Reklama

Efekt motyla

redakcja

Autor:redakcja

23 marca 2018, 09:35 • 11 min czytania 47 komentarzy

1600 złotych stypendium w II lidze. Skromny pokoik, biegi na mrozie, a podstawą diety parówki z ziemniakami. Hitowy transfer do Jagiellonii za 3000 złotych, gdzie szedł być tym trzydziestym, który może w przyszłości powalczy.

Efekt motyla

I Taras Romanczuk powalczył. Najpierw o ławkę. Potem o skład. Potem o opaskę kapitana. Aż wreszcie o powołanie od Adama Nawałki. 

***

Historia jak z efektu motyla: gdyby w 2005 naczelnik ukraińskiego miasta Kowel nie podpisał z prezydentem Legionowa umowy o współpracy, dzisiaj Taras Romanczuk nie stałby przed szansą debiutu w reprezentacji Polski. Opowiada Jacek Narewski:

Gdy mowa o początkach Tarasa w Polsce, to mowa o panu. To pan jest architektem sprowadzenia go do Polski.

Reklama

Aż tak się nie poczuwam, aczkolwiek rzeczywiście, tak się zdarzyło. Kowel i Legionowo to miasta partnerskie. Wielokrotnie zdarzały się wymiany, a ja jako trener młodzieży, jeździłem tam na turnieje. Tamtego razu pojechałem z rocznikiem 2000 Legionovii. Mam dobrego przyjaciela, Romana, z którym znam się od lat, a który wtedy prowadził seniorów Kowla w trzeciej lidze ukraińskiej. 

– Chodź, pokażę ci jednego chłopaka.

Pokazał Tarasa. Patrzę: chudzina. Wysoki. Ale fajnie wyglądał w sensie piłkarskim. Roman powiedział:

– Jeśli on zostanie w Kowlu, kariery nie zrobi. Nie ma możliwości, żeby na Ukrainie rozwinął swój talent.

Jego zdaniem ciężko bez układów byłoby się przebić Tarasowi u siebie. Z dobrego serca wiedział, że w Polsce mogą być większe możliwości.

Wszystko działo się ekspresowo. Widziałem Tarasa może pół godziny i to nie w meczu. Tak naprawdę zaufałem Romanowi, jego intuicji i umiejętnościom trenerskim. Wkrótce Taras był już w Polsce. Pojechałem po niego na Dworzec Zachodni i zakwaterowałem go w domu u swoich rodziców. Wtedy tak naprawdę go poznałem.

Reklama

Czyli nie znał go pan, a wprowadzał do rodzinnego domu. Duże zobowiązanie.

No faktycznie, jak teraz o tym myślę, to faktycznie. Rodzice może byli zdziwieni, aczkolwiek nie przerażeni, ponieważ zanim padło hasło zakwaterowania u nas Tarasa, jeździłem na Ukrainę i wiedzieli, że mam przyjazne stosunki z Romanem i całą jego rodziną. Taras był osobą z pewnego źródła. A jak go poznali, że to chłopak pokorny, ułożony, spokojny, kulturalny… Aż za spokojny jak na piłkarza można powiedzieć.

Mieszkam z rodziną trzysta metrów od domu rodzinnego, więc często się widywaliśmy. Od pierwszego momentu jak tu przyjechał, moi rodzice się nim zaopiekowali. Myślę, że miał dobrze u nas. Traktowaliśmy się rodzinnie. Przypomina mi się, jak Taras wraz z Iwanem Muczakiem (niedługo po Romanczuku też był próbowany z Legionovii – przyp. red.). przywieźli z Ukrainy bardzo dobrze zmrożoną słoninę. Ugotowali do tego gar ziemniaków i mnie tym poczęstowali. Uczciwa wałówka! Jestem miłośnikiem swojskiej kuchni, więc bardzo mi to przypasowało. Do tego wypiliśmy po symbolicznym kieliszku wódki – podkreślam, symbolicznym, Taras przyjechał do Polski z określonym celem. 

Rodzice mieszkają w domku jednorodzinnym w centrum Legionowa, na dole mój brat prowadzi bar. Tam Taras czasami jadał obiady. Gdy zaczął grać w Legionovii, brat zagadał:

– Chodź Taras, zrobisz sobie zdjęcie na wejściu baru. Może kiedyś będzie sławnym piłkarzem? Będę miał pamiątkę.

Jakby wykrakał. Powołanie Tarasa to ewidentnie zasługa mojego brata. Dopiero później Taras zamieszkał z Muczakiem w skromnym budynku należącym do Roberta Dąbkowskiego, członka zarządu Legionovii.

Jak Taras czuł się w pierwszych miesiącach w Polsce?

