To był jeden z najbardziej zaskakujących transferów w Ekstraklasie na początku XXI wieku, choć dziś już mało kto o nim pamięta. Latem 2004 roku szeregi biednego jak mysz kościelna Górnika Zabrze zasilił Hugo Ugochukwu Enyinnaya. Kilka lat wcześniej razem z Antonio Cassano zachwycił świat pierwszymi meczami w Serie A w barwach Bari i tylko szaleniec mógłby wtedy przewidywać, że w pewnym momencie Nigeryjczyk będzie występował w Polsce na trzecim poziomie rozgrywkowym w barwach Lechii Zielona Góra. Dekadę temu napastnik ten opuścił nasz kraj i od tej pory w zasadzie słuch o nim zaginął. Weszło postanowiło przybliżyć jego sylwetkę i wrócić do tamtych czasów, bo to naprawdę ciekawa historia.
Tak naprawdę cała legenda tego zawodnika powstała jednego dnia, w jednym konkretnym meczu. Był 18 grudnia 1999 roku. Skazywane na pożarcie Bari w 14. kolejce włoskiej ekstraklasy podejmowało u siebie naszpikowany gwiazdami Inter. Mediolańczyków trenował wtedy Marcello Lippi. W pierwszym składzie wyszli m.in. Angelo Peruzzi, Laurent Blanc, Christian Panucci, Javier Zanetti, Luigi Di Biagio, Christian Vieri czy Ivan Zamorano, a z ławki weszli Alvaro Recoba i Roberto Baggio. Konstelacja piłkarskich gwiazd. Naprzeciwko nich stanęli 18-letni Enyinnaya (trzeci mecz w Serie A, pierwszy od początku) i rok młodszy Antonio Cassano, dla którego był to drugi występ na tym poziomie.
Doszło do wielkiej sensacji, Bari wygrało 2:1, a wszystko dzięki dwójce młokosów w ataku. Zaczęło się od trzęsienia ziemi. W 7. minucie Enyinnaya oddał fantastyczny strzał z czterdziestu metrów. Peruzzi nie miał żadnych szans, dla zachowania pozorów mógł się tylko rzucić jak z gazetą na łóżko. Zresztą – zobaczcie sami:
Vieri szybko wyrównał, ale w samej końcówce Cassano przeprowadził cudowną akcję, w polu karnym zaprezentował swoją techniczną maestrię i podobnie jak nigeryjski kolega, mógł się cieszyć z premierowego gola na najwyższym szczeblu w Italii.
Niesamowite, jak wiele ich wtedy łączyło i jak skrajnie różnie potoczyły się ich kariery. Cassano dwa i pół roku później przeszedł do Romy za prawie 30 mln euro, a następnie grał jeszcze w Realu Madryt, Milanie czy Interze. Enyinnaya niczego piękniejszego w piłce przeżyć nie zdołał i w momencie, gdy przyjaciel zamieniał Rzym na Madryt, on był już w polskiej drugiej lidze (wtedy trzeciej). A przecież startowali z tego samego pułapu i na początku byli cenieni tak samo! Hugo przez moment łączono nawet z Juventusem, ale kontuzje szybko stały się jego zmorą i nigdy na dobre go nie opuściły.
Skąd w ogóle tak młody Nigeryjczyk znalazł się w Serie A? Urodził się w Warri (w tym samym mieście na świat przychodził Emmanuel Olisadebe). W 1998 roku, jako 17-latek, przybył do Europy, zasilając szeregi belgijskiego drugoligowca RWD Molenbeek. Sześć goli w dwudziestu meczach wystarczyło, żeby zainteresowało się nim Bari. W założeniu przychodził najpierw do Primavery, ale prezentował się tak dobrze, że trener Eugenio Fascetti błyskawicznie włączył go do kadry pierwszego zespołu. Enyinnaya już w 3. kolejce siedział na ławce, a trzy tygodnie później zaliczył ligowy debiut, wchodząc na 11 minut z Torino. Na kolejne szanse czekał długo. W końcu je dostał, przedstawił się światu z Interem, zaś dwie kolejki później dał popis w meczu z Venezią. Zagrał od początku drugiej połowy, gdy Bari prowadziło 1:0. W końcówce zdobył bramkę głową po dośrodkowaniu z rzutu wolnego, a w doliczonym czasie najpierw założył rywalowi siatkę, by potem zostać sfaulowanym w polu karnym przez następnego obrońcę. Jedenastkę wykorzystał Daniel Andersson i ustalił wynik na 3:0. Nikt nie mógł przypuszczać, że Hugo więcej drogi do siatki w Serie A nie znajdzie i poprzestanie na dwóch trafieniach.
