Żyjemy w najlepszym okresie w historii polskich skoków narciarskich. Mamy genialnego Kamila Stocha i czterech innych zawodników, zdolnych walczyć w drużynie o najwyższe cele. Tak dobrze nie było nigdy. Ale na drodze do tych sukcesów zboczyło z niej wielu utalentowanych zawodników.
Wybraliśmy sześciu, na których stawiano i liczono najbardziej. Część z nich wciąż ma szansę wrócić do dobrego skakania. Ale zanim do nich przejdziemy, warto tu przypomnieć inne nazwiska: bracia Rutkowscy, Andrzej Zapotoczny, Dawid Kowal, Grzegorz Miętus, Paweł Urbański, Wojciech Topór. Wszyscy wymienieni to medaliści mistrzostw świata juniorów. Kto pamięta przynajmniej połowę z nich?
Nie widzę przeszkód
Nie, nie będziemy tu opowiadać żartu o dwóch ślepych koniach. Zresztą do śmiechu nie było zapewne Klemensowi Murańce, który był bliski utraty wzroku. Tuż przed 18. urodzinami u Klimka wykryto wadę zwaną stożkiem rogówki. Dla ludzi bez wykształcenia medycznego: widział świat wyraźny jak w reklamach Rutinoscorbinu. Przed zażyciem tabletki. A mimo tego wciąż skakał, bo – jak sam powiedział – był młody i głupi. Inaczej ze wzrokiem – ten miał na poziomie przeciętnego… 80-latka.
– Klimek jest skryty, wstydził się. Latem miał bardzo poważny upadek w Austrii. Po wyjściu z progu fiknął salto, spadł na plecy, dobrze, że się nie połamał.
Tak mówił ojciec Klimka w wywiadzie dla Dziennika Polskiego. Dlaczego problemów nie wykryto wcześniej? Bo Murańka na pamięć wkuł litery z tablicy u okulisty. Musiał tylko ogarnąć, który rząd ma „czytać”. Ostatecznie kilka operacji załatwiło sprawę, Klemens na skocznię wrócił, choć przypłacił to wszystko ponowną nauką skakania. Tym razem przynajmniej widział postępy.
Ale to tylko jeden z problemów, przez które nigdy nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Doliczyć należy właśnie oczekiwania. Gdy w wieku 10 lat oddajesz skok, o którym mówi cała Polska, a wszyscy są świeżo po sukcesach Adama Małysza, wiadomo, że będziesz typowany na jego następcę. Gdy trzy lata później dorzucasz do tego medale mistrzostw Polski, spodziewaj się, że presja tylko wzrośnie. Podobnie jak eksploatacja – oddawanie mnóstwa prób, wycieńczających organizm dziecka (bo dzieckiem przecież wciąż był), może się zemścić. W przypadku Klimka tak było.
Dziś pewnie nikt nie popełniłby takiego błędu. Zapewne łatwiej byłoby też Murańce dostosować się do nowych warunków. Kojarzycie ten moment z lat szkolnych, gdy gość, który przed wakacjami był niższy od was, po nich przerasta was o dobre pół głowy? Ten gość to właśnie Klimek. W pewnym momencie życia niesamowicie szybko urósł, co odbiło się na jego technice – wszystko trzeba było zmieniać, poprawiać, dostosowywać. Dla skoczka to trudne chwile.
Murańka naprawdę dobrze prezentował się w Letnim Pucharze Kontynentalnym w ubiegłym roku – zgromadził równe 700 punktów, wygrał cały cykl. Druga liga, wiadomo, ale to oznaka tego, że wciąż tkwi w nim duży potencjał. Zimą jest jednak gorzej, często nie wchodzi do drugiej serii zawodów tej samej rangi. Słynna „forma z lata”, która nie ma przełożenia na to, co dzieje się kilka miesięcy później. Klasyka polskich skoków.