Przyjechał z nastawieniem, żeby rozwijać się jako piłkarz, ale na pewno tęsknił. Często siadał przy komputerze, włączał Skype i kontaktował się z przyjaciółmi, rodziną i dziewczyną, z którą w czerwcu zeszłego roku wziął ślub. Brakowało mu bliskich, ale zaciskał zęby, zawsze pamiętając o jasno wytyczonym celu. Wierzył, że jeśli będzie pracował, jeśli odda piłce nożnej swoje serce, w całości się poświęci, to może coś osiągnąć.

To jak spędzał wolny czas? Nie ciągnęło go do Warszawy?

Jeżeli jechał do Warszawy, to żeby sobie w sklepie kupić sprzęt sportowy. Nie przypominam sobie, żeby był na dyskotece czy imprezie. To nie w jego stylu. Oglądał mecze i rozmawiał z bliskimi z Ukrainy. Jestem w kontakcie z rodziną Tarasa, którą też poznałem na Ukrainie. Nawet w zeszłym tygodniu byłem ze swoją drużyną na turnieju w Kowlu. Jego brat jest trenerem w klubie. Tata jest bardzo pokornym człowiekiem, myślę, że po nim Taras wiele charakterologicznie odziedziczył. Mama jest bardziej emocjonalna. Gdy, mówiąc potocznie, wylewano na Tarasa falę hejtu za to, że oddał ukraiński paszport, odpisywała na wszystkie komentarze jakie pojawiały się na forach internetowych i stronach Facebooka. Ona przeżywa to bardziej. Wszyscy bliscy wspierają go jednak i doskonale rozumieją jego decyzję.

Mało się w Polsce mówi o tym jak Ukraińcy zareagowali na decyzję Tarasa.

Była niechęć za to, że oddał paszport. Nawet Roman, który jest dziś prezesem Kowla, dostawał telefony z zapytaniami o to, co się stało. Mówił zawsze: my, Ukraińcy, nie chcieliśmy Tarasa, to przechwycili go Polacy. Zrobił to dla swojego rozwoju. Poza tym ma przecież faktycznie korzenie polskie, babcia była Polką, która wyszła za Ukraińca.

***

Karierę w Polsce pomógł Romanczukowi rozpocząć Michał Kusiński, ówczesny działacz Legionovii, drugoligowca uznawanego za klub, który nie boi się stawiać na nieoczywiste kandydatury piłkarskie. Mało kto tak chętnie korzysta choćby z projektu Ty Też Masz Szansę, który próbuje wyróżniającym się graczom z niższych lig stworzyć okazję do pokazania się drużynom ze szczebla centralnego. Ostatnim „absolwentem” TTMS jest Daniel Smuga, który trafił do Górnika Zabrze via Victoria Sulejówek. Opowiada Kusiński:

Jacek Narewski zadzwonił do mnie i tak to się zaczęło. Powiedziałem, że nie ma problemu, możemy chłopakowi pomóc. Mało kto wie, że najpierw Taras trafił do Polonii Warszawa. Trener Maliszewski powiedział jednak, że Taras jest za dobry na Młodą Ekstraklasę, a za słaby na Ekstraklasę, chociaż w tej drugiej wcale go nie sprawdzili. Zaproponowałem trenerowi Papszunowi, czy by go nie przetestował w Legionovii. I tak został. Chłopak do rany przyłóż. Nic mu nie przeszkadzało. Boisko ośnieżone? Bez znaczenia. Wszystko bez znaczenia. Kwadratową piłką by kazali grać i byłoby dla niego bez znaczenia. W życiu nie był roszczeniowy. Zarabiał 1600 złotych i nigdy nie upominał się o pieniądze, o nic. Wszystko mu pasowało, byleby tylko móc trenować. Z mieszkaniem chciałem mu pomóc, bo miał bardzo średnie warunki, taki skromny pokoik – łóżko, szafa. Taras, chodź, zmienimy! A on swoje: nie, jemu pasuje.

Byłem wtedy dyrektorem sportowym. Do dzisiaj pamiętam, jak któregoś zimowego dnia na dworze trzeszczał mróz, z -25 było, a ja patrzę przez okno, ósma rano, idzie Taras. Gdzie on idzie? A on szedł biegać wokół boiska. Biegał półtorej godziny. Pomyślałem wtedy, że coś osiągnie w życiu. Zawsze dokładał sobie indywidualne treningi, biegał gdzieś po lasach. Ciągle coś robił, żeby stać się lepszym piłkarzem.

Teraz już każdy w Polsce go zna, ale on nic się nie zmienił. Jest takim samym człowiekiem jak wtedy, gdy przyjechał do Polski. Pieniądze go nie zepsuły. Kupił sobie mieszkanie w Białymstoku i tyle, jest zadowolony. Nie potrzebuje wiele.