W tamtym czasie był on też dość ważną postaci reprezentacji Nigerii U-20. Gdyby nie jedna z niezliczonych kontuzji, w 2000 roku pojechałby na Igrzyska do Sydney. Nie po raz pierwszy i ostatni problemy zdrowotne sprawiły, że musiał stać się obserwatorem.
Niedługo po meczu z Venezią urazy dały o sobie znać. Enyinnaya wypadał na kilka tygodni, na chwilę wracał i znów to samo. W nowym sezonie pierwszy mecz rozegrał dopiero w grudniu. Do połowy lutego występował w miarę regularnie, ale potem znów zniknął na dłużej. Znacznie gorzej szło też całej drużynie. Wywalczyła zaledwie 20 punktów, zajęła ostatnie miejsce w tabeli i z hukiem zleciała do Serie B. Nigeryjczyk przez kolejne dwa i pół roku uzbierał tam tylko 31 meczów i cztery gole, z czego najlepszy okres przypadł na wypożyczenie do Livorno. W akcie desperacji zimą 2004 roku oddano go do trzecioligowego Foggia Calcio, ale nawet tam nie potrafił już wrócić na właściwe tory. Skończyło się tak, że Bari postanowiło nie przedłużać jego umowy. Ktoś, kto kilka lat wcześniej w założeniu miał przynieść klubowi miliony, odszedł z łatką niepotrzebnego i znalazł się na lodzie…
Wcale nie musiał jednak trafiać do Polski. – Pojechałem na testy do Debreczyna, który wtedy zaczął dominować na Węgrzech. Zaoferowano mi trzyletni kontrakt. Posłuchałem złych ludzi, którzy obiecali, że zostanę we Włoszech i odrzuciłem tę ofertę. Czekałem, wierzyłem, ale w końcu musiałem wyjechać za granicę – cytowały go po latach włoskie media.
Wyszło tak, że latem 2004 wylądował w Górniku Zabrze, w którym rządził wtedy Marek Koźmiński. – Był po poważnej kontuzji, miał przerwę w grze. Pamiętałem go z boiska, znałem jego potencjał, zwłaszcza fizyczny, tym zawsze imponował. Gdy więc stał się wolnym zawodnikiem, namówiłem Hugo do transferu. Nie było to trudne, ale bez znajomości z Włoch sprowadzenie go raczej byłoby niemożliwe. Umówiliśmy się, że to ma być epizod w jego karierze. Nie przyszedł dla pieniędzy, zarabiał niewiele, chciał się odbudować. To nie był transfer biznesowy. W założeniu miał szybko pokazać się w Górniku, na czym doraźnie byśmy skorzystali i pójść wyżej. Nie mielibyśmy szans go odsprzedać, podpisaliśmy krótkoterminową umowę – mówi Weszło dzisiejszy wiceprezes PZPN.
Nigeryjczyk debiut zaliczył dopiero w rundzie wiosennej. – Musieliśmy poczekać, aż wyjdzie w pełni z kontuzji mięśniowej. Był bardzo szybki i umięśniony, ale miał problemy z elastycznością mięśni, przez co mocno się “rwał”. Kłopoty zaczęły się już w pierwszym roku w Bari. W Zabrzu dochodził do siebie kilka miesięcy. Przez chwilę grał i choć nie znajdował się w pełni formy, widać było, że umiejętności ma bardzo duże. Potem problemy niestety powróciły – tłumaczy Koźmiński.
– Ściśle współpracowałem z doktorem Jerzym Wielkoszyńskim, który prowadził go wtedy indywidualnie i starał się doprowadzić do podstawowej sprawności. W przypadku Hugo najbardziej w pamięci zapadła mi jego niesamowicie mocna konstrukcja fizyczna. Był ponadprzeciętnie silny i wytrzymały, ale może właśnie to było jego przekleństwem. Silne i szybkie mięśnie generowały wielką moc, która regularnie powodowała mikrourazy – potwierdza Marek Wleciałowski, który prowadził wtedy Górnika.
– Jako napastnik Enyinnaya imponował zmysłem do gry i skocznością. Potrafił też odnaleźć się w innej roli. W meczu z Zagłębiem Lubin zagraliśmy trójką w ataku – takie mieliśmy wtedy możliwości kadrowe, chcieliśmy je w pełni wykorzystać – a on został ustawiony jako środkowy pomocnik. I poradził sobie, był inteligentny w grze – charakteryzuje swojego byłego podopiecznego.