Dobrze, że przynajmniej jest świadomy tego, co musi zmienić. To daje nadzieję na poprawę. I na to, że jego talent nie został całkowicie zaprzepaszczony. Tak w październiku opowiadał Onetowi:
– Chciałbym już skakać na poziomie, na jaki mnie stać. Do tego trzeba jednak dojrzeć. Przede wszystkim psychicznie. Muszę się nauczyć zachowywać spokój na skoczni i przenosić go z treningów na zawody. Głowa to jest połowa sukcesu, dlatego pracuję z psychologiem, któremu bardzo dziękuję za współpracę, bo ta układa się naprawdę dobrze.
Stefan, to się nie uda
Gdy wiosną 2017 roku ogłoszono, że w polskiej kadrze A znalazło się miejsce dla Krzysztofa Miętusa, wielu kibiców i dziennikarzy było szczerze zdumionych. Ale ufali Stefanowi Horngacherowi, który mówił, że 26-latka da się odbudować i wykorzystać drzemiący w nim potencjał. Szczerze podziwialiśmy trenera Polaków. Za to, że wciąż ten potencjał widział, bo trudno dojrzeć go w zawodniku, który od trzech sezonów nie zdobył nawet punktu w Pucharze Świata, a w ostatnim z nich podobnie było w Pucharze Kontynentalnym. Zdumiony był sam Krzysiek:
– Sam byłem bardzo zaskoczony takim obrotem sytuacji. Przemyślałem sobie wszystko i zdałem sprawę, że to dla mnie ogromna szansa. Muszę dać z siebie sto procent. Jeśli trener Horngacher chciał, żebym trenował pod jego okiem, oznacza to, że widzi we mnie potencjał. Pozostaje mi się cieszyć i ciężko pracować, aby udowodnić, że tak jest.
Okazało się, że tym razem to nie Austriak miał rację. Powiedzmy sobie szczerze: skoro nie podołał Horngacher, nie podoła prawdopodobnie nikt. Krzysztofa Miętusa możemy najpewniej spisać na straty, a szkoda, bo w swoim jedynym pełnym sezonie PŚ był bardzo regularny – punktował 11 razy, zwykle znajdując miejsce w trzeciej dziesiątce, ale jednak. W kolejnym zdobył… jedno oczko. O następnych już pisaliśmy.
Krzysztof Miętus dla Skoki Polska:
– Czynników, które złożyły się na moje wyniki w ostatnich sezonach, na pewno było wiele. Zarówno pod względem technicznym, ponieważ popełniałem dużo błędów na skoczni, jak i psychicznym, gdyż nie zawsze potrafiłem przełożyć dobre skoki z treningów na zawody. Mój plan jest bardzo prosty. Ciężka praca z pełnym przekonaniem w to, co robię. Wierzę, że mogę poprawić niektóre elementy, inaczej nie miałoby to sensu. Przede wszystkim muszę ustabilizować pozycję dojazdową, odbicie i lot… jest nad czym pracować. Nastawienie oczywiście mam bardzo pozytywne. Dostałem ogromny zastrzyk energii i po prostu chcę dobrze skakać.
Pracował faktycznie ciężko, przyznawał to sam Adam Małysz. Niestety, nie przyniosło to spodziewanych efektów. W Letnim Grand Prix, kilka miesięcy po powołaniu zgromadził całe pięć punktów. W obecnie trwającym sezonie jeździ na FIS Cupy. Poziom niżej niż Puchar Kontynentalny. W sześciu startach zdobył tam sześć oczek, osiągając oszałamiającą średnią jednego punktu na występ. Krzysiek, przykro nam to pisać, ale chyba pora odpuścić.
Na granicy
W przypadku Olka Zniszczoła, przyznamy szczerze, kompletnie nie wiemy, co myśleć. Gdy dostaje szansę w Pucharze Świata, nie potrafi jej wykorzystać. W ostatnich trzech sezonach w drugiej serii konkursu znalazł się raz – w Lillehammer, sezon 2016/17. Ale gdy ześle się go do Pucharu Kontynentalnego, momentalnie zaczyna punktować i pukać do drzwi szerokiej kadry.