Jak pan wspomina jego przenosiny do Jagiellonii? 

Zakończył przygodę z Legionovią, szukałem mu klubu. Miał jechać na testy do pierwszej ligi, do Pogoni Siedlce, ale wszystko się przedłużało. Mieszkał u mnie wtedy dziesięć dni. Graliśmy w piłkę, czasem oglądaliśmy mecze. Dawałem na testy takiego Brazylijczyka do Michała Probierza, aż sobie pomyślałem: a czemu nie zaproponować Tarasa? Co szkodzi, jak pojedzie potrenować? Jest na miejscu, siedzi u mnie w domu. Michał się zgodził. Taras pojechał. Spodobał się. Resztę znają wszyscy.

***

Romanczuk trafił do drużyny Marka Papszuna, dzisiaj trenera Rakowa Częstochowa.

Jak Taras prezentował się na testach?

Można powiedzieć, że nie jakoś nadzwyczajnie. Widać było, że ma chłopak potencjał, ale przede wszystkim, że jest pracowity, nauczalny i zdeterminowany, żeby grać i zostać zawodowym piłkarzem.

Nie miał pan co do niego wątpliwości?

Nie. Byłem przekonany. Jeżeli widzę takie cechy u piłkarza, to wiem, że się dogadamy i chętnie z nimi pracuję.

Czysto piłkarsko, co było jego najmocniejszą, a co najsłabszą stroną?

Bardzo dobra lewa noga, bardzo dobra głowa. Zdolność do dużych wysiłków, pracowitość na boisku. Ale taktycznie był nieokrzesany, bez wizji gry jeszcze. Niemniej to są elementy, które z chcącymi się rozwijać zawodnikami można wypracować.

Jak szybko nauczył się języka?

Błyskawicznie. Łapał momentalnie. Nie było żadnej bariery komunikacyjnej. W szatni też nie miał żadnych problemów. Był cichym, pracowitym, przez wszystkich lubianym zawodnikiem.

Był taki mecz w Legionovii, że uznał pan, że Taras może zajść daleko?

Nie. Ciężko mi znaleźć jakieś jego spektakularne mecze, które wskazywałyby, że w przyszłości będzie reprezentantem Polski i kapitanem dużego klubu. Nigdy jednak nie schodził poniżej pewnego poziomu, a trenerzy szanują zawodników, którzy to gwarantują, bo wiedzą, że można na nich liczyć. Taras do wszystkiego doszedł ciężką, systematyczną, codzienną pracą. Pamiętajmy też, że pozycja, na której występuje, nie jest aż tak kreatywna. To przede wszystkim ciężka robota, którą trzeba wykonać, często niewdzięczna, daleka od efektowności.

Jak pan go wspomina prywatnie?

Zawsze był cichym, skromnym zawodnikiem, który wykonywał swoją pracę i nie rzucał się w oczy. Dzisiaj jest na pierwszych stronach gazet, ale to dalej ten sam skromny chłopak. Nie spodziewałem się telefonu od niego po powołaniu. A on zadzwonił z podziękowaniem. Było mi szalenie miło, bo niech mi pan powie, który zawodnik na takim poziomie tak by się zachował? 

Marcin Płuska, dziś trener Pelikana Łowicz, wówczas asystent Papszuna, potwierdza, że początkowo Taras był defensywnym odpowiednikiem jeźdźca bez głowy.

Miał zdrowie do biegania, ale na początku biegał po całym boisku. To trener Papszun nakierował go, że nie trzeba biegać wszędzie, tylko w określonych strefach. Zawziął się i bardzo mocno pracował nad tym elementem gry. Zrobił tu gigantycznzy postęp. Moim zdaniem to, że spotkał w odpowiednim momencie Papszuna, położyło podwaliny pod jego sukcesy.

***

Kamil Tlaga, klubowy kolega Romańczuka z czasów Legionovii:

Na początku tak za bardzo się nie wyróżniał. Był słabej budowy, a polska piłka jest fizyczna. Ale on sobie radził i z każdym treningiem widać było, że idzie mu lepiej. Szybko dostrzegliśmy, że może się przydać. W drużynie była dobra atmosfera, wkomponował się. Tarasowi dużo podpowiadał nasz kapitan, Paweł Tomczyk. Może Taras to spokojny facet, ale na pewno nie był też taki, że usiadł cicho i siedział w szatni bez słowa. Nie zamykał się w swoim świecie, choć przyjechał z daleka. Nabierał z czasem pewności siebie.

Jak się grało z Tarasem?

