Reklama

Sport najlepiej uprawiać z rodziną. Zwłaszcza zawodowy

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

26 marca 2018, 21:03 • 8 min czytania 4 komentarze

Siostry Williams, bracia Kliczko, Bob i Mike Bryan. Na polskim podwórku Lijewscy, Jureccy czy siostry Radwańskie. Sportowe rodzeństwa, które znamy naprawdę dobrze i obserwujemy ich sukcesy. Jest ich jednak znacznie więcej, a wśród nich dużo takich, o których mówi się zdecydowanie zbyt mało.

Sport najlepiej uprawiać z rodziną. Zwłaszcza zawodowy

Rodzinną grą okazują się być takie sporty jak krykiet czy baseball. Serio, mamy wrażenie, że w każdej drużynie czy reprezentacji zagrali tam bracia. Wygląda to jak promocja „weź jednego, drugiego dostaniesz gratis”. Ale o tych dyscyplinach pisać nie będziemy, bo… czy ktoś tutaj ogląda którąś z nich? No właśnie. Wiemy, że mają swoich fanów, ale ci pewnie znają te nazwiska doskonale. Więc my ich nie ruszamy.

Gdzie więc zaczniemy? W wodzie. I na trasach biegowych. I na rowerze. Jednym słowem: triathlon.

Brat zawsze wesprze

Ostatnią wielką robotę dla promocji triathlonu w Polsce zrobił film „Najlepszy” z Jakubem Gierszałem w roli głównej. Kawał dobrego kina. W Wielkiej Brytanii ten sport nie potrzebuje żadnej reklamy – wystarczy, że ma braci Brownlee. Starszy, Alistair, to dwukrotny mistrz olimpijski – z Londynu i Rio. Młodszy, Jonathan, zdobywał medale na tych samych igrzyskach. Najpierw brązowy, potem srebrny. Niby stał w cieniu brata, ale myślimy, że jakoś to przeżyje.

Reklama

Najgłośniej na całym świecie zrobiło się o nich, gdy Alistair porzucił szansę na zwycięstwo w zawodach, by pomóc Jonny’emu dobiec do linii mety. Ten drugi walczył o zwycięstwo w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata, więc ważne było, by zajął jak najwyższą lokatę. Ostatecznie historia, choć wspaniała, nie zakończyła się happy endem – Jonathan przegrał o 4 sekundy z Mario Molą z Hiszpanii (więcej o braciach przeczytacie tu)

Ilość i… jakość

Znacie ten moment, gdy ktoś żartuje, że chciałby mieć jedenaście dzieci, bo zmontowałby z nich drużynę piłkarską? Niektórzy najwidoczniej próbują do tego dobić, a gdy się nie udaje, dają dzieciakom wolność wyboru. No i trafiło się kilka przypadków, w których stwierdziły one, że piłka jest spoko, ale niekoniecznie okrągła.

Sam, Tom, George i Luke. Burgess. To ostatnie to ich nazwisko. Wszyscy czterej grają w rugby i radzą sobie całkiem nieźle. Nie wiemy, co jadła ich matka, gdy była w ciąży, ani jakie metody wychowawcze stosowała, więc nie powiemy wam, jak sprawić, by wasze dzieci zostały gwiazdami sportu. Zresztą sami chętnie byśmy się tego dowiedzieli.

Jeśli chodzi o braci, to trzej pierwsi grają w ekipie South Sydney Rabbithots w australijskiej lidze. Wyłamuje się Luke, który aktualnie reprezentuje Salford Red Devils. Podejrzewamy, że te nazwy są wam zupełnie obce, ale ta już niekoniecznie: Sam, Tom i George zaliczyli występy w reprezentacji Anglii. Znów wyłamał się ostatni z nich, który jeszcze nie miał takiej okazji.

Reklama

Jeśli i to nie przemawia do was w kontekście ich klasy sportowej, to może przemówi to: każdy z nich swoje zarobki liczy w milionach dolarów. Naprawdę chcielibyśmy znać sekret ich matki.

Ale jeśli nie dowiemy się od niej, jak wychować czwórkę dzieciaków na milionerów sportowców, to możemy zapytać o to panią Barrett. Jej synowie – Scott, Beuaden (serio, takie imię, nie wymyśliliśmy go), Jordie i Kane. Ostatni już zakończył karierę, zresztą nieco odstawał od reszty rodzeństwa. Pozostała trójka bowiem grała już w narodowej reprezentacji Nowej Zelandii. A musicie wiedzieć, że o ile ten kraj nie kojarzy się z wieloma sportami, o tyle rugby tam to rzecz niemal święta.

