Reklama

Najważniejsze są fundamenty, a my je mamy. Sukces to kwestia czasu

Przemysław Michalak

Autor:Przemysław Michalak

02 marca 2018, 09:09 • 35 min czytania 15 komentarzy

Andrzej Dadełło to dziś już jeden z niewielu biznesmenów, który łoży własne miliony na polski futbol. Z pozoru wydaje się, że właściciel Miedzi Legnica od lat przeżywa same rozczarowania, ale nam pokazuje, że tak nie jest i patrzy na ten projekt inaczej niż większość obserwatorów. W mediach prawie go nie ma i tak naprawdę niewiele o nim wiadomo. Weszło udzielił najdłuższego wywiadu w życiu. Opowiedział nie tylko o walce o Ekstraklasę, piłce i biznesie, ale również o pasji do szachów, swojej rodzinie, spojrzeniu na świat i działalności społecznej. Jeżeli mieliście go za kolejnego milionera trochę oderwanego od rzeczywistości, to jesteście w wielkim błędzie. Przed lekturą zaparzcie od razu dwie kawy i poznajcie się!

Najważniejsze są fundamenty, a my je mamy. Sukces to kwestia czasu

Do ilu razy sztuka z tą Ekstraklasą? W przypadku Miedzi powiedzenie „do trzech razy” jest już chyba nieaktualne…

Zależy, jak to liczymy. Obecny sezon jest tak naprawdę dopiero drugim, w którym awans jest dla nas jasnym celem.

Ale już w 2013 roku mówił pan o awansie.

Wspomniał pan przed wywiadem, że będziemy też rozmawiać o szachach. Jak mój juniorski zespół szachowy wyjeżdża na turniej i ma piętnasty numer startowy, to tak czy siak celuje w pierwsze miejsce. Cele w Miedzi zawsze będą wysokie, natomiast realnie to dopiero drugi sezon, w którym mamy zespół gotowy do walki o Ekstraklasę i który jest do tego zobligowany. Wcześniej mieliśmy marzenia, które z czasem były weryfikowane i chwilami trzeba było bronić się przed spadkiem. Udawało się utrzymać i nawet to było jakimś powodem do satysfakcji, bo już bogatsze kluby od nas spadały z I ligi.

Reklama

Moje patrzenie na biznes i prowadzenie klubu jest trochę inne niż pojedyncze cele. Najważniejsze, czy z roku na rok jesteśmy silniejsi, czy przybywa nam kibiców, czy nasza wiarygodność na rynku rośnie, czy rosną nam przychody i tak dalej. Na wszystkich obszarach organizacyjno-biznesowych Miedź regularnie idzie do przodu. Rezerwy złożone głównie z młodzieżowców awansowały do III ligi, co było dla nas bardzo istotne. Zespoły U-15, U-17 i U-19 grają w Centralnych Ligach Juniorów. Niewiele klubów w Polsce ma tu komplet. Gdy przypomnę sobie, co było sześć lat temu, mówimy o kolosalnym wzroście. Co oczywiście nie znaczy, że było mi wszystko jedno, że nie awansowaliśmy. Wejście do Ekstraklasy wprowadziłoby nas na zupełnie inny poziom. W tamtym sezonie przeżyliśmy spore rozczarowanie, bo poprzeczka nie została zawieszona zbyt wysoko przez konkurentów. Zabrakło nam punktu, do tego doszły kwestie regulaminowe w sprawie, w której dziesięciu prawników może mieć dziesięć różnych opinii. Na boisku jednak byliśmy odrobinę za słabi, przyjmujemy to. Dziś mamy najlepszy skład za moich czasów. Jeżeli nie awansujemy teraz, to… za rok czy dwa będziemy mieli jeszcze lepszy zespół. Mamy już swoją markę, wielu zawodników grających w Legnicy później chętnie tu wraca, na przykład Marquitos.

Z boku Miedź wygląda na klub, w którym ciągle przeżywa się rozczarowanie. Już w 2014 roku pojawiały się teksty, w których zapewniał pan, że nie wycofa się z finansowania klubu, więc już wtedy musiano podejrzewać, że może mieć pan dość.

Osoby, które mogłyby coś takiego sugerować, nie rozumieją zasad biznesu. Ja funkcjonuję w nim samodzielnie od blisko dwudziestu lat. Były kluby, które awansowały przed nami – jak Zawisza Bydgoszcz czy GKS Bełchatów – i gdzie one są teraz? A w międzyczasie przedstawiano je jako modelowy przykład funkcjonowania.

Krótko mówiąc: rozczarowań w piłce przeżył pan mniej niż mogło się wydawać?

Tak, zwłaszcza że różnie możemy rozumieć pojęcie „rozczarowanie”. Niektóre przedsiębiorstwa mozolnie rozwijałem przez lata, przebijałem się, ponosiłem porażki i tylko mnie to motywowało. Każde niepowodzenie traktuję jako wyzwanie. Zawsze są tego konkretne powody, wyciągam wnioski i idę dalej. I w Miedzi też wnioski wyciągamy. W ostatnich sezonach zajmujemy coraz wyższe miejsca, a sportowo, organizacyjnie i finansowo rośniemy w siłę. A czy to da awans? O tym czasami decyduje dyspozycja dnia w jednym meczu, przebłysk jakiegoś zawodnika, błąd sędziego, zdarzenia losowe typy kontuzje. Biznes to nie jest hazard, gdy stawiamy wszystko na jedną kartę i od tego uzależniamy naszą przyszłość. Biznes to długoterminowe budowanie solidnych fundamentów. Jeśli one są, awans prędzej czy później przyjdzie. Chcę wchodzić do Ekstraklasy z zespołem, który od razu będzie mógł tam coś zdziałać. Wchodzenie po to, żeby rozpaczliwie bronić się przed spadkiem nie ma większego sensu.

Mówimy o rozczarowaniach, ale trochę radości też już przeżyłem. Od razu weszliśmy z II do I ligi, w spektakularnym meczu ograliśmy Lecha Poznań i awansowaliśmy do ćwierćfinału Pucharu Polski, po trzydziestu latach wygraliśmy mecz na terenie Zagłębia Lubin. Pracujemy na to, żeby takich momentów było kiedyś dużo więcej. Widzę, że środowisko martwi się w kontekście Miedzi rzeczami, które mnie nie martwią. Myślę i patrzę inaczej na wiele rzeczy, dlatego zachowuję spokój. Kibice oczywiście są niecierpliwi, chcieliby sukcesów jak najszybciej, ale one są kwestią czasu.

Reklama

Jak pana słucham, to już wiem, czym się pan różni na przykład od Józefa Wojciechowskiego. On nie uznawał czegoś takiego jak „wypadki losowe” czy „dyspozycja dnia”. Płacił dużo i zakładał, że to od razu da sukcesy.

Pan Wojciechowski ma wielkie biznesowe osiągnięcia, do których mi daleko. Nie chciałbym go oceniać.

Zmierzam do tego, że bardzo często ludzie biznesu mają problem ze zrozumieniem, że sport jest znacznie bardziej nieprzewidywalny, mniej zero-jedynkowy.