– Bardzo dobrze go pamiętam. Początkowo trudno było uwierzyć, że ktoś z taką przeszłością przyszedł do Górnika. Na treningach sprawiał świetne wrażenie, ale szybko wyszło, że ma poważniejszą kontuzję i trochę minęło, nim w ogóle zadebiutował. Był bardzo mocno zbudowany, do tego był zawodnikiem szybkościowym i chyba przez to urazy powracały – mówi Arkadiusz Aleksander, dziś dyrektor sportowy Sandecji Nowy Sącz.
W tamtym czasie zawsze mocno się ekscytowałem, gdy w Polsce pojawiał się obcokrajowiec z jakimkolwiek zachodnim śladem w CV. Jeżeli ktoś zagrał kilka razy w drugiej lidze francuskiej, dla mnie był już kandydatem do Legii czy Wisły. Enyinnaya zapowiadał się więc na hit. Nie miałem jeszcze Canal+, ale mogłem zobaczyć go w akcji w Polsacie Sport przy okazji starcia z Legią w Pucharze Polski. Okazuje się, że do dziś jest ono pamiętane.
– Najmocniej kojarzę go z… leżanki w gabinecie fizjoterapeutów. Ciągle dokuczały mu kontuzje mięśniowe. Nigdy nie widziałem Hugo podczas meczu, ale koledzy opowiadali, że fenomenalnie wyskakiwał do główek. W pucharowym meczu z Legią kilka razy przeskoczył Dicksona Choto, mimo że był od niego niższy o ponad 10 centymetrów. Do tego imponował siłą i budową ciała – wspomina Grzegorz Goncerz, który dzielił z nim szatnię.
– Pojedynki z Choto to nie są legendy, tak naprawdę było. Super skoczność, świetny tajming – potencjał fizyczny miał niesamowity. Człowiek aż otwierał oczy ze zdumienia – przyznaje Wleciałowski.
Skończyło się jednak na tym, że Nigeryjczyk wystąpił cztery razy między połową marca a połową kwietnia 2005 roku, w nowym sezonie wszedł raz w końcówce i to by było na tyle, jeśli chodzi o jego przygodę z Górnikiem.
– Chyba nam wszystkim w klubie zabrakło trochę cierpliwości. Gdy już w krótkim okresie rozegrał tych kilka meczów, zaczynał wyglądać naprawdę dobrze. Doktor Wielkoszyński, którego zawsze bardzo ceniłem i szanowałem, mówił jednak, że on teraz dobrze wygląda, ale nadal nie jest gotowy. Miał rację, Hugo doznał potem kolejnej kontuzji. Doktor sygnalizował, że musi on jeszcze więcej indywidualnie pracować, żeby ustabilizować swoje przygotowanie na odpowiednim poziomie, będącym bazą do regularnego wysiłku meczowego. Niestety jakieś mikrourazy cały czas dawały o sobie znać, w Górniku już nie udało mu się wyjść z tej spirali. Sądzę, że gdyby przed przyjściem do Polski był lepiej prowadzony, mógłby grać na najwyższym poziomie – uważa Wleciałowski.
– Kiedyś proces treningowy wyglądał inaczej. Teraz są specjaliści od przygotowania motorycznego, wszystko jest dokładniej monitorowane. Gdyby trafił do Polski dziś i był bardziej indywidualnie prowadzony, miałby mniej kontuzji. Bo mięśniami nabity był do granic możliwości, wyglądał, jak mały atleta. Najwidoczniej jednak nie został wystarczająco dobrze wytrenowany, żeby ten “bagaż” utrzymać na odpowiednim poziomie. Jemu samemu też trochę brakowało świadomości, niektóre rzeczy piłkarz może nadrobić na własną rękę. Na meczu dawał z siebie wszystko, ale w tygodniu niekoniecznie pracował na sto procent i efektem były liczne mikrourazy – w podobny sposób wypowiada się jego trener z Odry Opole, Andrzej Prawda. – O większości Afrykańczyków czy Latynosów nie da się powiedzieć, że są stuprocentowymi profesjonalistami w sposób pojmowany przez nas. Niczego wielkiego nie mogłem mu zarzucić, ale zdarzały mu się drobne cwaniactwa, żeby w tygodniu się nie przemęczyć – dodaje.