Każdy, kto w to wątpi, proszony jest o odpalenie filmiku z przedmeczową haką. Gwarantujemy, że się wczujecie.

Futbol… ale nie nasz

Najbardziej w Amerykanach drażni nas chyba to, że na piłkę nożną mówią „soccer”, a futbol to u nich… to coś, co wygląda jak rugby w zbrojach. Ale cóż, przyzwyczailiśmy się już do tego, że Ibrahimovicia oglądać będziemy nie w MLF, a w MLS.

A teraz całkiem poważnie: futbol amerykański to całkiem ciekawy sport i, jak się okazuje, i tam rządzą bracia. No dobra, rządzi jeden z nich, bo Peyton Manning przeszedł już na zasłużoną emeryturę. Gra jeszcze młodszy od niego o pięć lat Eli. Obaj byli jedynkami w drafcie, gdy przyszła ich kolej. Ten emerytowany to pięciokrotny MVP ligi, raz został też MVP Super Bowl. Lista jego rekordów nie mieści się na ekranie laptopa. Serio, sprawdzaliśmy. Dwa razy zdobywał mistrzostwo. W roku 2006 i 2016. Jego bratu wiedzie się równie dobrze. Też dwa razy wygrywał w Super Bowl, pierwszy raz zresztą sezon po Peytonie. W obu przypadkach dostawał nagrodę dla MVP finału. 

Do tej pory jedyny Chandler, jakiego znaliśmy, to ten z „Przyjaciół”. Teraz wiemy, że Chandler Jones to całkiem niezły futbolista, który też sięgał po zwycięstwo w Super Bowl. Podobnie jak jego brat, Arthur. Ale on przeszedł już na emeryturę. Do tej dwójki dołączyć należy Jona Snowa Jonesa (to chyba taki nasz Marcin Marciniszyn). I uwaga: Jon się wyłamał. Nie poszedł w stronę NFL, a octagonu. Walki w klatce to jego żywioł i trzeba przyznać, że jest w tym mistrzem. Dosłownie, bo w latach 2011-2015 trzymał pas UFC w wadze półciężkiej. Jego bilans walk to z kolei fantastyczne 20-1-1. Ostatnio jednak znany jest z innego „wyczynu” – po walce z Danielem Cormierem wykryto u niego środki dopingujące. Stracił też pas, który zdobył w tym właśnie pojedynku.

Zresztą Jon to niezły ananas. Sytuacja z kwietnia 2015 roku. Uwaga, cytujemy: „Zgodnie z zeznaniami świadków, Jon wjechał na skrzyżowanie na czerwonym świetle powodując wypadek i zderzenie trzech pojazdów, a następnie uciekł z miejsca zdarzenia. Po chwili wrócił, ale tylko po gotówkę pozostawioną w samochodzie. W zderzeniu ucierpiała kobieta w ciąży – złamała rękę i nadgarstek. Na szczęście dziecku nic się nie stało”.

Wiecie jak to jest, w każdej rodzinie trafi się czarna owca.

Jak brat z siostrą

Zauważyliście, że jeśli już jakieś rodzeństwa odnoszą sukcesy w sporcie, to zwykle są tej samej płci? Powinniście, bo dotyczy to wszystkich, które do tej pory wymieniliśmy. Pora więc nieco zamieszać i przedstawić wam tę, jak się okazuje, niecodzienną sytuację, gdzie sukcesy odnoszą nie tylko bracia lub tylko siostry, ale brat i siostra.

Wystartujemy w świecie tenisa. O ile wszyscy podziwiają siostry Williams i kojarzą braci Bryanów, nawet jeśli nie oglądają debla, o tyle wiele osób zdążyło już zapomnieć, że na sam koniec XX wieku na szczyt rankingu ATP wdrapał się dwudziestolatek z Rosji. Marat Safin miał papiery na wielkie granie i… nie do końca je zrealizował. Jasne, był liderem rankingu, wygrał dwa turnieje wielkoszlemowe (US Open 2000 i Australian Open 2005), ale nie ulega wątpliwości, że mógłby zrobić więcej. Szybko też zakończył swoją zawodową karierę, bo już w roku 2009, nie mając jeszcze trzydziestki.