Jego największym problemem jest chyba właśnie to, jak szeroka stała się ta kadra – jest Stoch, jest czterech sprawdzonych zawodników tuż za nim, a o miejsce numer sześć biją się Jakub Wolny i Tomasz Pilch, który jest tegoroczną rewelacją w naszych skokach. Zniszczoła trzeba by umiejscowić gdzieś na ósmym miejscu w kolejce. Jeśli nie odrobinę niżej. Problem w tym, że ta kolejka nie ma zamiaru się ruszyć, jeśli nie poruszy jej sam Olek. Kadra nie przyjdzie do skoczka, to skoczek musi przyjść do kadry.
– Ze skoku na skok widać, że ta pewność i wiara w siebie rośnie, bo tego na pewno mi cały czas brakuje. Mam problemy w locie – moje narty nie są stabilne, moja sylwetka nie jest stabilna. Ten lot jest taki wymęczony.
Tak mówił na początku 2017 roku. Od tamtego czasu faktycznie się poprawił, ale to samo zrobili też inni. Olek wszelkie zmiany przechodzi zbyt wolno w stosunku do kolegów i nie jest w stanie dorównać oczekiwaniom, jakie żywiono wobec niego po całkiem udanym sezonie 2014/15, gdy przywiózł do Polski 75 punktów. Kiedyś Apoloniusz Tajner mówił o nim, że to nieobliczalny zawodnik. To się nie zmieniło, ale zmienił się wydźwięk tych słów. O 180 stopni.
Zniszczoł to jednak rocznik Klemensa Murańki, a skoro temu drugiemu dajemy szansę na niezłe skakanie, to nie odbierzemy ich Olkowi.
Dwóch takich, co wypadło z kadry…
…ale szybko do niej wróciło. Przed obecnie trwającym sezonem zasady były jasne: dwóch najsłabszych zawodników w kadrze B się z nią pożegna. Wypadło na Andrzeja Stękałę i Krzysztofa Bieguna, czyli gości, którzy, w pewnych momentach swoich karier, stali się nadziejami Polaków na przyszłość.
Najpierw zrobił to Krzysztof Biegun. Zapewne kojarzycie słynne zdanie, że „Była Małyszomania, to będzie może Biegunka”. W pewnym sensie była, bo g… z tego wszystkiego wyszło. Niestety. To historia podobna do tej Murańki – Krzysiek bardzo szybko podbił sobie oczekiwania (a wraz z nimi presję) i po prostu ich nie udźwignął. Zrobił to w Klingenthal, w trakcie pierwszego konkursu sezonu 2013/14, gdy triumfował i przez krótki okres nosił koszulkę lidera Pucharu Świata. Był to konkurs bardzo loteryjny, ale co z tego? Wielu sądziło, że mieliśmy już przyszłego mistrza.
Rzeczywistość okazała się brutalna, bo w całym sezonie do 100 punktów za zwycięstwo dołożył jeszcze tylko 44. W kolejnych okrągłe zero. Serio, od tamtego czasu nie dopisał na swoim koncie ani jednego oczka. Dosłownie został pożarty przez fanów, ekspertów i dziennikarzy. Balonik pękł z wielkim hukiem. Gdy przed trwającym sezonem wyleciał z kadry, zaczął pracować jako kierowca – robił m.in. trzytygodniową trasę po Europie. A dlaczego w ogóle pożegnał się z reprezentacją? Onetowi mówił:
– Usłyszałem dwa powody. Pierwszym były moje problemy z wagą. Nie ukrywam, że jestem zawodnikiem, który ma z nią problemy. Męczę się bardzo, kiedy muszę ją utrzymać. Drugim powodem było to, że jestem za słabo… rozciągnięty. Z tym argumentem jednak nie jestem się w stanie zgodzić. Nic nie zaniedbałem. Mam jednak taką budowę ciała, że mam bardzo długie nogi w stosunku do tułowia. To zresztą widać przy dojeździe. Muszę włożyć w niego o wiele więcej pracy, żeby był on swobodny i dobrze wyglądał. Na każdym kroku byłem dołowany i chyba nie wytrzymałem tego psychicznie.