– Na treningach był typowym luzakiem. Kopał głównie “z palca”. Tłumaczył, że ma problemy z nogą i musi ją oszczędzać. Nie mówię, że nie trenował, ale gdyby ktoś popatrzył z zewnątrz, mógłby uznać, że facet się leni. My znaliśmy jego sytuację i byliśmy przyzwyczajeni, zwłaszcza że bronił się na boisku. W meczach stawał się kimś zupełnie innym – przypomina sobie obrońca Filipe Andrade Felix, z którym Enyinnaya grał i w Zabrzu, i w Opolu.
– Nie był w pełni wyleczony. Uznaliśmy, że on dłużej nie chce grać prawie za darmo, ale z drugiej strony ze względu na jego sytuację nie możemy mu więcej zaoferować. Rozstaliśmy się polubownie – kwituje Koźmiński.
We włoskich mediach później pisano jednak, że Enyinnaya źle czuł się w Polsce i dotykał go problem rasizmu. On sam twierdził, że umowę w Górniku podpisał nieprzetłumaczoną, umawiał się na 10 tys. euro miesięcznie, a nie otrzymał prawie nic.
Pretensje do Koźmińskiego potwierdza jego wywiad dla “Dziennika” z 2007 roku. Mówił: – Pan Marek Koźmiński, który ściągnął mnie do Górnika Zabrze, opowiadał, jak tu jest fajnie, jak bogato i jaka świetna jest liga. No to miałem się nie zgodzić? O Polsce nic nie wiedziałem. Myślałem sobie: Polska jest w Europie, a skoro tak, to musi być bogata, musi być jak Hiszpania czy Anglia. Nie zaglądałem w internet, więc nie wiedziałem, jak jest naprawdę. Teraz jestem mądrzejszy. Nałogowo oglądam CNN.
– Po tylu latach nie chcę wchodzić w polemikę, to nie ma sensu. Skoro był tak nieszczęśliwy, w każdej chwili mógł odejść za darmo. Potem zresztą kilka razy mieliśmy kontakt, prosił o załatwienie kilku rzeczy. Przyszedł gratis, odszedł gratis. Wszystko rozbijało się o kwestie zdrowotne. Gdyby nie one, szybko poszedłby do Legii Warszawa czy Wisły Kraków lub znów wyjechał do lepszej ligi – podsumowuje Koźmiński.
– Mieliśmy wtedy wielu obcokrajowców, to im wzajemnie ułatwiało aklimatyzację. Nieszczęśliwy w Polsce? Może i coś było na rzeczy, ale wie pan, jak to jest. Gdyby był zdrowy, grał i strzelał gole, pewnie wspominałby ten pobyt zupełnie inaczej. Wyszło inaczej, więc może sam przed sobą nie chciał się do końca przyznać, że poniósł porażkę i chciał wypaść jak najlepiej przed otoczeniem – komentuje Wleciałowski.
– Mógł się czuć źle z różnych względów, choćby ze względu na klimat. We Włoszech ciągle słońce i piękna pogoda, w Polsce przez pół roku zimno. Sam grałem za granicą i wiem, że to też ma znaczenie. Przez półtora roku przebywałem w Belgii i pogoda była nieciekawa, natomiast na Cyprze pod tym względem było super, mógłbym tam spędzić całe życie – wczuwa się w sytuację dawnego kolegi Krzysztof Bukalski.
– Był uśmiechnięty, za bardzo jednak kontaktu nie szukał. Nie wiem dokładnie, jak mu się żyło w Zabrzu, bo z kilkoma chłopakami dojeżdżaliśmy z Krakowa. To chyba nie do końca było jego środowisko. Zamienić piękne Włochy na Zabrze w tamtym okresie, ze starym stadionem, do tego frustracja z powodu odnawiającej się kontuzji – to musiało mieć na niego wpływ – przyznaje Goncerz.
– Na początku było mu ciężko. W ogóle nie znał języka, do tego była to śląska szatnia, a ona ma swoją specyfikę. Nie twierdzę, że zawodnicy z zewnątrz mają tam gorzej, ale są traktowani w charakterystyczny sposób. Na Śląsku piłkarze z regionu mają więź ze sobą i sobie pomagają. Reszta musi dopiero udowodnić swoją przydatność, wtedy mogła liczyć na akceptację. Nie było jednak mowy o jakimkolwiek rasizmie, w tamtym czasie w Górniku grało wielu obcokrajowców z całego świata. Jeśli dobrze pamiętam, Hugo najmocniej trzymał się z czarnoskórym Brazylijczykiem Ulissesem – dodaje Aleksander.
