Niepewny byt. Niepewne pieniądze. Rozłąka z rodziną. Wyrzuty sumienia. Nieustanne balansowanie pomiędzy chwilami zwątpienia, a chwilami wiary. Chwile radości przeplatane z chwilami dojmującej samotności.
Jak wygląda życie trenera, który nie jest na świeczniku, tylko na niższym szczeblu piramidy piłkarskiej? Z czym musi się mierzyć każdego dnia? Jakie są blaski, a jakie cienie jego życia?
O tym wszystkim opowiedział nam Michał Macek.
***
Córka się urodziła. Człowieka rozpierała radość. Cały dzień ktoś dzwonił. Wszyscy z gratulacjami. I tylko jeden telefon z Pelikana Łowicz dotyczył tego, żebym sprzęt zdał. To dzwonił taki prezes, który widząc mnie na Ursusie odwracał wzrok i udawał, że mnie nie widzi.
Gdy po wyborach w Pelikanie zmieniły się władze, zaproszono mnie na rozmowę. Wchodzę, tam siedem osób z zarządu. Wręczyli mi wypowiedzenie. Pytałem o powody, przyczyny – nie byli w stanie podać żadnych. Prezes na korytarzu powiedział, że dogadamy się finansowo jeśli chodzi o rozwiązanie umowy. Zgodził się na zaproponowaną przeze mnie polubowną kwotę. Z tym, że termin płatności już minął. Zaufałem ludziom, chciałem iść na rękę, jest nauczka. Teraz nie odbierają telefonów.
Czym tak podpadłeś?
Bo chcę moje należności, moje pieniądze. Jakby człowiek miał pierwsza ligę czy Ekstraklasę, mógłby sobie machnąć ręką. Ale to nie są pieniądze dla mnie, żebym sobie poszedł i przetańczył, tylko dla mojej rodziny. Nie odpuszczę.
Ile zarabiałeś jako trener bramkarzy w Pelikanie?
Między dwa, a trzy tysiące. Do tego prowadziłem rocznik 2009 w Dolcanie, coś też wpadło. Utrzymaj się z tego w Warszawie, ciężko jest, ale jak ma się jakiś cel i w niego wierzy, to warto ryzykować. Z tym, że to ryzyko chyba już za długo podejmuję.
Najgorsze, że nie masz rodziny przy sobie na co dzień.
Najgorsze. Wstajesz rano i jest pustka. Nie masz się do kogo odezwać. Śniadanie, kawka, potem treningi jedne, drugie, trzecie. Najgorzej jest po ostatnim, zaplanowanym na 18:45. Każdy z trenerów jedzie do domu, a ty co? Patrzysz w sufit. To dotyczy nie tylko mnie, tylko wielu zawodników i trenerów – czeka tylko pusty dom. A raczej nie dom, bo ja tego nie nazywam domem. Dom to jest w Zamościu. Tam jest ciepło rodzinne, tam jest Natalia i dzieciaki.
Tam jest wszystko.
Przecież jej tu nie ściągnę. Po co? Tam ma siostry, ma pomoc swojej mamy, mojej mamy. Jak dostanę wolne dwa, trzy dni, to nie patrzę na koszty paliwa, wsiadam i jadę. Jak jestem u siebie, tego uczucia nie da się opisać – żona u boku, dzieciaki dokazują, córka przyjdzie się przytulić… niebo a ziemia.
Masz wyrzuty sumienia?
Codziennie. Straszne wyrzuty sumienia.
Co sobie wyrzucasz?
A może trzeba było normalną robotę znaleźć i być z nimi? Jestem tu, daj Boże, pójdę wyżej za dobre pieniądze. Ale nie widzę jak dziecko dorasta. Przyjeżdżam po tygodniu i dziwię się jak urosła. Odprowadzam ostatnio Martynę do przedszkola. Idziemy za rękę. I ona do mnie z takim pytaniem:
– Tato, kiedy będziesz pracował w Zamościu?
– Chciałbym córciu, jak najszybciej.
– A po co jedziesz do Warszawy?
– Żeby mieć pieniądze dla ciebie na zabawki i sukienki.
