Włosi sędziujący Włochom, puchar wystawiony na licytację w sklepie UNITRA, spektakularna wywrotka ze skrzynką piwa, ale też śmierć ojca tuż przed ważnym meczem – zwycięstwo siatkarzy Płomienia Milowice w Pucharze Europy Mistrzów Krajowych to opowieść nie tylko sportem pisana.
Od zdobycia pierwszego w historii polskiego sportu Pucharu Europy w grach zespołowych minęło w tym roku czterdzieści lat. – Rany boskie, tyle lat. Straszliwa liczba! – mówią dawni mistrzowie.
***
Karol Wojtyła zostaje papieżem. Zima stulecia. Deyna nie trafia karnego z Argentyną. W kinie premiera filmu „Wodzirej”, a w telewizji serialu „Noce i dnie”. Rodzi się Piotr Łuszcz, czyli późniejszy „Magik”. We wsi Emilcin rzekomo ląduje UFO. Rusza produkcja Poloneza. Płomień Milowice wygrywa ówczesną siatkarską Ligę Mistrzów.
W 1978 r. w Polsce newsów było od cholery.
Od cholery czasu trzeba było też czekać na kolejny triumf polskiego zespołu w Pucharze Europy. Po 38 latach dokonało tego Vive Kielce w Champions League szczypiornistów. Dopiero oni dołączyli do tego mało licznego klubu, którzy otworzyli siatkarze.
Byłem górnikiem i nawet byłem w kopalni!
W latach 70. w Milowicach działy się rzeczy ekskluzywne, chociaż żadne to Monaco. Pępkiem tej zachodniej dzielnicy Sosnowca była kopalnia „Milowice”, a węgielny krajobraz dopełniały jeszcze osiedla mieszkaniowe dla górników. Pejzaż raczej szary.
W tamtych czasach transfery w siatkówce praktycznie nie istniały, zawodnicy grali w swoich klubach latami, ale jeżeli już któryś trafiał w takie miejsce, mógł być w małym szoku. Tak jak chociażby Ryszard Bosek. Po latach wspominał w „Rzeczpospolitej”, że było to dla niego traumą. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył na dworcu kolejowym w Sosnowcu, był… list gończy wystawiony za mordercą. Później tramwaj którym jechał nieoczekiwanie zatrzymał się na trasie po środku niczego i tak stał, stał, stał. Chociaż do hali Płomienia w końcu udało mu się dotrzeć.
A jednak w tej szarzyźnie narodził się klub, który przez lata trząsł ligą. Siatkarki Płomienia zdobyły między 1974 a 1981 r. aż pięć mistrzostw Polski, panowie z kolei tytuły zgarniali w sezonach 1977 i 1979, dorzucając do tego jeszcze dwa srebra (1975, 1976) i brąz (1974). Zawodnicy nie mieli prawa narzekać na swoje miejsce pracy, bo w górniczym zespole mieli cieplutko. Bez cienia przesady można napisać, że Milowice były jednym z pierwszym klubów w Polsce, którym zarządzano niemalże zawodowo.
– Płomień był wtedy bardzo dobrym klubem. Nie mieliśmy źle: własna sala, hotel, gabinety odnowy biologicznej, restauracja. Czego chcieć więcej? – mówi Weszło Włodzimierz Sadalski, jeden z czterech mistrzów olimpijskich i świata z reprezentacji Huberta Wagnera w składzie ekipy z Sosnowca. Oprócz niego byli to jeszcze wspomniany Bosek, Wiesław Gawłowski i Zbigniew Zarzycki.
– Ja na papierze byłem cieślą dołowym i nawet dwa razy byłem na dole! – dodaje Waldemar Wspaniały, późniejszy trener reprezentacji, który urodził w Sosnowcu. – Wtedy nasze zatrudnienie na kopalni było oczywiście fikcją, bo nie było sportu zawodowego, chociaż my tak naprawdę byliśmy zawodowcami. Może nie zarabialiśmy jakichś wielkich pieniędzy, powiedzmy że były to dwie średnie krajowe. Chociaż oczywiście reprezentanci kraju mieli pewnie wyższe umowy. Grając w Płomieniu można było więc spokojnie żyć, ale z drugiej strony jakie to ma porównanie do dzisiejszych czasów, kiedy zawodnicy zarabiają setki tysięcy euro czy dolarów?