Pan Wojciechowski jest przyzwyczajony do sukcesów w biznesie i tego oczekiwał w sporcie, ja jestem przyzwyczajony do porażek (śmiech). Do wszystkiego dochodziłem ciężką, mozolną pracą, nic nie udało się od razu. Inna była moja droga. Pamiętajmy również, że ja jestem mocno związany emocjonalnie z Miedzią. Kibicowałem temu klubowi odkąd pamiętam, jeździłem za nim po wszystkich wioskach, nawet zaliczyłem epizod w juniorach. Pan Wojciechowski takich uczuć do Polonii Warszawa nie żywił i mógł patrzeć inaczej, wyłącznie biznesowo. Oczywiście również chciałbym na „koniec dnia”, żeby był to sprawny biznes.

Zestawianie pana z byłymi właścicielami polskich klubów jest krępujące?

Nie, dlaczego?

Antoni Ptak czy Józef Wojciechowski są raczej kojarzeni jako ci, którzy zrobili w piłce więcej złego niż dobrego.

Potrafili przeprowadzać spektakularne transfery, było dużo emocji, media miały o czym pisać. Nie widziałbym tu samych negatywów. Szkoda, że źle się to kończyło, ale futbol potrzebuje również działań agresywnych, dynamicznych. Każdy ma swoją drogę. Jeżeli jestem porównywany do biznesmenów, którzy osiągali sukcesy w swoich branżach, to dobrze. Ale najlepiej skupiać się na sobie.

Andrzej Dadełło-1 (3)

Dlaczego nie awansowaliście ubiegłej wiosny? Przed rundą rewanżową mieliście co prawda osiem punktów straty, ale był mecz zaległy, seria meczów u siebie i bez wątpienia mocny skład.

Wyciągnęliśmy wnioski, dziś zespół jest jeszcze lepszy, zaszło trochę zmian, to już w zasadzie inna Miedź. Rozliczyliśmy niektóre osoby z końcowego efektu ich pracy i idziemy dalej. Jak sam pan widzi, nie tracimy w klubie optymizmu.

I wiosną, i jesienią waszym głównym problemem była skuteczność. Nie ukrywał pan tego w wywiadach dla oficjalnej strony.

No i tu widzimy, jak nielogiczna bywa piłka. Jakub Vojtus wrócił do gry wiosną, rozegrał świetną rundę i wydawało się, że po przepracowanym okresie przygotowawczym będzie jeszcze lepszy. Zamiast tego jesienią stracił formę. Tylko dwa gole strzelił z akcji, resztę z karnych. Zakładaliśmy przed sezonem, że atak będzie się kręcił wokół Vojtusa, więc sprowadzaliśmy młodych napastników, którzy mieli się od niego uczyć – przyszli Fabian Piasecki i Mariusz Idzik. Zresztą, jak rozmawialiśmy z bardziej renomowanymi napastnikami, to nieraz odmawiali właśnie dlatego, że jest już Votjus i będą rezerwowymi (śmiech). Zimą musieliśmy się poważnie wzmocnić w ofensywie, dlatego przyszedł Mateusz Piątkowski i wrócił do nas Petteri Forsell. Co nie znaczy, że skreślamy resztę. Piasecki wygląda coraz lepiej, a Idzik wrócił po kontuzji i strzelił dwa gole w sparingach. Również na nich liczymy.

Nie miał pan oporów przed ponownym zatrudnieniem Forsella? Mocno zawiódł pod koniec zeszłego sezonu, myślami był już gdzie indziej.

Jeżeli chcemy mieć piłkarzy o ponadprzeciętnych umiejętnościach, musimy być przygotowani na to, że przyjdą z jakimś defektem. Na takich bez defektu nas nie stać, nie mamy też jeszcze aż takiej marki i nie gramy w Ekstraklasie. Na podstawie historii Petteriego również wyciągnęliśmy wnioski. Jesteśmy przekonani, że znikną jego problemy, a jeszcze bardziej na wierzch wyjdą jego zalety. Przyszedł zmotywowany, żeby dokończyć w Miedzi pewną historię. Sądzę, że w szatni Forsell będzie najbardziej zdeterminowaną osobą, żeby wywalczyć awans. Czas ucieka, a on na pewno chciałby się wkrótce pokazać w Ekstraklasie.

Ale daliście mu jasno do zrozumienia, że byliście zawiedzeni jego ostatnimi tygodniami przed odejściem? Nie brakuje głosów, że to wręcz przez jego słabą formę na finiszu Miedź nie awansowała.

Mecz ze Stalą Mielec, która grała już o nic, przegraliśmy w drugiej połowie, gdy już Forsella nie było na boisku. Nie tylko on grał, mieliśmy w kadrze dwudziestu kilku zawodników, odpowiedzialność rozkłada się na wszystkich. To nie Petteri popełniał błędy w obronie czy nie wykorzystywał innych sytuacji. Ten brakujący punkt uciekał wiele razy. Ze Stomilem prowadziliśmy u siebie 2:0 i zremisowaliśmy, grając jeszcze w przewadze. A możemy spojrzeć na to z drugiej strony: gdyby nie znakomita postawa Forsella jesienią i na początku wiosny, w ogóle nie byłoby tematu awansu. Dzięki niemu wygraliśmy wiele stykowych meczów. Sumując za tamten sezon punkty, które dał i punkty, które być może uciekły przez jego słabszą grę, wciąż jest na dużym plusie.

Ma pan natomiast rację, że w pewnym momencie problem był. Został on zdiagnozowany i nie powinien już powrócić.

Mówił pan latem o odmładzaniu składu, ale zimą przyszli do was będący po trzydziestce Piątkowski i Deleu, czyli chyba jednak brakowało trochę doświadczenia.

Sprowadzamy tych zawodników, którzy są dostępni. Chętnie wziąłbym młodego napastnika, którego być może kiedyś sprzedalibyśmy za duże pieniądze. Na piłkarzach na tej pozycji najłatwiej zarobić. My jednak potrzebujemy jakości na tu i teraz. Mateusza chciał trener Dominik Nowak, jest do niego przekonany, a w temacie transferów zawsze najwięcej do powiedzenia ma sztab szkoleniowy. Deleu potrzebowaliśmy, bo w okresie przygotowawczym z problemami zdrowotnymi borykał się Grzegorz Bartczak. Na dodatek lewa obrona rok temu okazała się naszym słabym punktem. Znajomi trenerzy zdradzali nawet, że taktyką przeciwko Miedzi było granie na określonego bocznego obrońcę, dla którego wtedy brakowało nam alternatywy. Chcieliśmy uniknąć powtórki.

Wracając do letniego okresu – wtedy faktycznie odmłodziliśmy skład. Kilku piłkarzy z „nazwiskami” odeszło, na ich miejsce wskoczyli młodsi i nie są to numery 24 czy 25 w kadrze, tylko 17 czy 18. Droga do pierwszego składu stała się dla nich nieco krótsza.

W temacie Miedzi często porusza się temat presji, która jest tak duża, że pęta piłkarzom nogi – podobnie jak w GKS-ie Katowice.

Proszę nie wierzyć w takie opowiadania. Widzimy tu obok puchary szachistów. W szachach mistrzostwa świata są już w kategorii U-8. Taki chłopczyk będący reprezentantem Polski może wtedy mówić, że czuje presję. Ale dorosły chłop, który wykonuje wymarzony zawód, godnie zarabia i ma możliwości, żeby coś osiągnąć? Sport składa się z wielu niuansów, ale na koniec sprowadza się do prostej zasady: wygrywa najlepszy. Brakowało nam skuteczności, były luki w obronie i rywale to wykorzystali. I tyle, nie dorabiajmy tu ideologii.