Żartem powiedziałem, specjalnie też o sukienkach, bo Martyna uwielbia się przebierać. A dziecko do mnie z takim tekstem:
– Ja nie chcę tato, żebyś mi kupował zabawki. Chcę, żebyś był tu.
O Jezu. Uderzyło mnie. Straszne uczucie. Naprawdę straszne.
Mariusz Pawlak, trener GKS-u Bełchatów, powiedział mi swego czasu tak: “Chciałbym z rodziną spędzać jak najwięcej czasu, oni chcieliby ze mną. Zwłaszcza piętnastoletni syn, który dorasta bez ojca. Zdaję sobie z tego sprawę, wiem, że to nie jest to. Mam nadzieję, że w przyszłości nie stracę na tym, że kiedyś nie będę żałował.”. Pawlak rodzinę zostawia w Gdańsku.
Ale powiedz mi jedną rzecz. Całe życie robiłem przy piłce. Czym mam się zająć? No dobra, pracowałem swego czasu jako przedstawiciel handlowy. Nienawidziłem tej roboty. Dzwonisz do ludzi i ich naciągasz. Budziłem się i myślałem: Boże, żeby tylko wygrać w totka i móc tego nie robić. Czasami jechałem do lasu, czytałem Piłkę Nożną, przespałem się godzinkę albo dwie. Wyniki jednak miałem, poza tym dyrektor, Piotrek, coś we mnie widział. Potem jak zmienił firmę, zabrał mnie ze sobą. Ale któregoś razu spojrzał na mnie i mówi:
– Chyba ci to przyjemności nie sprawia.
– Szczerze, kurwa, nie.
I się pożegnaliśmy. Wróciłem do sportu. Był taki moment, gdzie prowadziłem treningi w czterech klubach. Zbierałem na kupkę – tu pięćset złotych, tam sześćset. Najśmieszniejsze, że w Legionovii, a więc w drugiej lidze, pracowałem w zasadzie za darmo. Tylko po to, żeby się rozwijać. Trenerem był Ryszard Wieczorek. Jak przyjechałem do niego na rozmowę o pracę i mnie przyjął, modliłem się tylko, żeby nie kazał mi od razu jechać na mecz. Miałem rocznicę ślubu, wykupiłem już żonie niespodziankę na Mazurach. Jeden jedyny raz, kiedy nie chciałem jechać na mecz, ale udało się: Wieczorek powiedział, żebym przyszedł w poniedziałek. Weekend uratowany.
Później jeszcze miałem klasę sportową w szkole, z czasem nawet wychowawstwo. Dla tych chłopaków dzień, w którym zostałem ich wychowawcą, był najczarniejszym w ich życiu. Obiecałem sobie, że żaden z nich nie będzie miał jedynki na półrocze. Klasa piłkarska, więc z doświadczenia wiedziałem, że – delikatnie mówiąc – nie każdy myśli tu o nauce. Wchodziłem do nich na lekcje. Siadałem z jednym, z drugim, pilnowałem co robi. Czasem ucho wykręciłem, nie powinno się tego robić, ale dopiąłem swego. Zżyliśmy się, ostatnio pisali, żebyśmy się spotkali, pograli w piłkę. Mnie jednak ze szkoły wymiotła dobra zmiana.
Wciąż wierzę, że to co robię, będzie mieć sens. Jak pójdę poziom lub dwa poziomy wyżej, będzie inaczej. Ta praca to jest kopniak energetyczny każdego dnia. Kocham to robić. Czysta pasja. Marzyłem o życiu przy piłce od małego, gdy na plakatach miałem w pokoju Andrzeja Woźniaka, Chilaverta, Bernarda Lamę.
Czemu fascynowała cię bramka?
Bo gruby na bramkę?
Byłeś gruby?
Może przez krótki okres. Ale przede wszystkim to lubiłem. Fajna mieszanka presji z odpowiedzialnością.
Jesteś wariatem? Podobno to przypadłość bramkarzy i lewoskrzydłowych.
Może jakbym był wariatem, grałbym gdzieś wyżej. A tak to Hetman za mocnych drugoligowych czasów, nie przebiłem się. Broniłem w rezerwach, wypożyczano mnie do niższych lig. Pamiętam w Sparcie Wożuczyn przebieraliśmy się w podziemiach starej cukrowni. Wielka, rozpadająca się stara hala, jakieś rozłażące się deski. Prysznic na sznureczek. Strasznie to wyglądało.
