kontrakt na użytkowanie stadionu, cały czas żyjąc w niepewności. Nie wiedząc, czy za rok zostanie on odnowiony, czy może zostaniemy bez miejsca do rozgrywania naszych domowych meczów. Swoje zrobił też właściciel klubu, który może i rozumiał piłkę nożną, ale nie miał pojęcia o zarządzaniu klubem, o rozsądnym gospodarowaniu pieniędzmi. W 2005 roku musiał więc ogłosić bankructwo.
Kibice dokonali jednak rzeczy niebywałej. Wspólnymi siłami zebrali 3,8 miliona koron czeskich (około 140 tysięcy euro) na spłatę części długów, dogadali się też z pozostałymi pożyczkodawcami na spłatę reszty zaległości w nieco późniejszym terminie. Czek na 2,8 miliona przedstawiciele kibiców przekazali nowym władzom klubu przed inaugurującym rozgrywki w 3. lidze meczem derbowym z rezerwami Slavii Praga, pozostałe środki przekazali w ciągu kolejnego roku.
Na tym zresztą inicjatywy fanów się nie skończyły, bo ci wielokrotnie wspierali klub kolejnymi zbiórkami. Stałym punktem programu stało się oddawanie przedstawicielom kibiców kubków po piwie, za które płaci się dodatkowo przy zakupie złotego napoju. Te kubki są swego rodzaju symbolem wsparcia drużyny.
– Stowarzyszenie kibiców cały czas wymyśla nowe sposoby na zebranie pieniędzy dla klubu. Kibice posiadają 12% udziałów i jako jedyni w całych Czechach mają dwóch członków w radzie nadzorczej klubu, uczestniczą w podejmowaniu wszystkich istotnych wyborów w kwestii przyszłości klubu. Żadna decyzja nie zostaje podjęta bez ich wiedzy. Samo stowarzyszenie ma około 1300 członków, którzy co miesiąc wspierają Bohemians 1905 finansowo. Dbają o stadion, pielęgnują tradycje – mówi Baťa.
I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że gdy nie wiadomo było, co dalej z Kangurami, znalazło się paru chętnych, by bogate tradycje Bohemians przejąć.
Jednym z nich był Michal Vejsada, człowiek, który pożyczył właścicielowi Bohemians 1905 milion koron. I który w 2009 roku postanowił, że przekaże nazwę „Bohemians”, barwy i herb upadłemu lata wcześniej klubowi Bohemians Praga, z którym w 2009 roku wystartował wreszcie w najniższej praskiej lidze. W 2012 roku czeska federacja piłkarska zdecydowała się anulować członkostwo w swoich strukturach ze względu na niewypłacalność. To jednak nie powstrzymało Vejsady przed rzucaniem Bohemians 1905 kłód pod nogi.
– Od trzynastu lat walczymy z nim w sądzie. Nie przestał nas atakować nawet mimo tego, że 2-3 lata temu fedracja zaproponowała mu 20 milionów koron za zaprzestanie ciągłych pozwów. On jednak ani myślał przestać. Ten człowiek tak bardzo nienawidzi władz, kibiców naszego klubu, że wątpię, by odpuścił tak długo, jak tylko będzie żyw.
Bohemians Vejsady był zaledwie małym, ledwo widocznym punkcikiem na piłkarskiej mapie Czech. Co innego FK Bohemians Praga Karela Kapra, który w 2005 roku, a więc kilka miesięcy po ogłoszeniu przez Bohemians 1905 bankructwa, wykupił prawa do logo i nazwy od Vejsady i przekazał je trzecioligowemu klubowi FC Střížkov Praga 9, który grał wtedy w trzeciej lidze czeskiej.
Czyli – jak się pewnie domyślacie – w tej samej lidze, w której grało wtedy uratowane przez kibiców Bohemians 1905. Mało tego, losy obu zespołów potoczyły się takim torem, że w sezonie 2009/2010 doszło do absolutnie niepowtarzalnego meczu w najwyższej klasie rozgrywkowej w Czechach.
Bohemians – Bohemians.
Kangur kangurowi oka nie wykole. Czy jakoś tak.
Meczu w liczbie pojedynczej, bo do rewanżu już nie doszło.
– W rundzie rewanżowej Kapr nie chciał, żeby jego zespół przyjeżdżał na Ďolíček. Federacja ukarała go za to -15 punktami, co oznaczało, że jego zespół zakończył sezon z -1 punktem na koncie. To był początek ich końca. Jakieś dwa lata później wygraliśmy z Kaprem w sądzie, przez co nie mógł już używać naszej nazwy i herbu – opowiada Baťa.
Dziś jego klub już nie istnieje, został przekształcony w Football Academy Prague i nie wystawia już dorosłej drużyny, a skupia się wyłącznie na szkoleniu młodzieży.
Pytam Svatoslava, dlaczego tak wiele osób chciało skorzystać na problemach Bohemians, przejąć właśnie tę nazwę, a nie pracować na własną markę.
