– Dla mnie największą radością było to, że po trzech latach w końcu zdarzyła się runda, w czasie której grałem po 90 minut. To mi wystarczy, by być bardzo zadowolonym. Możliwe, że byłem nawet najszczęśliwszą osobą na świecie – mówi Damian Szymański, od tej rundy piłkarz, który na mecze Wisły Płock wychodzi z opaską kapitana na ramieniu. Jeszcze latem niewiele wskazywało na to, że na Mazowszu może zrobić taką karierę, ale znacznie cięższe chwile przeżywał wcześniej. Poznajcie historię wyróżniającego się zawodnika Wisły.
Latem zamieniłeś się miejscami z Piotrem Wlazło. Kto lepiej wyszedł na tych przeprowadzkach – Jagiellonia czy Wisła Płock?
Teraz różne rzeczy można mówić, ale moim zdaniem Piotrek to bardzo dobry piłkarz. Poprzedni sezon miał naprawdę niezły, a to, że teraz nie gra lub gra rzadziej, nie oznacza jeszcze, iż Jagiellonia zrobiła zły interes. Powiem więcej, początek w Jadze miał obiecujący i dla mnie kwestią czasu jest to aż odpali.
Jednak to nie była wymiana piłkarz za piłkarza, tylko Wisła prócz ciebie zgarnęła też całkiem przyzwoite pieniądze, a kibice tego klubu i tak kręcili nosem. Nie poczułeś się trochę niedoceniony?
To trudny temat i chyba nie chcę tego komentować.
To zapytam inaczej – jak ocenisz ten swój rok w Jagiellonii? Rozczarowanie?
Nie użyłbym takiego słowa. Czuję, że nie dostałem tam poważnej szansy, ale to była dla mnie dobra lekcja. Sporo nauczyłem od każdego z trenerów, którzy pracowali w klubie.
Czego konkretnie?
Na przykład tego, jak trzeba pracować, gdy siedzi się na ławce. Za moim przyjściem do Jagi stał trener Michał Probierz, który wypatrzył mnie podczas swojej krótkiej pracy w Bełchatowie gdzieś w meczu juniorów. Dużo ze mną później rozmawiał i podkreślał głównie to, że nie mogę się poddawać. Wiadomo, jaki sezon mieli wtedy chłopaki z Jagiellonii. Szczerze mówiąc, ja też czułem, że jestem w gazie i czasami nie zgadzałem się z wyborami trenera, ale potrafiłem to uszanować. Zaciskałem zęby i pracowałem.
Z drugiej strony, głośniej było wtedy o tobie tylko raz – gdy razem z kilkoma innymi piłkarzami z pierwszej drużyny dostałeś bęcki 0-6 w trzeciej lidze od Finishparkietu.
Po raz pierwszy i jak na razie ostatni w mojej karierze nie wiedziałem, co się dzieje na boisku. Tam nawet nie było kibiców, widziało to może dwadzieścia osób, ale i tak było mi bardzo wstyd, gdy schodziłem z boiska. Przyjechaliśmy praktycznie ekstraklasowym składem z Jackiem Góralskim czy Markiem Wasilukiem. To nawet ciężko opisać, trzeba było tam być, żeby zrozumieć.
Dla ciebie to w zasadzie była recydywa, bo wcześniej dostałeś też 0-3 od Huraganu Morąg.
Zgadza się. Jest różnica w podejściu do meczów ekstraklasowych i trzecioligowych, ale nie chcę się tłumaczyć, bo nawet to 0-3 po prostu nie powinno się zdarzyć. Za karę klub wysłał nas na treningi z juniorami. Każdy został przydzielony do innego rocznika, pomagaliśmy trenerom. Myślę, że to wiele nam dało. Mogliśmy sobie przypomnieć, jak dużo pracy musieliśmy za dzieciaka włożyć w to, by dojść do ekstraklasy.
Opowiedz o swoich początkach. Jak dużo pracy ty musiałeś włożyć?
Pamiętam, że na pierwszy trening zaprowadził mnie wujek, bo tata, który był żołnierzem, przebywał akurat na misji.
Gdzie?
W Iraku albo w Bośni, już dokładnie nie pamiętam. Wychowywałem się bardziej z mamą, bo taty często nie było w domu. Aczkolwiek później miał duży wkład w to, że dziś gram w piłkę, bo nigdy mnie nie blokował. Doceniam to dopiero teraz, gdy widzę, że rodzice często hamują młodych zawodników. Ja bez przeszkód mogłem grać od rana do wieczora. A od małego miałem fioła na punkcie piłki. Zakochałem się chyba podczas Mistrzostw Świata w 2002 roku. Pamiętam, że finał Brazylii z Niemcami oglądaliśmy u dziadka. Podglądałem najlepszych i chciałem być taki jak oni.