Byłeś wiernym kibicem Hetmana?
Całe miasto kibicowało. Zamość do dziś żyje futbolem, tam jest wielki piłkarski potencjał. Gdy przyjechała Legia, na stadion przyszło dwanaście tysięcy ludzi. Swego czasu zagrała tu ligowy mecz Polonia Warszawa z Górnikiem Zabrze, bo z jakiejś przyczyny nie mogła grać u siebie. Choć nie grał Hetman, ludzi sporo, atmosfera sztos. Powrót do Hetmana byłby marzeniem, bo to mój klub i moje miasto.
Wierzyłeś w ogóle, że będziesz piłkarzem?
Jako dziecko chciałem być najlepszym bramkarzem na świecie. Miałem osiem, może dziewięć lat i nawet modliłem się czasami: panie Boże, chciałbym być najlepszym bramkarzem na świecie. Tylko co z tego, że chciałem, skoro niewiele w tym kierunku robiłem.
Jak podchodziłeś do szkoły?
Nieszczególnie. Kończyłem liceum ekonomiczne, ale byłem leniem. Nie chciało mi się uczyć, a w głowie fiu bździu, tylko piłka. Poza tym spędzało się czas na osiedlu rojąc nierealne marzenia. Większość z ówczesnych przyjaciół wyjechało do pracy na Zachód. Biedny region, ludzie rozjechali się po świecie, każdy w innym kierunku.
Czasem mam myśl, że może jakbym się cofnął w czasie, to po tym liceum ekonomicznym otwierały się jakieś fajne opcje. Może kierunek bankowość? Byłaby pewna robota. Ale potem myślę – gdzie tu choćby promil tej ekscytacji, którą daje praca w piłce. Życie masz jedno. Jeśli jest szansa robić w nim to, co sprawia przyjemność, to trzeba chociaż spróbować.
I na co poszedłeś, skoro nie na bankowość?
Na AWF.
Rodzice nie próbowali cię namówić na inną ścieżkę kariery?
Tata w policji, mama w policji, brat w policji. Przez pewien czas myślałem: a może też pójdę na policjanta? Pewna robota. Ale po paru dniach pomyślałem – Michał, na zdrowy rozum. Co ty tam będziesz robił? Mam cudownych rodziców. Nigdy nie mówili: zrobiłeś źle, ta decyzja nie taka. Twoje życie, decyduj o nim.
Powiodło ci się na studiach?
Zostałem biznesmenem. W Białej Podlaskiej był wtedy jeden hipermarket – Champion. Tata dał mi upragniony samochód, Polonez Caro 1.6 GLi, więc jechaliśmy z kolegami do Championa, całego “poldka” zapychało się zgrzewkami piwa, a potem sprzedawało z zyskiem w akademiku. Tak zaczęliśmy handlować, że zapomnieliśmy chyba o nauce. Tyle. Później chodziłem do szkoły w Kielcach, tu zrobiłem choćby papiery instruktora piłki nożnej. Niektóre zajęcia prowadził Leszek Ojrzyński. Niesamowita charyzma. Nawet dykcja, nawet to w jaki sposób mówił… ciarki. Albo gdy opowiadał o InStacie. Dla nas kompletna nowość, każdy oczy jak pięciozłotówki. Tylko chcę potem sobie ściągnąć, a tu koszt jak za dobry samochód. Któregoś razu Ojrzyński kazał nam wypisać gdzie będziemy za dziesięć lat. Wypisałem tam między innymi: być w szatni Korony Kielce. I z jednej strony myślisz: kurde, chłopie, gdzieś ty głowę miał. A z drugiej – była Legionovia u trenera Wieczorka, II liga. Był Pelikan, III liga. Mam 34 lata, jak na trenera bramkarzy niewiele. Niektórzy w tym wieku mają doświadczenie tylko z dziećmi. Daj Boże jeszcze się rozwinąć. A nuż się uda.
Ciekawi mnie co o twojej pracy sądzi twoja druga połówka.
Trzeba by jej zapytać. Miałbyś drugi wywiad. Znacznie dłuższy.