Pytam, bo rozmawiał pan z nami już w 2013 roku. Wtedy mówił pan, że presja jest elementem obniżającym efektywność i będzie się starał ją ściągać z piłkarzy. Rok później mówił pan w Sport.pl: – Nie rozumiem sytuacji, w której presja pęta sportowców. Jak ktoś w sporcie nie radzi sobie z presją, to niech zmieni zawód. Nie do końca te dwa stanowiska mi się łączą…

Poprzez ściąganie presji rozumiem niemówienie o tej presji. Piłkarzom w tym temacie często opowiadałem to, co panu przed chwilą o młodych szachistach.

Czyli ma pan duże oczekiwania, ale zostawia je pan wewnątrz klubu?

A widział czy słyszał pan, żebym gdzieś trąbił co chwila w mediach, że chcemy awansować, żebym ciągle coś komentował?

Poza materiałami na oficjalnej stronie Miedzi trudno znaleźć z panem jakieś wywiady.

I czy wywieram w nich presję na awans?

Moim zdaniem tak i nie chodzi tylko o ostatnie miesiące.

To normalne, że od piłkarzy i trenerów oczekuję, żeby dobrze wykonywali swoją pracę. Jeżeli widzę, że przez dłuższy czas wykonują ją źle, to ich zmieniam. Ale czy można mówić, że jest to wywieranie presji? Nie przesadzajmy. Każdy pracownik w każdej branży musi dobrze pracować. Potencjał sportowy, który mamy w ostatnim czasie, upoważnia mnie, by oczekiwać od drużyny walki o najwyższe cele. Nie przypominam o tym każdego dnia, na co dzień trenerzy spokojnie pracują i nie mieszam się w ich kompetencje.

Andrzej Dadełło-1 (2)

Zaczyna pan siódmy rok w roli właściciela Miedzi. Dominik Nowak to już dziesiąty trener w tym okresie. Byli trenerzy tymczasowi, ale ogólnie w częstotliwościach zmian nie odstaje pan od polskiej średniej. Po awansie Miedzi do I ligi tylko Ryszard Tarasiewicz pracował dłużej.

Bogusław Baniak też pracował dwa lata.

Sporą część jednak w II lidze, w sezonie, w którym awansował.

Ryszard Tarasiewicz przepracował dwa sezony. Rafała Ulatowskiego i Wojciecha Stawowego zwalniałem, gdy zajmowaliśmy ostatnie miejsce w tabeli. Po ich odejściu stery przejmowali asystenci, a że zespoły już wtedy mieliśmy mocne, zaczęli wygrywać. Trudno, żebym w takim przypadku od razu ich zmieniał i nie dał im szansy na zebranie doświadczenia. Ulatowski po siedmiu kolejkach zamykał tabelę, a Piotr Tworek od razu miał ligową passę ośmiu z rzędu meczów bez porażki, po drodze eliminując jeszcze Lecha Poznań z Pucharu Polski. On i Janusz Kudyba trochę tę średnią zmian zawyżają, na dłuższą metę potrzebowaliśmy bardziej doświadczonych trenerów.

Jeżeli widzę, że ktoś sobie ewidentnie nie radzi, potrafię działać zdecydowanie. Tarasiewicz pracował dwa lata w komfortowych warunkach. Gdy ktoś daje podstawy do zaufania, to je otrzymuje.

Pytanie, czy ostatnie miejsce na początku sezonu już jest powodem do rozstania? Trenerzy w Polsce często narzekają na to, że rzadko dostają szansę wyjścia z kryzysu w perspektywie dłuższej niż kilka tygodni.

Szanuję panów Ulatowskiego i Stawowego, więc nie chciałbym się wypowiadać na ich przykładzie. Generalnie zwalniam nie za sam brak wyników, tylko za określone działanie, które w moim odczuciu również w dalszej perspektywie do niczego dobrego nas nie doprowadzi. Proszę pamiętać, że po ich odejściu wychodziliśmy z kryzysu, wyniki znacznie się poprawiały. Co innego, gdy ktoś zwalnia i nadal się pogrąża, co kończy się spadkiem. Były już takie przypadki. Byłoby dziwne, gdybym nie reagował, bo jeszcze 2-3 porażki i moglibyśmy się już nie odkopać. Jeżeli silna na papierze drużyna notorycznie przegrywa, coś musi źle funkcjonować.

Z drugiej strony, żegnając się w takich momentach z trenerami potrafi się pan przyznać do błędu, a to nie zawsze jest proste.

Błędów nie popełnia tylko ten, kto nic nie robi. My robimy wiele rzeczy, więc popełniamy wiele błędów i potrafimy przyjąć to do wiadomości.

Wiadomo było, że Stawowy to trener o bardzo specyficznym podejściu, zawsze chcący grać niezwykle ofensywnie. W jego przypadku pewne problemy można było przewidzieć.

Trener Stawowy to wspaniały człowiek. W pewnym momencie wiedział, że to nie działa i sam do mnie przyszedł. Wziął odpowiedzialność na siebie. Współpraca z nim była dla mnie przyjemnością.

Pytanie, czy to w ogóle mogło działać w pierwszoligowych realiach?

Później przyjechał do nas jako szkoleniowiec Widzewa Łódź i przegrał 1:6. Mieliśmy już wzmocniony skład, wiedzieliśmy też, jaki będzie styl gry rywala. Piłkarze mieli świadomość, że będą mogli wyjść do przodu, przypressować i stwarzać sobie wiele sytuacji. Wcześniej nas tak załatwiano. Cóż, to było kolejne owocne doświadczenie. W Cracovii, z większym budżetem i lepszymi piłkarzami, jego metody zadziałały. U nas mu nie wyszło, ale każdy trener pracujący w Miedzi zostawił po sobie jakieś pozytywy, Wojciech Stawowy również.

Nigdy nie zatrudnił pan trenera z zagranicy. Takie było założenie?

Nie. Nieraz rozmawialiśmy ze szkoleniowcami spoza Polski, nawet dość głośnymi. Niektórzy zdążyli przyjechać do Legnicy i zobaczyć klub. Dla mnie branie kogoś z zewnątrz to dodatkowa trudność. Nigdy jednak nie mówię nigdy, nie zamykam sobie furtki. Trenerscy przybysze z dziwnym CV potrafią sobie poradzić nawet w Ekstraklasie. Jest to trochę zaskakujące, ale dopóki na polskim rynku będą trenerzy spełniający nasze kryteria, ich będziemy zatrudniali w pierwszej kolejności. Dziś mamy Dominika Nowaka i jesteśmy z niego bardzo zadowoleni.

Którego trenera bardzo chciał pan wziąć, a się nie udało? Podejrzewam, że Robert Podoliński byłby na liście.

Potwierdzam. W Dolcanie Ząbki wykonał fantastyczną pracę. Nie udało nam się w pewnym momencie dojść do porozumienia, priorytetem była dla niego Ekstraklasa. Jeżeli ktoś sprawdził się już w lidze, w której rywalizuję, jest dla mnie najciekawszym wariantem. Przed tym sezonem najpoważniejszymi kandydatami do pracy w Miedzi byli Ireneusz Mamrot – w Chrobrym Głogów robił wynik ponad stan – i właśnie Dominik Nowak.

W „Przeglądzie Sportowym” powiedział pan kiedyś: nie stać nas na trenerów, którzy wszystko zamieniają w złoto. A są tacy?