Czołowi zawodnicy i porządek u księgowej były fundamentami pod przyszłe sukcesy, ale warto też przypomnieć inną ciekawą kwestię, o której mówi się raczej rzadko. Chodzi o zaangażowanie Huberta Wagnera. Kiedy „Kat” prowadził reprezentację, był też jednocześnie konsultantem w Płomieniu, gdzie grało kilku jego kluczowych zawodników. Gracze Milowic wspominają, że przyjeżdżał do nich nawet dwa-trzy razy w tygodniu i nie siedział na trybunach, tylko często brał czynny udział w zajęciach.
– My grając w reprezentacji znaliśmy jego metody treningowe i opowiadaliśmy o tym kolegom z Płomienia, ale co innego jest słuchać opowieści, a co innego tego później doświadczyć. Myślę, że to było bardzo ważne dla całego zespołu – mówi Sadalski.
Ach, ci Grecy…
Czterdzieści lat temu najważniejsze klubowe rozgrywki na Starym Kontynencie nosiły jeszcze szyld Puchar Europy Mistrzów Krajowych. Ich schemat też był kompletnie inny od obecnej Ligi Mistrzów. Kiedy teraz czołowe kraje mogą wystawić do fazy grupowej nawet po trzy ekipy, wtedy grali wyłącznie mistrzowie. Nie było też grup, tylko nagła śmierć – przegrany odpadał. I kolejna ciekawostka pokazująca, jaka to siatkarska prehistoria: w Pucharze Europy grał wówczas nawet Real Madryt, bo Królewscy, o czym mało kto pamięta, jeszcze do początku lat 80. prowadzili sekcję siatkarską.
W sezonie 1977/1978 w PE mistrz Polski trafił w pierwszej rundzie na Panathinaikos Ateny. Dwumecz bez historii. Płomień wygrał w Grecji 3:1, a tydzień później w Milowicach nie stracił nawet seta. Znacznie ciekawiej było w ćwierćfinale, gdzie czekało już Federlazio Rzym. Przejście Włochów dawało przepustkę do turnieju finałowego, czyli ówczesnego Final Four.
Zaczęło się od historii, która w dzisiejszych czasach po prostu by nie przeszła. Delegowany do poprowadzenia pierwszego meczu w Rzymie skład sędziowski z Grecji, nie doleciał na miejsce. Samolot został uziemiony przez fatalną pogodę i zwyczajnie nie było komu sędziować. Jedynym wyjściem było więc ratowanie się miejscowym arbitrem, co jednak od razu śmierdziało na kilometr.
– Była myśl, czy w ogóle grać, ale chodziło też o sprawy finansowe klubu. Powrót do kraju, a potem znów wyjazd do Włoch? To byłoby skomplikowane i kosztowne. No więc zagraliśmy. To był dziwny mecz. Przegraliśmy pierwszego seta po straszliwych pomyłkach arbitra. To było czterdzieści lat temu, ale pamiętam, że działy się tam rzeczy co najmniej dziwne. Na szczęście drugą partię wygraliśmy. I to już w zasadzie dawało nam pewność, że na Płomieniu damy sobie radę – tak Włodzimierz Sadalski wspomina mecz, który ostatecznie był przegrany 1:3.
Przed rewanżem atmosfera w drużynie trochę jednak siadła z innego powodu. – Dla mnie to był tragiczny czas, bo krótko przed meczem w Sosnowcu zmarł mój ojciec. Dowiedziałem się o tym dosłownie kilka godzin przez spotkaniem. Nie zagrałem, bo człowiek zupełnie o czym innym myślał. To się pamięta, takie rzeczy zostają. Ale mecz był wygrany i polski zespół awansował do finału – mówi Waldemar Wspaniały.
Tak jak wcześniej zapowiadali zawodnicy, urwany set w Rzymie był kluczowy, bo w Milowicach Federlazio zostało wytarte o parkiet – 3:0 (15:6, 15:7, 15:7). Po meczu Włosi przepraszali też Polaków za sędziowski cyrk z pierwszego spotkania.
Taki rarytas
Można było więc rezerwować bilety do Bazylei, która była gospodarzem turnieju finałowego. Oprócz Płomienia zakwalifikowali się do niego Turcy z Büyükdere Boronkay Stambuł, Czechosłowacy z Aero Odolena Voda i Holendrzy z Blokkeer Rijswijk.