Jak się poznaliście?
Mieszkała w tym samym bloku co ja, tylko w sąsiedniej klatce. Jest cztery lata młodsza. Ja chodziłem wówczas w stroju Hetmana, lansowałem się własnym Polonezem. więc traktowałem ją początkowo jak gówniarę. Ale któregoś razu poszedłem na dyskotekę. Ona już na studia szła. Kurde, co mi szkodzi – zagadam. Znamy się tyle lat. I tak pogadaliśmy, że wróciliśmy razem do bloku o 5 rano. Odprowadziłem ją pod klatkę, sam poszedłem do drugiej. I tak się zaczęło. Ujęła mnie swoją skromnością, zaradnością. Jest tak samodzielna, że to się w głowie nie mieści. Zawsze ze wszystkim sobie w życiu poradzi.
Gdy wyjechała do Warszawy na studia, pojechałem zakochany za nią. Mieszkała z koleżankami, potem zamieszkaliśmy razem. Był ślub i dziecko w drodze. W grudniu przyszło najgorsze. Tuż przed świętami dowiedzieliśmy się, że Marika może być chora. Następne miesiące ciągnęły się jak dziesięć lat. Patrzysz na żonę, brzuch rośnie, z jednej strony szczęście, a z drugiej dojmujący niepokój co się stanie.
Ciężko myśleć wtedy o czymkolwiek innym.
Zacząłem palić. Żona pewnie dopiero teraz się dowie, bo się kryłem, wychodziłem na balkon i paliłem fajkę za fajką. Mała miała przepuklinę przeponową. Mieliśmy możliwość jechać do Belgii na operację. Wiązało się to z wielkimi kosztami, ale tutaj trudno – nawet wzięlibyśmy kredyt. Znacznie gorzej, że operacja nie była bezpieczna. Nie wiedziałem co robić. Jak trwoga to do Boga – zaczęliśmy się intensywnie modlić.
O co prosiłeś Boga?
Tylko o zdrowie Mariki. Nic więcej nie miało znaczenia. Jak wspominam tamten czas, to tak naprawdę jest dziura w pamięci. Jakby wielomiesięczny, urwany film. Jakby wyparcie. Zacząłem mieć wyrzuty sumienia. Może to przeze mnie? Może jakby człowiek lepiej się odżywiał? Może jakiś stres, może wywołana niepotrzebna kłótnia? Lekarze powiedzieli, że to przypadek, ale człowiekowi trudno to sobie tak przetłumaczyć. Nie daje mu to spokoju. Zadajesz sobie pytania: dlaczego akurat ty? Dopiero co wszystko układało się jak we śnie.
6 marca żona trafiła do szpitala. Przychodzi 14 marca. Prowadziłem jakiś trening u dzieciaków, żeby trochę się oderwać. Telefon. Natalia będzie rodzić. Pognałem do szpitala. Wchodzę jeszcze w czarnym dresie treningowym i butach Adidasa, bo prosto z zajęć. Natalia strasznie opuchnięta. Wzięli ją na cesarkę.
O czym myślałeś podczas operacji?
O niczym. Taki amok. Patrzyłem na Wisłę jak płynie. Zmieniające się kolory mostu. Tylko tyle pamiętam. Po północy Marika przyszła na świat. Gdy ją zobaczyłem, to jakby mnie Tyson trafił. Zsunąłem się na ziemię, jakby mi chłop wślizgiem nogi połamał. Pamiętam, leżała w inkubatorze, a ja patrzyłem na nią i wiedziałem, że nie będę miał tego dziecka. Było jasne, że Marika nie przeżyje. Łapała mnie jeszcze za palec, ale już ledwo łapała oddech w inkubatorze. Widziałem, że to koniec. I, w jej ostatnich chwilach, wziąłem ją na ręce. I, po prostu, nie wiem, nikomu w życiu, najgorszemu wrogowi nie życzę czegoś takiego. Zmarła mi na rękach. Jakaś pani tam była, nie wiem, jeśli przeczyta to ją przepraszam, bo strasznie nakrzyczałem na nią, gdy chciała mi Marikę zabrać. Boże. Aż mi teraz wstyd jak wspominam. Całą złość na niej wyładowałem.