Awansu nikt nie zagwarantuje, ale są trenerzy, którzy dają gwarancję wykonania określonego postępu – na przykład Jacek Zieliński. To jednak kosztuje, w przeszłości broniąc się przed spadkiem nie było nas stać na takie nazwiska.

Zaintrygowała mnie pana wypowiedź między sezonami na stronie klubowej, że pana byli pracownicy i zawodnicy trafili do biznesu menadżerskiego, a teraz robią mętlik w głowie niektórym piłkarzom Miedzi. Ktoś tu działał na dwa fronty, tak?

Tak bywa w życiu i w biznesie, czasem się na kimś zawiedziemy. O byłych współpracownikach mówię dobrze lub wcale. W tym przypadku nie mogę nic powiedzieć. Było, minęło, poszliśmy do przodu. Kibice mieli szereg pytań odnośnie sytuacji w klubie, słyszeli różne rzeczy, dlatego wysłaliśmy im sygnał, że wiedzieliśmy o pewnych zjawiskach i odpowiednio zareagowaliśmy. Procedury, które wprowadziłem, sprawią, że więcej takich przypadków nie będzie. Stąd moja wypowiedź. Tamte osoby chciałbym pamiętać tylko z dobrych rzeczy, których wcześniej też trochę było.

To pana największe rozczarowanie się kimś jeśli chodzi o piłkę?

Stracilibyśmy mnóstwo czasu, gdybym zaczął się teraz zastanawiać, kim się rozczarowałem przez dwie dekady obecności w biznesie. Ktoś dostał szansę, nie skorzystał. To jego problem, nie mój. Ludzie za często zastanawiają się nad tym, co było. Koncentruję się na pracy z tymi, którzy dziś są w klubie, którzy się dla niego poświęcają.

Mówił pan o nowych procedurach w tym temacie. Co się zmieniło w funkcjonowaniu klubu?

W pewne aspekty angażuję się mocniej, jestem bliżej spraw transferowych. Przez ostatnie lata proces pozyskiwania zawodników mocno się zmienił. Dziś wymagam od swoich pracowników dużo lepszego researchu i analizy nie tylko pod kątem przydatności sportowej, ale również charakteru czy profesjonalizmu piłkarza. Nasz bank informacji jest jeszcze lepszy. Zdążyliśmy już też wypracować odpowiednie kontakty, mamy sprawdzonych agentów i na współpracy z nimi się opieramy.

Kolejna sprawa – w swoich firmach lubię ludzi wychować i awansować. Nie chcemy znów sięgać po dyrektora sportowego z zewnątrz, tylko wychowujemy sobie młodego chłopaka z Legnicy. Poświęcam mu więcej czasu odnośnie pracy mentalnej, żeby był przygotowany do tej roli nie tylko merytorycznie, ale również w takich kwestiach jak transparentność, uczciwość, rzetelność. Jeżeli człowiek zaszczepi w sobie te cechy, zawsze będzie z niego pożytek.

Macie sieć skautingu, czy opieracie się na sygnałach od agentów, które potem sprawdzacie?

Nie stać nas na własną sieć skautingową, ale korzystamy z outsourcingu skautingowego i menadżerskiego. Jeżeli chcemy obserwować danego piłkarza, wtedy kogoś takiego „wynajmujemy” w tym konkretnym celu. Obecnie tak dużo osób oferuje takie usługi, że nigdy nie ma problemu, żeby kogoś obejrzeć czy wyszukać. Naszym priorytetem są jednak zawodnicy bez kontraktów, którzy mają ciekawą przeszłość, ale ostatnio mieli trochę słabszy okres lub też czekają na lepsze oferty, nie dostają ich i wtedy jest szansa dla nas.

Nadal zdarza się panu sprowadzić piłkarza w oparciu o własne przekonanie? Tak było na przykład z Adrianem Łuszkiewiczem.

Już nie. Dziś procedury mamy dużo bardziej profesjonalne. Na początku faktycznie coś takiego się zdarzało.

Wspominał pan o sprowadzonych obcokrajowcach. Wielu bardzo szybko kończyło pobyt w Legnicy. Nie obawia się pan, że dla sporej części z nich Miedź to już ten etap kariery „zarobić, a się nie narobić”?

Tutaj wracamy do kwestii wcześniejszych. Dziś chcemy znacznie dokładniej sprawdzać kandydatów do transferów. Z drugiej strony – na sto procent nigdy nie będziemy pewni. Ile mamy przypadków młodych zawodników, którzy rozegrają kilka dobrych meczów, dostają wyższy kontrakt i osiadają na laurach? Też dużo. Najważniejszy jest charakter, a nie narodowość. A plusem tego, że tylu tych obcokrajowców się przez Miedź przewinęło jest to, że pozostały nam kontakty w wielu ligach, które kiedyś mogą się przydać. Dzięki nim, choćby poprzez byłych kolegów z drużyny, możemy zrobić wywiad środowiskowy w zasadzie w każdym przypadku. Na początku kontaktów nie mieliśmy, działaliśmy bardziej po omacku, dziś coraz mniej pozostawiamy przypadkowi. To jeszcze nie jest optimum, ale za parę lat możemy taki poziom osiągnąć. Ten proces cały czas trwa.

Miałem pytać, czy mocno angażuje się pan w codzienne funkcjonowanie klubu, czy głównie opiera się na raportach Martyny Pajączek, ale teraz odpowiedź jest oczywista…

Głęboko wchodzę w każdy swój biznes. Inwestorzy giełdowi przy okazji spotkań czasami wolą porozmawiać ze mną niż z wyznaczonym dla spółki prezesem, bo wiedzą, że na wszystkie pytania będę miał odpowiedź. Działalnością operacyjną zajmują się prezesi, co nie znaczy, że jako główny właściciel nie zagłębiam się w szczegóły. Pani Pajączek wykazuje się na wielu polach i jestem z niej zadowolony.

Zatrudnił pan kilku piłkarzy z korupcyjną przeszłością. Dla niektórych taka plama w karierze to czynnik dyskwalifikujący. Dlaczego dla pana nie?

Interesuje mnie to, co w danym momencie zawodnik może dać Miedzi. Umówmy się: dopóki korupcja w polskiej piłce była na porządku dziennym, tylko ryby nie brały. Tutaj przeważnie mamy podział na złapanych i niezłapanych. Chłopcy wiedzą, jakie są u nas standardy, absolutnie w takie klimaty nie wchodzimy. Ucieszyłem się, gdy kiedyś piłkarze sami do mnie przyszli, bo inny klub motywował ich „premią” za zagranie dobrego meczu. Zapytali, czy mogą coś takiego przyjąć. Odpowiedziałem, że nie, bierzecie ode mnie pieniądze, macie wykonywać swoją pracę i to wam powinno wystarczyć.

Kiedy to miało miejsce?

Wolę nie precyzować, bo niektórym łatwo byłoby to sobie poukładać. W każdym razie było to budujące. W Miedzi nie ma miejsca na takie działania, natomiast zdarzenia sprzed Miedzi… Patologia rodziła patologię. Mówimy o zawodnikach, którzy byli wtedy młodzi. W takim wieku często ma się zamazane, co jest dobre, a co złe. Gdy trafiali do środowiska pokazującego im, że tak można – a nawet trzeba – to wielu porządnych ludzi się deprawowało. O postawę tych chłopaków w naszym klubie jestem spokojny. Życzyłbym sobie, żeby każdy piłkarz angażował się tak mocno i był tak rzetelny w swojej pracy jak na przykład Wojtek Łobodziński. Rzeczą ludzką jest błądzić, sam też błądzę. Nie jestem święty i nie oczekuję tego od innych. Najważniejsze, żeby błędów nie powtarzać.