W każdym razie Enyinnaya na początku sezonu 2005/06 pożegnał klub z Roosevelta. Nie mając za bardzo wyboru, zszedł dwa poziomy niżej do Lechii Zielona Góra. – Pamiętam, jak przyjechałem do Zabrza na rozmowy w jego sprawie. Niezadowolony Hugo leżał nakryty prześcieradłem, poddawano go jakiś zabiegom. Widać było, że jest sfrustrowany. Mimo to bardzo mi zależało na tym transferze, nadal widziałem w nim potencjał. Mieliśmy ambicje, chcieliśmy awansować. Grali u nas m.in. Emil Drozdowicz, Adrian Łuszkiewicz czy Rafał Dobroliński, którzy potem pokazali się na wyższych szczeblach – opowiada Weszło Radosław Ogiela, wówczas wiceprezes i dyrektor sportowy Lechii, obecnie menadżer współpracujący z Fabryką Futbolu.
– Hugo odżył mentalnie po przeprowadzce do Zielonej Góry. Na Śląsku totalnie nie mógł się odnaleźć, chyba potrzebował więcej życzliwości i zaufania, musiał czuć, że jest potrzebny. Brakowało mu też codziennej normalności, życia wykraczającego poza schemat boisko-dom czy w jego przypadku również kontuzje-lekarze-dom. Gdy przychodził do Lechii, pokazaliśmy mu miasto – restauracje, kina, teatr, filharmonię i tak dalej. We Włoszech spędził wiele lat, przesiąknął tamtejszą kulturą, jego horyzonty znacznie wykraczały poza piłkę. Był inteligentnym partnerem do rozmowy, wyrażał zdanie na wiele tematów. Potrafił się świetnie ubrać, miał dobry gust – analizuje Ogiela.
– Oddałem mu trochę serca. W niedzielę jadał obiady u mojej mamy, z partnerką zabieraliśmy go do restauracji, spędzaliśmy razem święta. To było dla niego coś nowego, lepszego. W pewnym momencie zapomniał o kontuzjach, udało się dotrzeć do jego głowy – przekonuje.
Emil Drozdowicz (były napastnik Lechii Zielona Góra, później m.in. Termalica i Wisła Płock): – Dla mnie w tamtym okresie był trochę jak ikona. Dopiero zaczynałem w seniorskim futbolu, mogłem się od niego dużo nauczyć. Gra ciałem, tyłem do bramki, utrzymanie się przy piłce, spokój pod bramką. Tym mógł zaimponować. No i oczywiście gra głową. Pamiętam jego akcję, gdy dostał fajne podanie za plecy, wybił się z obrońcą na plecach i wydawało się, że będzie strzelał główką. Zamiast tego przyjął sobie piłkę, odwrócił się z rywalem i z woleja uderzył. Nie jestem pewny, czy padł z tego gol, ale całość wyglądała super.
Szybko przypomniał sobie pewną anegdotę. – Nastał zimowy okres przygotowawczy z trenerem Kowalskim. Mieliśmy sporo do przebiegnięcia, a szybko robiło się ciemno. Przy którymś okrążeniu Hugo zaczął narzekać po włosku i w pewnym momencie schował się za drzewem. Gdy robiliśmy następne kółko, widzieliśmy tylko jego oczy, bo cały był ubrany na czarno. Było sporo śmiechu.
Ogiela potwierdza, że Nigeryjczyk miał specyficzne podejście do zawodowych obowiązków. – To był trochę treningowy leń, do pracusiów nie należał. Pracował swoim rytmem, do pewnych rzeczy musiał się najpierw przekonać. Ale jak przychodził mecz, oglądaliśmy już innego Hugo: boiskowego chama i wojownika. W debiucie z Rozwojem Katowice od razu strzelił gola. Grało tam wtedy kilku ligowych wyjadaczy. Co on się z nimi nawalczył, chwilami niemalże bił – niesamowite! Kiedyś, gdy leczył kontuzję, pojechałem z nim do szpitala na badania. Lekarz, który je przeprowadzał, po obejrzeniu jego uda wręcz zaniemówił. Zwołał innych lekarzy i personel, żeby pokazać wszystkim, jak wygląda noga prawdziwego sportowca. Fizycznie był zbudowany niesamowicie, ale nie szło to w parze z resztą. Bardzo łatwo było u niego o jakieś naciągnięcia czy naderwania mięśni.