– Ze względu na historię, na prestiż jaki się z nią wiąże. Ale to my byliśmy jedynymi prawowitymi spadkobiercami klubu. Nawet gdy po ogłoszeniu bankructwa klub musiał się w 2005 roku wycofać z rozgrywek drugiej ligi, drużyny młodzieżowe dograły sezon do końca i nie przestały istnieć. To one są jedyną ciągłością pomiędzy “starym” a “nowym” klubem, mają wciąż ten sam numer w krajowym rejestrze, co zespoły młodzieżowe Bohemians przez 100 lat od założenia klubu do bankructwa w 2005. Zawsze mieliśmy też czeską federację po swojej stronie, bo ta nie chciała występować przeciwko kibicom. A ci tutaj są absolutnie wyjątkowi. Gdy w 2005 roku zaczynaliśmy od trzeciej ligi, średnia frekwencja na Ďolíčku była piątą najwyższą spośród wszystkich czeskich klubów. Wyprzedziły nas tylko Sparta, Slovan, Banik i Teplice.
***
Obok wojny o tożsamość, ludzie związani z Bohemians toczyli jednak jeszcze jedną, zdecydowanie dłuższą walkę, zakończoną dopiero w tym roku. Tę o ich stadion. O Ďolíček.
Ďolíček, więcej niż stadion / fot. NewsPix.pl
– Tak jak mówiłem, ta walka trwała przez dwadzieścia lat, kiedy co roku musieliśmy podpisywać nową umowę na użytkowanie stadionu, nie mając pojęcia, czy takową dostaniemy. W 2010 roku firma, do której od 1998 należał stadion, odmówiła zarządzania renowacją obiektu, której wymagała od nas czeska federacja. Oznaczało to, że nie będziemy mogli grać na naszym stadionie i że czekają nas przenosiny na pobliski stadion należący do naszego największego rywala, Slavii. Kibice byli oburzeni, zamiast siedmiu tysięcy na mecze zaczęły ich przychodzić zaledwie dwa tysiące. Fani Slavii także nie byli szczególnie zadowoleni. Dlatego postanowiliśmy wspólnie z nimi założyć partię polityczną Desítka pro domácí (w skrócie DPD – przyp.red.) i wystartować w wyborach do samorządu dystryktu Praga 10.
– Czekaj, czekaj. Dobrze rozumiem? Wspólnie z kibicami największego rywala?
– Tak, z kibicami tej samej Slavii, której wypominamy, że nie jest prawowitym klubem z Vršovic, bo przecież została tu przeniesiona z Letnej w latach 40. XX wieku. Ale, jak to mówią, wspólny wróg jednoczy. Zdobyliśmy 8% głosów i przez cztery lata udało nam się nakłonić urząd dystryktu Praga 10 do wykupienia stadionu z rąk Bohemians Real. Podpisano już wstępne dokumenty, ale wtedy przyszły kolejne wybory i koncepcja się zmieniła. Praga 10 zrezygnowała z wykupu, przekonując, że zawarła porozumienie z urzędem miasta, że to on zostanie nowym właścicielem stadionu. Potrwało to kolejne trzy lata, ale dziś możemy już powiedzieć, że Ďolíček jest stadionem miejskim. I że po raz pierwszy od dwóch dekad mamy podpisaną umowę jego użytkowania nie na rok, a na całe dziesięć lat.
Jedna z najsłynniejszych opraw kibiców Bohemians. “Każde miasto ma swój symbol”. / fot. sektor1905.cz
Taki stan rzeczy pozwala wreszcie myśleć już nie tylko o tym, czy w kolejnym sezonie klub nie pozostanie bezdomny. A skupić się wreszcie na tym, co wymaga poprawy. Bo Ďolíček to stadion klimatyczny, owszem. Swoje robią miejsca stojące za jedną z bramek, gdzie swój plac mają ci najbardziej fanatyczni kibice. Na niewielu innych obiektach podczas meczów można na legalu zapalić spliffa, nie zadzierajac przy tym z ochroną. Niewiele innych stadionów oferuje też takie udogodnienie, że gdyby akurat zachciało ci się siku, to możesz załatwić swoją potrzebę na szczycie trybuny, spoglądając nadal przez ramię na boiskowe wydarzenia.
Ale przy tym wszystkim (albo raczej: ze względu na to wszystko) Ďolíček jest tak bardzo daleki od nowoczesnych standardów. Svatoslav nie ukrywa, że kolejnym celem, po osiągnięciu stabilizacji odnośnie stadionu, jest powrót do europejskich pucharów po ponad trzech dekadach przerwy. Tymczasem trzecia runda eliminacji Ligi Europy to maks, na co Ďolíček stać.
– Nasz stadion stoi w praktycznie niezmienionym stanie od 1970 roku, kiedy został wybudowany. Od tamtej pory doczekał się kilku niewielkich renowacji, ale nie wygląda jak obiekt, jaki chciałbyś widzieć w XXI wieku.
Umówmy się, mając w pamięci to, z jaką determinacją kibice walczyli najpierw o to, by nikt inny nie mógł się podszywać pod ich ukochany klub, a później o to, by nie musieć się bać o eksmisję ze swojego piłkarskiego domu, postawienie brakującej trybuny za jedną z bramek i odnowienie dwóch istniejących wydaje się być dla nich bułką z masłem.
SZYMON PODSTUFKA