Podsumowując ten wątek: jeżeli za rok czy półtora nie będzie awansu, kolejne tytuły „Czy Andrzej Dadełło wycofa się z Miedzi?” nie mają sensu?

Oczywiście, że nie mają. Wiadomo, że w biznesie dzieją się różne rzeczy, nie wiem, co będzie za pięć lat, ale na pewno brak awansu nie będzie powodem, dla którego mógłbym odejść. Inne mam kryteria patrzenia na biznes sportowy. Tym kryterium jest przede wszystkim całościowy rozwój Miedzi Legnica we wszystkich obszarach. I tu czas działa na naszą korzyść. Nie możemy jeszcze brać na większą skalę piłkarzy z akademii, ale poziom wciąż się podnosi i za jakiś czas już będziemy mogli.

We wspomnianej pierwszej rozmowie z Weszło deklarował pan, że maksymalnie za cztery lata – czyli do 2017 roku – będzie pan oczekiwał wychowanków w pierwszym zespole.

Dziś widzimy, że ten termin trzeba przesunąć, ale idziemy do przodu. Wtedy młodzieżowcy grali w czwartoligowych rezerwach, dziś są już one w III lidze. Najzdolniejszych wypożyczamy już do klubów drugoligowych. Sądziłem, że pójdzie to szybciej, jednak progres jest, a że coś się przesunie o rok, dwa, trzy… Tak bywa w biznesie.

Były chwile zwątpienia, czy dobrze pan zrobił przejmując Miedź?

Chyba każdy miałby takie momenty, nie ukrywam, że nie jestem wyjątkiem.

Niektórzy zapewnialiby, że nigdy, zawsze byli w pełni przekonani i tak dalej.

Czasami trzeba sobie odpowiedzieć na kilka pytań. To były jednak krótkie chwile, nigdy nie było tak, że ocierałem się o rezygnację czy coś takiego.

W 2021 roku przypada 50-lecie Miedzi. Gdzie ją pan wtedy widzi?

Oczywiście w Ekstraklasie. To tak długi czas, iż można stwierdzić, że idąc tą drogą budowania podstaw klubu, wtedy już na pewno będziemy w elicie. Teraz jeszcze zwiększy się liczba miejsc dających awans. Uważam, że w Ekstraklasie jest kilka klubów, które po spadku nie byłyby dla nas problemem. Z kolei kilku pierwszoligowców już dziś po awansie mogłoby się liczyć na najwyższym szczeblu.

Czyli jednak pewnej logiki od piłki pan wymaga?

Tak, jakieś granice są – duże, ale jednak. To drugi sezon, gdy celujemy jasno w awans. Z roku na rok będziemy coraz mocniejsi, a do 2021 roku jeszcze dużo czasu. Większość piłkarzy ma kontrakty dwuletnie, więc trzon zespołu powstaje z myślą nie tylko o tym sezonie, ale również następnym – oby już w Ekstraklasie. Szczerze mówiąc – dłuższy cykl jest niemożliwy, żaden dobry piłkarz nie podpisze tak długiego kontraktu z pierwszoligowcem.

Nadal pan twierdzi, że na polskiej piłce nie da się zarobić?

Można stworzyć przedsiębiorstwo, które od pewnego momentu zacznie się samofinansować – w przypadku Miedzi byłby to awans do Ekstraklasy. Ale to, co wyłożyło się wcześniej, trzeba spisać na straty, korzyści zbiera się wtedy w wymiarze emocjonalnym.

Dobrym przykładem rozsądnego zarządzania była Lechia Gdańsk. Za czasów pana Andrzeja Kuchara był to być może jedyny w pełni rentowny klub w Polsce, gdzie samemu na siebie zarabiano. Stawiano przy tym na młodzież i wcale tak źle to nie wyglądało jeśli chodzi o miejsca w tabeli. Jak widzimy, dziś wielkiej różnicy w tym względzie tam nie ma. Problemem wielu klubów pozostaje to, że nie zarabiają na dniach meczowych, nieraz przychody z biletów są mniejsze niż koszty ochrony. Kwoty z praw do transmisji nijak mają się do tych z zachodu. W drugiej lidze hiszpańskiej każdy klub dostaje od telewizji co najmniej 6 milionów euro. U nas w Ekstraklasie płaci się 6 milionów, ale złotych. O I lidze nawet nie wspominam. Z tego względu nie da się na piłce w Polsce zarabiać, jednak budując na zdrowych zasadach, można po jakimś czasie już nie dokładać i do takiego modelu funkcjonowania Miedź dąży.

Liczył pan pieniądze wydane na Miedź? W 2013 roku nie ukrywał pan, że to już ponad 10 mln zł. Utrzymując tempo, do dziś przeznaczył pan na klub ponad 30 mln zł.

Dobrze pan rachuje. Oczywiście, że liczę, jestem przecież przedsiębiorcą. Nie patrzmy jednowymiarowo na wydane kwoty. Patrzę też na to, ile dzięki zaangażowaniu w Miedź pisze się o moich firmach, dochodzi tu wymiar wizerunkowy i marketingowy. Mamy coraz większą wiarygodność za granicą. Proszę spojrzeć, jakich obcokrajowców ostatnio ściągaliśmy. Valerijs Sabala grając w pierwszoligowej Miedzi miał chyba sześć strzelonych goli dla reprezentacji Łotwy w eliminacjach do Euro 2016. To był jakiś ewenement. Jest u nas już po raz drugi Marquitos, który siedział na ławce Villarrealu w półfinale Ligi Mistrzów, a w Primera Division zdobywał bramki z Realem Madryt i Barceloną. Forsell poprzez grę u nas wrócił do reprezentacji Finlandii. Mamy już swoją renomę na rynku europejskim, a jak wejdziemy do Ekstraklasy, będziemy mogli to jeszcze bardziej wykorzystać.

Nie ukrywa pan, że budżet Miedzi jest coraz wyższy. Dzieje się tak dlatego, że wykłada pan coraz więcej pieniędzy, czy dlatego, że przychody klubu rosną?

Apogeum inwestowania własnych środków miało miejsce dwa lata temu. Teraz budżet bardziej wzrasta dlatego, że rosną przychody. W I lidze klub nigdy nie będzie na siebie zarabiał, to niemożliwe, ale mój wkład to dziś około 50 procent, a nie 80 procent jak wcześniej. W sporej mierze dzieje się tak dzięki transferom. W ostatnich kilkunastu miesiącach za niezłe pieniądze sprzedaliśmy czterech piłkarzy. Nie wiem, czy ktoś inny na tym szczeblu może się pochwalić czymś więcej.

Utrzymuje się finansowa przepaść między Ekstraklasą a I ligą.

To prawda, choć i tak jest postęp. Kiedyś z telewizji było kilkadziesiąt tysięcy, dziś jest kilkaset tysięcy.

To nadal gigantyczne różnice. Są jakieś widoki, żeby to zmienić?