W decydującej fazie Pucharu Europy zabrakło więc mistrza Związku Radzieckiego, czyli siatkarskiego hegemona tamtych czasów. W latach 70. drużyny z tego kraju wygrały bowiem aż sześć z ośmiu wcześniejszych edycji pucharu. Zespół CSKA Moskwa, który seryjnie wygrywał swoją ligę, byłby faworytem, tyle że nie został nawet zgłoszony do rozgrywek. I do dzisiaj tak naprawdę nie wiadomo dlaczego. Siatkarze Płomienia mówią coś o konflikcie, do którego doszło w tamtejszej federacji, ale można też dokopać się do informacji, że Rosjanie chcieli po prostu jak najlepiej przygotować się do mistrzostw świata, które w tym samym roku miały odbyć się we Włoszech. Druga wersja jest całkiem możliwa, bo CSKA było wtedy tak naprawdę reprezentacją Związku Radzieckiego. Tak czy inaczej, brak tej drużyny w Szwajcarii był później powodem umniejszania sukcesu Płomienia, co niektórych graczy irytuje do dziś.
– To był problem Rosjan, a nie nasz. Poza tym nikt nie był w stanie przewidzieć wyniku, bo przecież wygrywaliśmy z nimi i na mistrzostwach świata, i na igrzyskach – mówią.
Sama Bazylea przyjęła sosnowiczan hucznie, bo był luty i trafili akurat na końcówkę karnawału. Zawodników zbudził łomot orkiestry dętej pod oknami. W nocnym przemarszu przez miasto wzięła udział masa ludzi, wszyscy w kolorowych przebraniach, sypało się konfetti, prawie jak w Rio. W pamięci siatkarzy utkwiło to, że chociaż w nocy miasto było wprost zasypane wspomnianym konfetti i serpentynami, to wcześnie rano – kiedy wybrali się na spacer – wszystko było już idealnie wysprzątane. Nigdzie nawet papierka.
Areną turnieju była St. Jakobshalle. To tam miał zostać wyłoniony najlepszy zespół Europy. Faworytem wydawała się być drużyna z Czechosłowacji, a z tamtejszymi klubami Płomieniowi zawsze grało się ciężko. Mistrzowie Polski na przystawkę dostali jednak Turków i skończyło się gładkim 3:0.
– Bardzo ważny był drugi mecz z Holendrami. Wygraliśmy go po ciężkiej walce. Nie było łatwo, bo kluby z tego kraju w tamtych czasach liczyły się w Europie – zwraca uwagę Waldemar Wspaniały. Spotkanie niby było pod pełną kontrolą, bo Płomień prowadził już 2:0, ale w trzecim secie nieoczekiwanie zebrał baty przegrywając… 1:15 i zrobiło się nerwowo. Ostatnia, bardzo wyrównana partia, zakończyła się jednak szczęśliwie, co dało zwycięstwo 3:1.
W ostatnim meczu drużyna Aero nie miała już szans na zdobycie pucharu, ale gdyby zdołała wygrać spotkanie, trofeum wylądowałoby w rękach Blokkeer Rijswijk. – Aż byliśmy zdziwieni ich postawą, bo zagrali mecz wręcz doskonały. Wyrwać im zwycięstwo było bardzo, bardzo trudno – mówi Sadalski.
To był dreszczowiec. Pierwszego seta Płomień wygrał, ale dwa kolejne już przegrał nie wychodząc w nich nawet z „dychy”. Mecz wyglądał już bardzo źle, ale udało się wyrównać i doprowadzić do piątej partii. Ta zaczęła się kiepsko, bo mistrz Czechosłowacji prowadził już 3:1, ale w tym momencie mecz wywrócił się do góry nogami. Polacy zaczęli zdobywać punkty seriami, wygrali seta do 7, a cały mecz 3:2.
W takich okolicznościach zdobyto pierwszy Puchar Europy w historii polskich gier zespołowych. Dokonali tego Gawłowski, Bosek, Sadalski, Molenda, Wspaniały, Kasprzyk, Malinowski, Rogowicz, Piątek, Pawlik, Kmera i trener Aleksander Skiba.