– Takie podejście dotyczy większości zawodników z Afryki, przynajmniej ja mam takie doświadczenia. Mecze dla nich rzeczywiście są wyzwaniami, mobilizują się, natomiast codzienny trening nie był priorytetem. Chyba to po prostu wynika z ich mentalności. Południowiec zawsze ma czas. Reaguje, jak już jest pod ścianą. Co nie znaczy, że Hugo jakoś wyjątkowo opierdzielał się na treningach. Nic z tych rzeczy. Robił co miał robić, ale nie starał się dać czegoś więcej – potwierdza Grzegorz Kowalski, trener Lechii w tamtym sezonie.
Ogiela dodaje: – W drugim meczu doznał kontuzji, z boiska schodził ze łzami w oczach. Czuł już, że ma w Lechii zaufanie, a wtedy od siebie starał się dać dwa razy więcej. Bardzo zaczęło mu zależeć. Obawiał się, że to może być koniec, na szczęście dość szybko wrócił do gry. U nas nie miał dłuższych przerw. Pytanie, na ile to był efekt tego, że odżył mentalnie i na ile jego psychika nie była gotowa na Zabrze? Nie przeprowadzaliśmy jakichś specjalnych zabiegów czy terapii. U nas poczuł się dużo lepiej w normalnym życiu i to mogło pozytywnie wpłynąć na jego zdrowie.
Enyinnaya znów jednak mógł zrazić się do Polski. Pewnego razu stał się bohaterem niemiłego incydentu. – To chyba było derbowe spotkanie. Jakieś zamieszanie przy linii bocznej i ktoś na trybunach go opluł. Pamiętajmy, że działo się to ponad dekadę temu. Czarnoskórych piłkarzy często postrzegano wtedy w Polsce inaczej niż dziś. Po takim zdarzeniu mógł sobie pomyśleć, że to nie jest miejsce dla niego. Z drugiej strony, idioci są wszędzie. We Włoszech również, tam przecież kilka razy czarnoskórzy zawodnicy schodzili przed czasem z boiska w ramach protestu, bo byli tak mocno obrażani przez kibiców. Na pewno ten incydent Hugo zabolał, ale nie dał tego po sobie poznać, nigdy o nim nie mówił i do tego nie wracał – wspomina Radosław Ogiela.
Hugo mogło nie być w Zielonej Górze już po pół roku. Omal nie wylądował w drugiej lidze chińskiej. – Pracował tam trener, który pamiętał go z Włoch i chciał sprowadzić do siebie. W ostatniej chwili jednak Chińczycy zmienili szkoleniowca, przyszedł jakiś krajowiec i temat upadł. A ja już Hugo niemalże pakowałem w samolot – potwierdza Ogiela.
Enyinnaya spędził więc w Zielonej Górze cały rok i dopiero wtedy został przechwycony przez Odrę Opole, która szykowała się do walki w dzisiejszej I lidze. – Odra rywalizowała z nami na trzecioligowym froncie i awansowała pod wodzą trenera Miroslava Copjaka. Pamiętał Hugo z meczów przeciwko Lechii i udało mu się go sprowadzić – tłumaczy Ogiela.
foto: newspix.pl
W Opolu Nigeryjczyk był przez dwa lata, więc ci, którzy wtedy z nim grali, mogą dziś najwięcej o nim powiedzieć. – Chyba najlepiej grający głową zawodnik, z jakim miałem styczność. To był “pan piłkarz”, potrafił w pojedynkę wygrywać mecz. Bez niego byłoby nam ciężko – z ochotą wspomina Łukasz Ganowicz, później przez wiele lat ważna postać MKS-u Kluczbork.
– Pamiętam, gdy przyjechał do nas na pierwsze treningi. Rozebrał się do jakichś badań. Śmialiśmy się, że można sobie na nim przerobić anatomię każdego mięśnia. Bardzo silny, twardy zawodnik. Rasowy napastnik, znakomita gra głową. Nią uderzał nieraz tak mocno, jak niektórzy z nogi. A przy wyskoku odnosiło się wrażenie, że na chwilę zatrzymuje się w powietrzu. Wyskok dosiężny miał niesamowity. Szkoda tylko tych kontuzji – dodaje ówczesny kapitan Odry, Marek Tracz.