Później szok. Nie pamiętam jak wróciłem do mieszkania, nie pamiętam co się stało. Urwany film zupełnie.
Jak to znosiła Natalia?
Bałem się zapytać, naprawdę – bałem się. Miałem jakoś niedługo później turniej z dzieciakami. Nie chciałem jechać, gdzie w takiej chwili turniej. Ale Natalia mówiła:
– Jedź. Oderwij się.
Bez przekonania pojechałem. Dzieciaki wygrały. Strzelały takie bramki, jakby je anioł nosił.
Potem pogrzeb małej. W tym samym kościele, w którym przed chwilą braliśmy ślub. Życie w pigułce. Dopiero radosna chwila w tym miejscu, teraz tak skrajny smutek.. To był 2012. Tyle lat minęło. A nadal mi ręce chodzą, jak to wspominam. Teraz znowu mamy córkę. Z wyglądu taka sama, kropka w kropkę jak Marika.
Potem najgorsze były święta. Siedzi cała rodzina, niektórzy z dziećmi, a ty bez małej. Nie mogłem w ogóle patrzeć jak ktoś szedł z dzieckiem po ulicy. Kurwica mnie trafiała. Miałem pretensje do Boga. Dlaczego mnie to dotknęło, a nie kogoś innego? Co zrobiłem, że trafiło właśnie na mnie? Siedzisz i łamiesz sobie głowę. Nic mi się nie chciało. Wywalone na wszystko.
Klasyczne objawy depresji.
Na pewno ja miałem. Trzymało mnie w ryzach tylko jedno – że trzeba pomóc Natalii. Trzeba być przy niej, trzeba się podnieść. Nie twierdzę, że było łatwo, nie twierdzę, że zawsze byłem ideałem. Ciężko nam bywało ze sobą, różne trudne chwile i myśli się pojawiają. Gdybym wtedy się załamał, popłynął, kto wie gdzie bym wylądował, ale przetrwaliśmy. To dziwnie zabrzmi, ale nieważne o której przyjeżdżam do Zamościa, zawsze najpierw idę na swoje ulubione miejsce. Na cmentarz. Siadam na ławce przy grobie Mariki. I czuję, że jest ze mną. To moja oaza spokoju. Nieważne z czym przyjeżdżam, co się działo, zawsze się tam uspokajam. Może ktoś pomyśli, że to idiotyczne, środek nocy a facet idę na cmentarz, ale lubię tam przebywać, lubię tam być.
Gdy Natalia była znowu w ciąży, co czuliście – euforia czy obawa?
Strach.. Jezu, jak to wspominam, to od mnie łapie stres.
Ale Martyna urodziła się zdrowa.
Tak. Martyna urodziła się w Warszawie. Pierwsze co, to wziąłem ją na ręce. A potem oddałem ją mamie Natalii i powiedziałem, że muszę jechać coś załatwić. Wsiadłem w samochód i pojechałem do Zamościa, do Mariki. Przyjechałem, zapaliłem znicz i powiedziałem jej, że ma siostrę.
Za trzecim razem, gdy Natalia była w ciąży, strach tak samo powrócił, chodziłem więc do Mariki i prosiłem, żeby czuwała nad mamą i swoją siostrą. Żeby nic się nie stało. Jest jak dobry duch rodziny. Czuwa nad nami, wierzę w to. Dziś wszystko jest dobrze. W święta wciąż czuć ból, bo moglibyśmy siedzieć w piątkę, ale jest lepiej. Wszyscy zdrowi, daj Boże, by tak zostało. Martyna wie, że ma siostrę, która jest aniołkiem.
Chciałbym kiedyś założyć fundację na rzecz pomocy tak u progu życia poszkodowanym dzieciom. Ale potem najbardziej chciałbym, żeby nikomu ta pomoc nie była potrzebna, żeby nikt nie musiał tego przechodzić. To oczywiście niemożliwe. Natalia, po takich doświadczeniach, mogłaby pomóc niejednej kobiecie w tak trudnej sytuacji. Ja do tej pory dziwię się jak ona wyszła z tego. Przejdź coś takiego i bądź szczęśliwy.
A ty dzisiaj jesteś?