Impreza zaczęła się jeszcze w Szwajcarii, chociaż nie obyło się bez małych problemów. – Po zdobyciu pucharu była ogromna radość. Pamiętam, jak Włodek Sadalski niósł w rękach z dziesięć butelek piwa i się z tym wszystkim wywalił. Nie ocalała chyba ani jedna butelka, gdzie wtedy dla nas bardzo dobre piwo to był rarytas. To były czasy komuny, gdzie czasami piwo można było kupić tylko na dworcach i to jeszcze na dodatek ciepłe – mówi Waldemar Wspaniały.
Nocny „włam” do sklepu
Kiedy samolot z siatkarzami wylądował na lotnisku w Warszawie, na płycie czekała już orkiestra i przedstawiciele klubu.
– Luty, środek zimy, chyba z -25, a tu orkiestra górnicza wystrojona w swoje mundury i poprzebierani uczniowie górniczej szkoły zawodowej. Grają, chociaż zimno jak diabli. Aż było nam żal tych chłopaków, bo samolot miał opóźnienie i biedni musieli czekać z godzinę czy dwie – wspominają zawodnicy.
Na lotnisku nie było jednak żadnego przedstawiciela Polskiego Związku Piłki Siatkowej. Zawodnicy oczywiście od razu to zauważyli, ale nie robili z tego problemu.
Brak działaczy nie przeszkodził jednak zawodnikom w dobrej zabawie. Najpierw przenieśli się do warszawskiego hotelu Polonia. Tam natknęli się na Grzegorza Latę i Jana Tomaszewskiego, którzy wybierali się akurat na mecz pokazowy. Część zawodników Płomienia znało ich ze wspólnych zgrupowań reprezentacji w Zakopanem, dlatego była świetna okazja do stuknięcia się szkłem.
– Bankiet może zaczął się w Polonii, ale gdzie się skończył, to już nie pamiętam – śmieje się Wspaniały. – Zostaliśmy jednak w Warszawie, bo niedługo mieliśmy grać mecz z Legią. Przegraliśmy go. Potem była druga feta w Milowicach. Sala pełna kibiców, do tego wiadomo, przemówienia, bla bla bla. Później dostaliśmy premie od dyrektora kopalni, następnie znowu wyprawiono kolejny bankiet i razem wyszło chyba z tydzień świętowania.
Kuriozalna historia związana jest z samym pucharem za zwycięstwo w Bazylei. Niewiele brakowało, aby to jedno z najważniejszych trofeów w historii polskiej siatkówki przepadło bez śladu.
Przez pierwsze lata, jak pan Bóg przykazał, puchar był eksponowany w klubie i cieszył oczy kibiców. Zamieszanie zaczęło się na przełomie lat 80. i 90. kiedy Płomień stanął na skraju bankructwa.
Szefostwo kopalni zaczęło zastanawiać się nad wycofaniem klubu z rozgrywek. Popierały to też załogi górnicze, które miały już dość pracy na „siatkarzy darmozjadów”, chociaż jeszcze kilkanaście lat wcześniej nosili ich prawie na rękach. I kiedy Płomień faktycznie uśmiercono, zaczęła się wyprzedaż dobytku, w tym pucharu. Doszło do tego, że byli zawodnicy musieli przygotować plan “odbicia” trofeum.
– Ktoś wpadł na pomysł, żeby puchar wystawić na licytację. I w sklepie UNITRY, gdzie można było kupić telewizory, radia czy magnetofony, była zorganizowana wystawa wszystkich osiągnięć Płomienia. Wokół pucharu zaczęło się robić gorąco – opowiada Waldemar Wspaniały. – Całe szczęście, że kierownikiem sklepu był mój kolega. Zakradłem się więc tam w nocy i po prostu wyniosłem trofeum. Dobrze, że nie doszło do licytacji, bo to byłoby bez sensu. Dla nas to rzecz bezcenna. Puchar przez pewien czas stał później w specjalnej gablocie i ludzie mogli go oglądać. Z tego co wiem, obecnie znajduje się w gabinecie Piotra Hałasika, byłego prezesa i sponsora GKS-u Kazimierz Płomień Sosnowiec.
Podczas spotkań rodziny Płomienia byli zawodnicy obmyślają plan, co tu zrobić z trofeum, które powinno być należycie eksponowane. – Taki puchar nie może przecież stać na zwykłej półce w zwykłym gabinecie.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. album „Płomień-Milowice” autorstwa Magdaleny, Zuzanny i Joanny Bąk; milowice.com