– Jak mu się chciało i czasem go podpuszczaliśmy, to pokazywał naprawdę wielkie umiejętności. Jak go podpuszczaliśmy? Czasami rzucaliśmy mu wyzwanie, że czegoś nie umie, gdzieś nie dokopie i najczęściej pokazywał nam, że się mylimy. Albo wkręcaliśmy go z trenerem, że na trybunach są skauci dużych klubów, którzy będą go obserwować. Wtedy dodatkowo się mobilizował i wrzucał piąty bieg na boisku, na czym wszyscy korzystaliśmy. W końcu się skapnął, że często tych skautów nie ma. Raz dał wtedy upust swoim emocjom, ale na dłuższą metę nie obrażał się. Generalnie miał podejście na zasadzie “od meczu do meczu”, w tygodniu zbierał na niego energię – śmieje się Ganowicz.
– Jak słyszał, że będą go oglądać z Legii Warszawa czy Wisły Kraków, od razu grał z większym zaangażowaniem. Nie ukrywał, że docelowo chciałby grać na dużo wyższym poziomie – wtóruje mu Tracz.
Oni zdążyli poznać Nigeryjczyka od strony życia codziennego. W pamięć zapadło im kilka historii.
Ganowicz: – Przed meczem zawsze, bez względu na temperaturę, na koniec obiadu spożywał… sól z wodą. Brał solniczkę, rozpuszczał zawartość w literatce i duszkiem pochłaniał. Mówił, że dzięki temu w trakcie gry nie będzie miał skurczy. Nie mogłem się nadziwić, ale faktycznie – nie pamiętam, żeby złapał go skurcz na meczu.
Tracz: – Przekonywał nas, że we Włoszech pozwalali przed meczem wypić 50 ml wina. U nas nie mógł tego zrobić, więc wymyślił sobie tę wodę z solą.
Ganowicz: – Irytowało go, gdy ktoś nie dojadał i wyrzucał resztki jedzenia. Dziwił się, że ludzie na świecie umierają z głodu, a my nie zjadamy pełnych posiłków. Kiedyś na obozie zawsze zbierał ze stołów jogurty Jogobella. Kładł je na kaloryferze w pokoju, aż w końcu to wszystko wybuchło. Cały pokój był pomalowany jogurtami.
Miał swoje ulubione buty z francuskiej firmy Le Coq Sportife, z charakterystycznym trójkątem. Innych firm nie uznawał i obojętnie, jaka była nawierzchnia, grał tylko we wkrętach. Mówił, że dzięki temu przeciwnik czuje respekt. Chyba dobrze kombinował. Jak widziałem na gierkach takiego gladiatora we wkrętach, modliłem się tylko, żeby nie nadepnął mi na stopę, bo zostałaby dziura.
Zapewniają, że w opolskiej szatni Enyinnaya funkcjonował w pełni normalnie.
Tracz: – Gdy po ciemku jechaliśmy autobusem, Hugo lubił odgrywać pewną scenkę. Otwierał oczy i mówił: – Jest Hugo. Potem zamykał oczy i krzyczał: – Nie ma Hugo! Wszystko po polsku.
Ganowicz: – Umiał pożartować czy dostosować się na jakichś wewnętrznych spotkaniach. Pewnej części polskiej kultury też spróbował. Normalny gość. Po polsku bardzo dużo już rozumiał. Z językiem typowo piłkarskim nie było problemu, sam umiał też wyrazić, o co mu chodzi. W pokoju na obozach przeważnie był sam. Nie wiem, dlaczego, ale pewnie działo się to na jego prośbę. Miał charakter. Jak się zawziął czy z kimś pokłócił, to nie odpuścił. Nie kulił ogona.
Tracz: – Hugo normalne nigdy nie pił alkoholu. Ale gdy raz na drużynowej imprezie był konkurs, kto szybciej wypije jedno duże piwo, Hugo od razu wystartował i oczywiście wygrał. W szatni można było się fajnie pośmiać, lubił żartować. Starał się komunikować po polsku, różnie wychodziło, jednak nie zamykał się na otoczenie, nie siedział cicho.