Nie, bo musiałoby znacząco wzrosnąć zainteresowanie rozgrywkami. Globalna telewizja sprawia, że wielu woli oglądać najlepsze ligi europejskie czy europejskie puchary. Bardziej trzeba liczyć na to, że polska liga stanie się silniejsza, ale nie stanie się, jeśli nie będzie znacznie więcej pieniędzy. To trochę zamknięte koło.

Cała nadzieja w wielkich inwestorach?

Chyba tak. Duży biznes w Polsce omija dziś naszą piłkę, Józef Wojciechowski był ostatnim przedstawicielem tego świata. Żaden z miliarderów nie jest kibicem, nie ma tego dodatkowego bodźca.

Trzeba być kibicem, żeby wytrzymać w tym środowisku?

Myślę, że trzeba. Pozostaje liczyć na to, że pójdziemy do przodu ze szkoleniem młodzieży, że coraz więcej polskich piłkarzy będzie się przebijało w topowej piłce. Już teraz jest jakiś postęp, przykłady Jagiellonii Białystok czy Lecha Poznań pokazują, że można niemalże żyć z transferów, że to może być kluczowe źródło dochodów, a nie tylko dodatek. Gdy stanie się to regułą, sądzę, że łatwiej będzie też o wejście dużego kapitału. Nie spodziewajmy się jednak gwałtownych zmian na lepsze.

Jak odnajduje się pan w środowisku piłkarskim? Przed przejęciem legnickiego klubu cały pana kontakt z tym światem to klub biznesu w Śląsku Wrocław i sponsorowanie kontraktów kilku piłkarzy Miedzi.

Dobrze się czuję w tym środowisku, wręcz coraz lepiej. Mamy profesjonalny zarząd PZPN, tu też widać zmiany na lepsze. Na środowisko piłkarskie wielu wciąż patrzy przez pryzmat dawnych działaczy, ale nawet wśród nich były jednostki wybitne, które potrafiły zrobić coś z niczego. Dziś wielu regionalnych działaczy pracuje z młodzieżą – często charytatywnie. Znajdziemy sporo pozytywnych przykładów. Nigdy nie generalizujmy. Tak samo jest z agentami – z jednymi owocnie współpracujemy, innych unikamy. Jak w każdym biznesie, wszędzie są jednostki dobre i złe. A działanie w piłce to nie jest taka prosta sprawa. Niejeden komentator piłkarskiej rzeczywistości próbował się sprawdzić w ten sposób, często z marnym skutkiem. Fajnie się mówi stojąc z boku, gorzej z praktyką. Całościowo polski futbol idzie do przodu.

Jest pan też kibicem Liverpoolu. Kiedyś nawet po jakimś incydencie kibicowskim w Legnicy dał pan przykład, jak zachowuje się publiczność w Anglii.

Uczmy się od najlepszych. Będąc na Anfield z zazdrością patrzę na tę ciasnotę na trybunach, zainteresowanie meczem całego miasta, oczywiście też na poziom piłkarski. Chciałbym, żeby w Legnicy była przynajmniej namiastka tego. Inspirujące jest również to, jak Liverpool wychodził z kryzysu. Do momentu przyjścia Juergena Kloppa, przez sześć lat tylko raz udało się być w czwórce. Widzę tu pewne analogie do nas – oczywiście w skali mikro. My też mieliśmy duże ambicje, a kończyliśmy w środku tabeli.

Andrzej Dadełło-1 (1)

Często porównuje pan piłkę do szachów. Czytając wywiady z panem odnosiłem wrażenie, że są one nawet ważniejsze niż piłka, a na pewno dały panu więcej niż ona.

Szachy niesamowicie rozwijają intelektualnie. Gram na turniejach również po to, żeby zachować sprawność umysłu. Staram się dbać o sprawność fizyczną, chodzę na siłownię, ale trzeba też pamiętać o głowie. Kilkugodzinna partia szachów, podczas której trzeba rozwiązać wiele problemów, to najlepszy trening. Szachy rzeczywiście dały mi dużo, ale moi szachiści uważają na odwrót, że pasją jest dla mnie piłka nożna i ona jest najważniejsza. O jednej i drugiej dyscyplinie chętnie rozmawiam. Z Polonią Wrocław szybciej osiągnąłem sukcesy, ale przejmując ją znałem się już trochę na tej dyscyplinie, było mi łatwiej. Medali mistrzostw świata, Europy i kraju nawet nie byłbym w stanie wymienić w komplecie, tyle tego było. Co roku dochodzą nowe.

O Polonii Wrocław mówi się, że to najlepszy klub szachowy w kraju. A zaczynał pan z nią od zera.

Dosłownie, zostało wtedy dwóch juniorów. Dziś liczymy się w każdej kategorii wiekowej.

Pan też odnosił szachowe sukcesy.

Byłem wicemistrzem Europy amatorów. Miałem sporo szczęścia. Podczas jednej z partii rywalowi zadzwonił telefon. Został za to zdyskwalifikowany, a miałem wtedy na szachownicy pozycję z gatunku pewna przegrana. Jestem uparty, nie poddaję się i tam mogłem to wykorzystać. Niektórzy zawodnicy przewyższali mnie umiejętnościami, ale walczyłem zaciekle do końca i raz wybroniłem się z naprawdę trudnej pozycji. Gdy szanse na medal stały się realne, zacząłem grać tak, jak nigdy wcześniej nie grałem, wyjątkowo się zmobilizowałem. Decydujący pojedynek z jakimś Rosjaninem był jedną z moich najlepszych partii w życiu.

Wygrywałem też kilka openowych turniejów w Europie – na przykład w Mediolanie czy na Sycylii, gdzie w tym samym czasie wybuchał wulkan. W tle erupcje, a my gramy w szachy! Były one dla mnie pewną odskocznią w trudnych momentach w Miedzi, w taki sposób mogłem się nasycić sukcesami (śmiech).

Ile razy w roku pan teraz startuje?

Zaliczam 3-4 turnieje rocznie. To najczęściej tygodniowe zawody, jedna partia trwa kilka godzin. Porządny trening umysłu.

Często odnosi się pan do szachów w biznesie?

Bardzo często. Strategię z szachów przeniosłem na biznes. Podczas gry często nie wiesz, co planuje druga strona. Na początku kluczowe jest wypracowanie dobrych pozycji dla swoich figur, a możliwość ataku w przyszłości sama się narodzi. Musisz być gotowy na kilka scenariuszy i każdy mieć rozpisany na kilka ruchów do przodu. W biznesie jest podobnie. Najważniejsze jest budowanie fundamentów i to robimy w Miedzi. Gdy one są, to jak już pojawi się okazja, będziemy gotowi. Szkoląc swoich prezesów z budowania strategii, wprost odnoszę się do partii szachów.

Sukcesy szachowe przeniosły się na pana rodzinę.

Tak, córka była mistrzynią Polski U-16, a na juniorskich mistrzostwach Europy zajęła szóste miejsce. Syn z drużyną Polonii został wicemistrzem Polski juniorów. Najmłodsza córka była finalistką mistrzostw Polski U-14. Wszystkie moje dzieci grają w szachy.

Same chciały, czy musiały?

Mam taką zasadę, że do czternastego roku życia muszą, a później idą własną drogą. Starsza córka Ola grała do osiemnastki, Krzysiek też już przestał, a Basia weszła w ten wiek, gdy podejmie decyzję. Wiadomo, że dzieciom biznesmenów pod wieloma względami jest w życiu łatwiej. Szachy są elementem wychowawczym, zabierają trochę tego komfortu. Jest element rywalizacji, wygranej i przegranej, pokazują, że aby coś w życiu osiągnąć, trzeba ciężko pracować. Szachy pomogły te cechy w dzieciach ukształtować.