A komu by się źle grało z kimś, kto haruje w środku boiska? Taras ma technikę, mą dobrą głowę i lewą nogę. Jest bardzo opanowany. Nie było dla mnie zaskoczeniem, że z biegiem czasu wylądował w Ekstraklasie. Czuło się, że może tam trafić. Chociaż jak szedł do Jagi, chodziły słuchy, że miał do Legionovii wrócić, ale podobno trener Papszun go przekonał, żeby walczył. Dobrze mu doradził. Taras zacisnął zęby. I z naszego zespołu, który naprawdę fajnie wtedy grał, gdzie wielu miało predyspozycje, on jeden tak zaistniał. Zasłużył na to. Cieszę się z jego sukcesu. Gratulowałem mu powołania sms-em, odpisał, podziękował. Fajnie, że nie zapomina, tylko pamięta o ludziach, z którymi grał. Nie wszyscy tak mają. On jest taki sam jak wtedy w Legionovii. Niech taki będzie dalej.

Znaliście się bliżej czy byliście tylko kolegami z boiska?

Nocowało się u niego kilka razy, szczególnie w okresie zimowym, gdzie treningi były wcześniej. Wolałem zostać w Legionowie, a rano być wypoczętym na trening. Gadaliśmy do późna. Pamiętam, że choć zarabiał średnie pieniądze, to i tak jeszcze rodzicom wysyłał na Ukrainę. Pamiętam też, że miał specyficzną dietę. Jadł kartofle z parówkami. Dopiero w Jadze zobaczył, że trzeba zjeść i ryż, i makaron. Wiadomo, miał to zapewnione w klubie, więc podejście już inne.

Bywały i takie mecze: samobój Romanczuka daje Stali Rzeszów zwycięstwo nad Legionovią.

***

Agnieszka Syczewska, dyrektor zarządzająca Jagiellonii Białystok:

Taras przyjechał pod koniec lipca 2014 na testy. Niewiele wskazywało, że zostanie. Zamknęliśmy już okienko. Ale spodobał się trenerowi, do tego koszt jego zatrudnienia nie był wielki. Tylko ryczałt za wyszkolenie dla Legionovii – trzy tysiące złotych. Co do kontraktu, pierwszy miał niewielki. Transfer bardzo niskiego ryzyka.

Możesz zdradzić ile zarabiał?

Mało. Mało mało (śmiech). Kadra była liczna. Ale tak jak Taras mówi: dzisiaj jesteś trzydziesty, jutro jesteś w osiemnastce, a pojutrze… pojutrze wszystko możliwe.

Romańczuk był szóstym piłkarzem, który tamtego lata trafił do Jagiellonii – po Maderze, Leimonasie, Wasiluku, Tuszyńskim i Jasińskim. Z nich wszystkich był zdecydowanie największą zagadką, a przychodził po okresie przygotowawczym.

Zadebiutował w piątej kolejce.

***

– Jestem cichy i spokojny. To nie są najlepsze cechy dla piłkarza.

– Nie.

– Jeszcze trafię do mocnego klubu włoskiego, niemieckiego, angielskiego lub hiszpańskiego.

– Tak.

„Pomidor” Ligi+Extra.

***

Uderza, jak wielką rolę w historii Romanczuka odegrał przypadek. Aż chce się uwierzyć w to osławione „potrzeba w piłce szczęścia”. Zupełnie poważnie, gdyby nie tak niepiłkarskie względy jak więź między miastami Kowel i Legionowo, dzisiaj ten piłkarz nie stawałby przed szansą debiutu. Bez zażyłości trenera Narewskiego z Romanem z Kowla również nie otworzyłaby się szans wyjazdu do Polski, a przynajmniej nie na takich warunkach, gdzie w najtrudniejszym początkowym okresie trafiał pod dach polskiej rodziny i był traktowany jak jej członek. Romanczuk miał też wyjątkowe szczęście do trenerów – Papszun wiedział jak i nad czym z Romanczukiem pracować, a Probierz mu zaufał, już począwszy od zgody na testy. Przecież Taras był wtedy anonimem, którego zwodziła Pogoń Siedlce – niejeden trener Ekstraklasy kazałby nie zawracać sobie głowy, szczególnie, że kadrę już zamknięto.

Ale to jest to, co mówił mi kilka tygodni temu Piotrek Kuklis. Po każdego przyjeżdża pociąg, do którego trzeba umieć wsiąść w biegu. Może przyjechać tylko ten jeden, jedyny raz. Być może największą siłą Romanczuka było to, że od początku w to wierzył i gdy pociąg wreszcie przyjechał, wsiadł razem z drzwiami.

Leszek Milewski

 

Najnowsze

Komentarze

47 komentarzy

Loading...