Przez pół roku w Opolu Nigeryjczyk grał pod wodzą wspominanego już Andrzeja Prawdy, który z sentymentem go wspomina. – W swojej pracy trenerskiej spotkałem około dwustu czarnoskórych zawodników. Gdyby zrobić jakiś ranking w tym względzie, w Polsce chyba bym go wygrał. Hugo nie był więc dla mnie jakimś wyjątkiem. Miał niespotykaną łatwość w zdobywaniu bramek, bardzo łatwo dochodził do sytuacji. Może nawet za łatwo i trochę go to psuło. Zmarnował jedną okazję, nie skoncentrował się w pełni i zakładał, że zaraz będzie miał następną. No i przeważnie miał (śmiech). Odnosiło się wrażenie, że albo już nie do końca w siebie wierzył, albo nie w pełni się zaadaptował. W podświadomości chyba cały czas żył tym golem z Interem i był sfrustrowany, że dziś jest poza Włochami w niższej klasie rozgrywkowej – analizuje.
Potwierdza on słowa Ganowicza i Tracza, że Enyinnaya starał się nie zamykać na otoczenie. – Chętnie przychodził do mnie do gabinetu. Tak sobie kiedyś siedzimy i zapadła “żenująca cisza”, bo już skończyły nam się tematy. Nagle przez okno wleciała biedronka. Dla podtrzymania rozmowy zapytałem:
– Hugo, powiedz mi, a u was w Nigerii też są biedronki?
– Nie, u nas tylko Tesco.
Hugo przez dwa sezony na zapleczu Ekstraklasy strzelił łącznie 17 goli. Dorobek, którzy nie rzuca na kolana, ale można go uznać za przyzwoity i rokujący na przyszłość. Niestety, ostatnie półrocze było słabsze. Kontuzje zaczęły nawracać, Nigeryjczyk grał mniej i w tamtym okresie tylko raz trafił do siatki. Koniec końców w Odrze uznano, że nie dostanie nowego kontraktu, bo klub popadł w tarapaty finansowe, a on zajmował czołowe miejsce na liście płac.
– Odchodził z Odry w momencie, gdy już nie działo się w niej za dobrze. W 2009 roku klub się rozpadł na dobre, każdy obrał inny kierunek – Marek Tracz uważa, że sprawy ekonomiczne też miały znaczenie.
Piłkarz chyba załamał się ostatnimi miesiącami w Opolu, bo przekreśliły one jego szanse na powrót do wielkiego grania. Przez moment istniał temat Ruchu Chorzów, ale tamtejsi kibice zawsze “sceptycznie” patrzyli na czarnoskórych zawodników. Pojawiła się też wzmianka o testach w Stali Stalowa Wola. Nie przełożyło się to na konkrety i Enyinnaya wrócił do Włoch. Podobno pomógł w tym Cassano. To jednak była już bardziej amatorka, kluby z czwartej czy piątej ligi. W ASD Anziolavinio strzelił zaledwie jednego gola, w ASD Citta di Meda cztery. Ten drugi klub zbankrutował. Nigeryjczyk pogodził się z faktem, że piłka więcej mu nie da. W 2011 roku zakończył karierę i wrócił do Nigerii.
Już we wspomnianym wywiadzie dla “Dziennika” mówił, że docelowo chce znów żyć w ojczyźnie. – Jak skończę karierę, to wracam do Nigerii. Będę prowadził kawierenkę internetową – deklarował.
– Jeśli mnie pamięć nie myli, miał dom we Włoszech, a w Lagos pootwierał szkoły edukacyjne z internatem, z komputerami. Dbał o ten interes, na co dzień bardziej doglądała go jego żona – wspomina Łukasz Ganowicz.
– Miał jakieś problemy rodzinne w Nigerii. Nie pamiętam już, czy stracił tam cały majątek przez działania rodziny, czy chodziło o coś innego, ale nie wszystko było w porządku. W pewnym momencie nie ukrywał, że jest załamany i mocno to przeżywa – przypomina sobie Radosław Ogiela.
Nie wiadomo, co się z nim dzieje. Dziś nikt w Polsce nie ma z nim kontaktu. – 5-6 lat temu, już będąc w Nigerii, prosił mnie o pomoc w sprawie jakichś dokumentów – mówi Marek Koźmiński. To ostatni ślad.
Pozostaje żałować, że w naszym kraju nie zdziałał więcej, bo gdyby wszystko ułożyło się dobrze, pewnie teraz mówilibyśmy o nim podobnie jak o Kalu Uche z czasów Wisły Kraków. Można zakładać, że Enyinnaya gdzieś sobie teraz spokojnie żyje i nieraz bierze go na wspomnienia, gdy przez moment znajdował się na ustach całego piłkarskiego świata. A wtedy pewnie patrzy na takie zdjęcia…
PRZEMYSŁAW MICHALAK
Fot. newspix.pl