Czyli obawiał się pan, że dzieciom grozi wychowanie w ciepełku, pod kloszem, przez co później byłyby nieprzygotowane do dorosłego życia?

Tak. Trenerem dzieci był Rosjanin Michaił Kisłow, który nie tylko był mistrzem w swoim kraju, ale służył też w rosyjskiej armii. Miał bardzo twarde, żołnierskie podejście. Jak któreś z dzieci przegrało partię, mogło na przykład za karę biegać dwa kilometry. Nauczył je życia.

Delikatne wojsko czasami nie zaszkodzi?

Muszę przyznać, że dawało to efekty. Wymagam twardej ręki od trenerów, ale stosowanej w umiejętny sposób.

Stanowcza łagodność?

Można tak powiedzieć. Trener Kisłow na samym początku zapytał dzieci, czy chcą z nim pracować. Jeśli tak, godzą się na określony reżim. One się godziły i wiedziały, że same się do czegoś zdeklarowały. Przekaz był taki, że jak już się za coś bierzesz, to tylko na sto procent, inaczej lepiej w ogóle się nie brać. Potrafił wprowadzać zasady pod ich wiek i emocje. Na przykład, jeśli dzieci wygrywały, wybierały sobie obiad. Jeśli przegrywały, wybierał trener. Dodatkowa motywacja. Kisłow wychował Olę szachowo, co później dało jej kilka sukcesów.

Można się utrzymać z szachów? Pana szachiści skupiają się tylko na tym?

Ci czołowi jak najbardziej. Tu jest jak w żużlu – wielu szachistów gra w różnych ligach europejskich, w niektórych są naprawdę przyzwoite pieniądze. Do tego startują w turniejach, na których można się wzbogacić. Moje córki wygrywały turnieje, na których zyskiwały finansowo, a przecież nie było to zawodowstwo. Nasz szachista Mateusz Bartel wygrał w Moskwie najsilniejszy open na świecie i dostał za to kilkadziesiąt tysięcy euro. W porównaniu do zarobków piłkarzy nie robi to wrażenia, ale już w odniesieniu do przeciętnej pensji – tak. Można żyć z szachów na godnym poziomie.

Najważniejsze jednak, że szachy są niesamowicie rozwijające i w pewnym sensie prostują wadliwy system edukacji. Nasi czołowi szachiści opuszczają w szkole połowę zajęć, a i tak mają same piątki i szóstki, bo mają tak rozbudowaną pamięć, że nie muszą się zbyt wiele uczyć. 12- czy 13-letni szachista jest w stanie rozegrać partię w ciemno, bez szachownicy. Tak wytrenowany umysł to niesamowity kapitał na przyszłość, nawet jeśli zawodowo będzie się robić coś zupełnie innego.

Czyli jak ktoś jest dobrym szachistą, będzie też dobry w biznesie?

Ma na to duże szanse. Stuprocentowej pewności nie ma, szachy w praktyce są matowaniem drewnianego króla, ale jeśli ktoś wykorzysta swój potencjał umysłowy, może zajść bardzo daleko. Pamięć, myślenie logiczne i strategiczne – pod tym względem są przygotowani lepiej od tych, którzy w szachy nie grali.

Niewiele wiadomo o pana działalności pozasportowej i pozabiznesowej, a wygląda ona bardzo ciekawie. Wspiera pan m.in. fundację Dom Na Skale, która promuje wartości rodzinne i chrześcijańskie. Te wartości są dla pana najważniejsze?

Tak. Staramy się promować takie wartości, nie tylko zresztą poprzez Dom Na Skale. Mamy tu w firmie swoją fundację Votum i fundację imienia Grzegorza Góraka. To był nasz młody dyrektor, który zginął w wypadku. Działamy na polach charytatywnych i społecznych w wielu dziedzinach. Nie chcę o tym rozpowiadać na prawo i lewo, ale uważam, że każdy powinien w miarę możliwości robić coś dla ogółu i jakiś ważny ślad po sobie pozostawić.

Kiedyś użył pan stwierdzenia, że nie chce być najbogatszy na cmentarzu.

To nie ja wymyśliłem tę sentencję, ale idealnie pasuje ona do tego tematu. Ludzie nieraz tracą dystans, zarabianie pieniędzy staje się celem samym w sobie. Pieniądze są oczywiście ważne, ale one powinny być tylko środkiem, narzędziem. Tak je traktuję, dlatego nie martwię się, że w jednej czy drugiej sprawie wydałem tyle i tyle. Z tego majątku użytek mam robić teraz, na cmentarzu już do niczego nie będzie mi potrzebny.

Fundacja Dom Na Skale w opisie deklaruje takie rzeczy jak „obrona tradycyjnych wartości, pomoc dla rodzin, terapie, rekolekcje, dni skupienia, opieka nad starszymi, niepełnosprawnymi, organizacja wyjazdów”. Pan też czasem udaje się na rekolekcje czy dni skupienia?

Nie, ale to prawda, że fundacja opiera się na wartościach chrześcijańskich i je stara się propagować. Jestem wierzącym, praktykującym katolikiem, jednak mam inny sposób realizowania wiary niż chodzenie na dni skupienia. Wiem natomiast, że wielu ludziom pomagają, dlatego ułatwiamy korzystanie z nich. Wspieram te środowiska, uważam, że są bardzo potrzebne i pożyteczne. Społeczeństwo może się rozwijać tylko wtedy, gdy masowo opiera się na prawdziwych wartościach. Tego uczę też na szkoleniach: filozofia wartości nie jest aż tak istotna, najważniejsze, żeby człowiek w ogóle ją miał w oparciu o pewne podstawy. Inaczej się gubi.

Niczego jednak nie narzucam, mam też przyjaciół z innych środowisk, o różnych światopoglądach. Z każdym potrafię się dogadać. Jestem historykiem, z dokonań wielu cywilizacji można czerpać i wyciągać wnioski.

Próbuje pan łączyć świat biznesu i wiary? One najczęściej się ze sobą nie łączą, ale są środowiska, które próbują je pogodzić.

Nie, ale staram się zawsze kierować w życiu określonymi wartościami, tak naprawdę ogólnoludzkimi. Nie lubię fanatyzmu w żadnej postaci. Staram się jednak propagować w swoich firmach takie postawy jak transparentność, rzetelność, uczciwość, szacunek dla drugiego człowieka. Niekoniecznie jestem tu zawsze doktrynalnie katolicki. Po prostu cieszę się, gdy mogę komuś pomóc, zrobić coś dobrego. Historia pokazywała, że jeśli dobrze komuś życzymy, jeśli tak nastawione jest społeczeństwo, to jemu jako ogółowi też lepiej się powodzi. Bardziej od tej strony patrzę.

Śledząc historię chyba dostrzegał pan, że społeczeństwa, które stawały się zbyt hedonistyczne, zbytnio się rozpasały, kończyły marnie. Najlepszym przykładem upadek cywilizacji rzymskiej. Widzimy też, czym była rewolucja francuska, która miała na sztandarach odejście od religii i Boga.