Miał za to o sześć lat młodszą siostrę, która w tym samym sezonie, gdy on kończył karierę, powtórzyła jego wyczyn i została liderką rankingu WTA. Tym samym stali się pierwszym rodzeństwem, które królowało na obu światowych listach. Dinara ma w swojej karierze sukces w wielkim szlemie, ale w grze podwójnej – wygrała US Open w roku 2007. W singlu trzykrotnie dochodziła do finałów i za każdym razem przegrywała. Z kortem rozstała się jeszcze szybciej niż jej brat – miała 28 lat i plecy, które nie pozwalały jej grać na poziomie, jakiego oczekiwała.

Wiecie, kto grał za to na poziomie zgodnym ze swoimi oczekiwaniami? Reggie Miller. Co prawda nigdy nie miał okazji założyć mistrzowskiego pierścienia za zwycięstwo w NBA, ale mistrzostwo olimpijskie, mistrzostwo świata i pięciokrotne uczestnictwo w meczu gwiazd to też całkiem niezły wynik. Gwarantujemy, że jeśli zapytacie fana basketu o to kim był i gdzie grał Reggie, bez problemu wam odpowie.

Co by się jednak stało, gdybyście przywołali nazwisko Cheryl Miller? Z dużym prawdopodobieństwem napiszemy, że nic. A szkoda, bo odnosiła sukcesy większe od swojego młodszego brata. Również jest mistrzynią olimpijską i świata, ale dokłada do tych tytułów dwa mistrzostwa NCAA. W koszykówce kobiet tamtych czasów – najlepszej ligi świata. Utarło się nawet stwierdzenie, że „walka” z Cheryl to „jedyna rywalizacja, której Reggie nie mógł wygrać”. I ktoś chce nam wmówić, że to niby słaba płeć?

Biegiem!

Że kraje afrykańskie to miejsce dla średnio- i długodystansowców – to wiemy nie od dziś. Ale i tak niesamowite jest, że trafiła się tam rodzina, która „wyhodowała” trzy medalistki igrzysk olimpijskich! Teraz uważajcie, bo nie będzie łatwo zapamiętać: mowa o siostrach Ejegayehu, Tirunesh i Genzeba Dibaba.

Po kolei: najstarsza, Ejegayehu, zdobyła srebro w Atenach. Do tego dołożyła dwa brązowe medale mistrzostw świata. I to najsłabsza z sióstr. To taka dość dziwna sytuacja, gdy osiągasz coś, o czym marzy każdy sportowiec na świecie, a w rodzinie i tak jesteś pod tym względem trzecia. Najlepsza zdecydowanie jest Tirunesh. Sześć olimpijskich medali, w tym trzy złota. Stawała na podium na kolejnych czterech igrzyskach, w Rio dokładając do kolekcji brązowy medal na 10 kilometrów. Mistrzostwa świata? Pięć złotych, jeden srebrny krążek. Tak się zostaje faworytką rodziców.

Zostaje jeszcze najmłodsza, Genzebe. Ona najwidoczniej stwierdziła, że nie chce rywalizować z tym, co osiągnęły jej siostry i postanowiła skrócić nieco dystans. Dosłownie, bo zamiast 5 i 10 kilometrów, biega na 1,5 i 3. Taka zmiana przyniosła jej srebro w Rio, a do tego złoto i brąz mistrzostw świata na otwartym stadionie oraz cztery pierwsze miejsca na halowych mistrzostwach świata.

Ciekawe, jak długo potrafiły grać w berka, kiedy były małe. Obstawiamy minimum pięć godzin.

Cała reszta

To tylko mały wycinek rzeczywistości. Uwierzcie, że braci i sióstr, którzy radzą sobie w sportowym świecie jest dużo więcej. Nie wiemy, co na to wpływa. Pewnie dobre geny, może picie mleka za dzieciaka czy jedzenie marchewki lub innej pietruszki. Niemniej, gratulujemy im wszystkim. Choć pewnie po pierwsze powinniśmy pogratulować ich rodzicom: dobra robota, ludzie!

Nie obrazilibyśmy się, jakby kilka takich rodzeństw w najbliższym czasie pojawiło się w Polsce.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix.pl

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

4 komentarze

Loading...