Zajebiście. Czego więcej trzeba? Jest żona, dzieci, dom.
Teraz, gdy opowiedziałeś to wszystko, tym bardziej widzę, jak ciągnie cię do domu i jak tym większym wyrzeczeniem jest to, co robisz.
Nic z tego nie mam. Chciałbym zrobić UEFA A. Koszt kilka tysięcy złotych. Nie wydam tyle. Staż w Ekstraklasie, jak już ktoś cię przyjmie? Przecież to też trzeba zapłacić noclegi i inne. Nie na mój budżet. Taki jest problem życia trenerów w niższych ligach. Trafiasz na sufit. Myślisz, że za chwilę się uda, żyjesz marzeniem, ale póki co, pieniędzy nie masz. Jedyne co masz, to brak pewności, że kiedykolwiek będą.
Jak widzisz swoją ścieżkę, by się przebić?
Teraz to już brakuje mi pomysłów.
Jesteś bliżej wycofania się?
Nie wiem. Jestem w Dolcanie, to bardzo fajny klub z aspiracjami, gdzie są wspaniali ludzie. Ale jak nie znajdę w przeciągu – powiedzmy – dwóch lat niczego, co by zmieniało diametralnie mój status, trudno, wrócę do Zamościa i będę robić coś normalnego.
Nie chcę jednak łatwo się poddawać. Chcę walczyć o swoje. Wierzę, że da się to wszystko połączyć. Nawet śmierć Mariki… nie, nie lubię słowa “śmierć”. Małej nie ma z nami, ale jakbym wtedy się poddał, padł, nie miałbym kolejnych dzieci. Może nasze małżeństwo by się rozsypało. Nauczyłem się wtedy pokory, waleczności, ale też dogłębnej świadomości, że zawsze można stracić wszystko. Czego się boisz? Tak najbardziej.
Że zachoruje ktoś mi bardzo bliski, będzie cierpiał a ja nic nie będę mógł na to poradzić. Albo że ja zachoruję tak, że będę ciężarem dla innych.
A ja boję się stracić żonę i dzieci. Jakbym nie miał świadomości, że wsiadam, jadę i ich widzę, to masakra. Nie wiem. Nie byłoby po co żyć.
Jak często masz myśli, żeby rzucić to wszystko?
Często. Ale powiedz mi: co ja mam robić w Zamościu? Nie mam tam żadnej pracy. Całe życie robiłem w piłce. Na bezrobociu nie pomogę. Ale trudno, możliwe, że wrócę, Biedronki są otwarte, choć nie wiem czy Natalia by się cieszyła.
Dlaczego?
Bo wie, że robię to, co lubię. Pamiętam, oglądała nasz mecz, gdy Pelikan grał na Widzewie. Widziała mnie przy linii, jak skaczę, jak przeżywam mecz. Dzwoniła potem:
– Na takich stadionach mógłbyś grać nawet na drugim końcu Polski.
Biję się z myślami każdego dnia. Czasem mam wrażenie, że to wszystko jest bez sensu. A potem myślę, że nie jestem tak strasznie daleko od upragnionego celu. Żyję z piłki – o tym marzyłem. Trenowałem w fajnych seniorskich drużynach. Może właśnie teraz nie wolno się poddać, a wszystko się spełni. Może zarabiałbym wkrótce tak, żeby móc ich do siebie sprowadzić. Może zarabiałbym tak, żeby ich mocno wesprzeć finansowo, czego teraz zrobić nie mogę. Pasji nigdy mi nie zabraknie – jak trzeba było, dokładałem, żeby móc choć czegoś się nauczyć choćby w Legionovii. Jak mogę to inwestuję w siebie, pogłębiam wiedzę. Tylko miłość do pracy to jedno, ale co zrobić, kiedy brakuje złotówek.
Tak ostatecznie robiąc rachunek z przeszłością: żałujesz, że piłka pojawiła się w twoim życiu?
Jednak nie, bo robię to co kocham. Jak dzięki swojej pracy widzisz uśmiech u drugiego człowieka to wiesz, że to co robisz jest dobre. Poza tym skąd pewność, że byłoby mi lepiej? Skąd wiesz, że poznałbym żonę? Nie wiesz tego.
Leszek Milewski