Andrzej Stękała nie wystrzelił jak Krzysiek, ale w bardzo kiepskim dla polskich skoków sezonie 2015/16 prezentował się nieźle, będąc mocnym punktem reprezentacji. Zapamiętano zwłaszcza jego skok z mamuta w Vikersund – 235 metrów. Na tamten moment drugi najdłuższy lot w historii polskich skoków. Miał chłopak rozmach. Szkoda, że czas przeszły jest uzasadniony.
Inna sprawa, że Stękała nigdy nie był typowany na wielki talent. Przez kolejne kategorie wiekowe przechodził z łatką solidnego skoczka, który raz na jakiś czas może odpalić, ale na dłuższą metę trudno będzie mu pokazać skakanie na dobrym poziomie. Wyróżniała go jedynie ambicja, zawsze chciał robić dodatkowe ćwiczenia, zawsze skakać więcej i więcej. Tuż po odsunięciu od reprezentacji, mówił jednak w wywiadzie dla Onetu coś zupełnie innego:
– Nawet gdyby pojawiła się jeszcze jakaś szansa, to nie chciałbym wracać w tej chwili do kadry. Musiałbym zmienić nastawienie, bo na razie głowa mnie nie puszcza. Nie mam chęci do treningów. Może, kiedy nie będę w kadrze, moja motywacja znowu wzrośnie i znowu odzyskam chęci. Będę robił wszystko, żeby znowu wrócić na wysoki poziom.
Szansę powrotu dostał i z niej skorzystał. Dużą część sezonu, podobnie jak Krzysztof Biegun, już stracił. Tej zimy trudno oceniać ich skoki, na wystawianie not przyjdzie czas za rok, ale jedno można napisać: to prawdopodobnie ich ostatnia szansa na powrót do sportowego życia. Zobaczymy, czy z niej skorzystają.
Skłócony ze światem
Tę sprawę w ostatnich tygodniach obserwować mogli wszyscy. Za pośrednictwem Facebooka. Chodzi, rzecz jasna, o Jana Ziobrę, który postanowił w kilku filmikach opowiedzieć o całym złu, niegodziwości, łajdactwie, hultajstwie i gałganerii, jakie spotykają go ze strony Polskiego Związku Narciarskiego. Wyszło mu to tak dobrze, że w kadrze Polski nie zobaczymy go już zapewne nigdy.
Żałujemy, bo to medalista mistrzostw świata (brąz w drużynie), reprezentant Polski na igrzyskach olimpijskich, zwycięzca konkursu Pucharu Świata (z luzem w dupie) i dwukrotny medalista mistrzostw Polski, przy czym jeden z tych krążków ma kolor złota. A potem postanowił zostać gwiazdą Internetu, co wyszło mu całkiem nieźle – o jego filmach mówili wszyscy w środowisku.
Problem w tym, że Jankowi to wszystko wyszło bokiem. Zresztą podobno miało czym wychodzić, bo nadwaga to jeden z powodów, przez które miał problemy w kadrze. Inne? Pójście „w biznes” i lekceważenie tego, co dzieje się na skoczni. Jasne, nie ma problemu, gdy ktoś chce sobie po prostu poskakać, równocześnie prowadząc firmę. Gorzej, gdy ktoś chce być w takiej sytuacji reprezentantem Polski. Do tego doliczmy trudny charakter, który niejednego potrafił wyprowadzić z równowagi. Przy okazji wspomnianych filmów nie wytrzymał nawet Adam Małysz. Do tamtego momentu myśleliśmy, że zdenerwowany Małysz jest jak Yeti. Teraz zastanawiamy się, czy ten drugi to faktycznie mit.
Jak napisaliśmy: Ziobry w kadrze już zapewne nie zobaczymy. Sam zamknął sobie drzwi, które inni próbują otworzyć tak, jak powinni to robić – na skoczni, trenując. Janek zapomniał zadać sobie jedno zajebiście ważne pytanie: może zamiast krytykować wszystkich wokół, należałoby zacząć od siebie?
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix.pl