To prawda, jest to dla nas jakaś przestroga. Im społeczeństwo bogatsze, im bardziej może skupić się na zaspokajaniu potrzeb materialnych, tym łatwiej odchodzi od wartości i tradycji. Nie można o tym zapominać. Trzeba też jednak pielęgnować postawę typu „możemy być różni”, „spotykamy różnych ludzi”, „starajmy się dogadywać”. Ogólnie jednak w tej działalności dużo jest wątków religijnych. Pomagamy również wydawać książki i filmy, wiele z nich dotyka tego świata wartości.

Jakie to tytuły?

Pokażę panu, mam tu parę na półce. O, te są ciekawe, proszę je sobie wziąć, to prezent ode mnie. John C. Maxwell jest pastorem, ale ma taką renomę w USA, że szkoli także oficerów w akademii wojskowej, jest jednym z najlepszych specjalistów od zarządzania na świecie. Jak sam mówi, ma zadanie najtrudniejsze, bo musi znaleźć ludzi, którzy pracują dla idei, którzy będą jej wierni. Doskonała literatura.

28694208_1709023969135713_2041879980_o

Sfinansowaliśmy również kilkuczęściowy film o św. Pawle z Tarsu. Nasza ekipa filmowa jeździła wszędzie śladami tego świętego.

28640563_1709023879135722_1956341239_o

Tak jak jednak zaznaczałem, potrafię się dogadać z każdym. Nie chcę nikomu niczego narzucać, raczej swoim przykładem chcę pokazać i zainspirować, że warto żyć właśnie w taki sposób.

Interesuje się pan też psychologią, zagadnieniami dotyczącymi mentalności.

Właściwa mentalność jest kluczem do osiągania sukcesów. Spotkałem wielu przedsiębiorców, którzy na starcie mieli tylko jedna zaletę: silną osobowość i chęć dążenia do celu. Wszystkiego innego nauczyli się po drodze. Wszystko zaczyna się od pozytywnego nastawienia.

Wchodzi syn prezesa, Krzysztof.

Synu, skoro tu jesteś, możemy jeszcze opowiedzieć panu o twoich ostatnich sukcesach w branży gier komputerowych. Syn będąc w pierwszej klasie liceum postanowił rzucić szkołę, założył firmę mającą tworzyć gry i chciał stworzyć grę swoich marzeń. Z zespołem Polished Games prawie cztery lata pracowali nad tą grą, tylko tym się zajmował. W grudniu ruszył ze sprzedażą w zasadzie jeszcze wstępnej wersji i ma bardzo dobre wyniki. Ponad 90 procent pozytywnych opinii, kilkadziesiąt sprzedanych egzemplarzy dziennie, a wszystko bez żadnego marketingu. Rośnie mi młody biznesmen, który poszedł swoją drogą, zaryzykował i odniósł sukces.

Co to za gra?

Krzysztof Dadełło: Realms of Magic. Rzucamy gracza do świata fantasy i generalnie gracz robi co chce, ma bardzo dużą swobodę działania.

Andrzej Dadełło: A kod do tej gry zajmuje 500 stron. Latami tworzyli grę swoich marzeń i początek mają fenomenalny.

KD: Sprzedaż jeszcze nie rzuca na kolana, ale dopiero zaczynamy.

AD: Nie uważam, żeby sprzedaż od dwóch miesięcy w tempie kilkadziesiąt egzemplarzy dziennie to był słaby wynik, zwłaszcza że nie było jeszcze żadnej akcji promocyjnej, a wersja gry jest wstępna.

Krzysztof, tata miał pretensje, gdy rzucałeś szkołę?

AD: Oczywiście, że miałem. Skoro się uparł, postawiłem warunki, na przykład musiał opanować angielski, tego nie odpuściłem. Zdał ważny egzamin, ma certyfikat, biegle posługuje się tym językiem. Skoro sprzedaje produkt na cały świat, ta umiejętność bardzo mu pomoże. Syn też grał w szachy, umysł ma wyćwiczony i poszedł drogą biznesową. Zawsze mówił, że nie będzie marnował czasu, szybko wziął się do działania i wychodzi na jego. Córka Ola z kolei jest w Anglii, będzie tam studiować, wcześniej zdała międzynarodową maturę. Idzie bardziej utartym szlakiem. Krzysiek wybrał inaczej, trudno było mi to zaakceptować, ale dziś jestem z niego dumny, gdy oglądam na YouTube, jak jutuberzy grają w tę grę. To może być duży biznes. Około 50 procent sprzedaży tej gry to rynek amerykański.

Tata kazał ci radzić sobie samemu, czy pomagał?

KD: Tata wspierał projekt finansowo.

AD: Zapewniłem mu wsparcie na starcie, ale nadszedł moment, w którym trzeba było wejść na rynek, znaleźć dofinansowanie i już ten access wypuścił.

Interesuje cię piłka nożna?

KD: Interesuje mnie Miedź Legnica, piłka jako taka raczej nie. Jestem na wszystkich domowych meczach, zdarza mi się też jeździć na wyjazdy.

AD: Bardziej piłką w ogólnym wymiarze interesuje się Ola, jeździła ze mną do Liverpoolu na mecze, mocno kibicuje.

Uważa pan, że nasz system edukacji hamuje najzdolniejsze jednostki i zarzuca je niepotrzebną wiedzą?

AD: System powszechny ma mnóstwo zalet, nie będziemy go negować, natomiast są przypadki, w których ludzie chcą szybciej i więcej. Jeśli dobrze się do tego zabiorą, mogą osiągać sukcesy przy ominięciu systemu edukacji. Wielu wybitnych naukowców i biznesmenów szło tą drogą.

Krzysztof, jakie masz perspektywy?

KD: Chcę zbudować jedną z największych firm w Polsce zajmującą się tworzeniem gier. Potencjał rozwojowy jest bardzo duży. Mamy w kraju jednych z najzdolniejszych programistów na świecie. Do tego rynek jest globalny, a koszty życia i pracy w Polsce są stosunkowo niskie. Dzięki temu możemy konkurować nawet z firmami amerykańskimi. Za mniejszą cenę jesteśmy w stanie stworzyć produkt tej samej jakości i wszędzie go sprzedawać. Tego, o czym mówimy teraz, nie traktuję jeszcze jako sukcesu, ale to zachęcający początek.

AD: Mimo wszystko Krzysiek trochę zaniża swoje osiągnięcia. Cała sprzedaż gry opiera się o pocztę pantoflową. Ktoś zagrał, był zadowolony, polecił dalej.

Kilkadziesiąt egzemplarzy dziennie przez 2-3 miesiące, to już są tysiące. A to chyba dobry wynik w tej branży, biorąc pod uwagę skalę piractwa.

KD: Nie traktuję piractwa jako czegoś złego. Spiracona kopia nie jest kopią straconą, bo ktoś w tę grę zagra, spodoba mu się i zrobi nam darmowy marketing, co może zachęcić innych do kupna.

To dość zaskakująca opinia.

KD: Większość małych firm ją podziela, tylko te największe patrzą inaczej.

rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK

Fot. Archiwum DSA

Najnowsze

Anglia

Manchester United odzyska wychowanka? Niedawno zadebiutował w reprezentacji Anglii

Michał Kołkowski
0
Manchester United odzyska wychowanka? Niedawno zadebiutował w reprezentacji Anglii

Weszło

Polecane

Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Jakub Radomski
28
Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Komentarze

15 komentarzy

Loading...