Gdzieś wyczytałem, że chciałeś być jak Steven Gerrard.
Tak, oglądałem wszystkie jego akcje i bramki oraz podziwiałem to, jak jest szanowany w Liverpoolu. Ale dziś mam też trochę inne wzorce. Imponuje mi przede wszystkim Radja Nainggolan z Romy. Gdy patrzę na jego grę, mogę wyciągnąć mnóstwo wniosków dla siebie. Zwróć uwagę na to, jak agresywny jest na boisku i jak odbiera piłkę. Pod wieloma względami to wzór na tej pozycji.
Od początku czułeś, że masz predyspozycje, by się przebić?
U mnie to był nawet nie talent podparty ciężką pracą, a przede wszystkim ciężka praca. Pewnie nie myślałem o tym od początku, bo zaczynałem w wieku siedmiu lat, ale od razu trenowałem z chłopakami starszymi o trzy lata. Później trafiłem do MUKS-u Kraśnik pod oko trenera Konrada Szmyrgały, który jest bardzo pozytywną osobą i dobrze nam się pracowało.
Podobno musiał cię trochę stawiać do pionu.
Skąd takie informacje?
Przygotowałem się!
Nie byłem grzecznym dzieciakiem i stwarzałem problemy, ale nie będę o nich mówił. Wychodzę z założenia, że lepiej skupiać się na pozytywnych rzeczach, niż odgrzebywać stare sprawy.
Pochodzisz z Lubelszczyzny, skąd decyzja by przenieść się do Bełchatowa i tam próbować zaistnieć?
Kończyłem gimnazjum i zastanawialiśmy się z tatą, co zrobić dalej. Był temat Legii Warszawa, pojechałem z nią nawet do Francji, ale nie wyszło. Wcześniej zameldowałem się na testach w Bełchatowie. Sam je sobie załatwiłem, bo wyszukałem w internecie ogłoszenie i zapytałem, czy mogę przyjechać. Było tam chyba sześćdziesięciu chłopaków z całej Polski, a wybrano dwóch czy trzech.
Wszyscy mówią, żeby raczej omijać takie spędy, bo trudno się pokazać.
Ja miałem taki problem, że nigdy wcześniej nie brałem udziału w testach szybkościowych na fotokomórkach i nie bardzo potrafiłem się zachować. Widziałem, że trenerzy dziwnie na mnie patrzyli. Jednak później gdy doszło do gierki, już w przerwie powiedziano mi, że wszyscy są na tak. Pokazałem wszystko, czego nauczyłem się w Kraśniku. Tak naprawdę miałem dużo szczęścia, bo trudno się stamtąd wybić. Jako mały klubik potrafiliśmy zająć nawet czwarte miejsce w Polsce na turnieju Coca-Coli, a wielu z tych utalentowanych chłopaków przepadło. To problem całej Lubelszczyzny, bo jest tam mnóstwo dobrze rokujących zawodników, ale jeśli nie poszukają szczęścia gdzieś indziej, to z reguły trafiają do jakiejś czwartej ligi i gdzieś to wszystko się rozmywa.
Sprawdzaliśmy to kiedyś i rzeczywiście w tym województwie widać problem, ale jest też coraz lepiej, bo dziś jesteś na przykład ty czy Jarosław Niezgoda.
Z Jarkiem znamy się z kadry wojewódzkiej. Chodziło mi o to, że Lubelszczyźnie brakuje klubu ekstraklasowego z prawdziwego zdarzenia, który potrafiłby wykorzystać potencjał regionu. Łęczna ma swoje problemy, Motorowi życzę jak najlepiej, ale ciągle nie potrafi się przebić.
Po przeprowadzce do Bełchatowa poszło ci już w zasadzie błyskawicznie.
Może nie było łatwo wynieść się z domu i zamieszkać tam pod trybuną, ale wiedziałem, że to jedyna droga. Fajną paczkę mieliśmy w juniorach. Wygraliśmy ligę wojewódzką, dzięki czemu szybko przebiliśmy się do Młodej Ekstraklasy. To było niezłe doświadczenie, bo schodzili piłkarze z pierwszych drużyn i można było podpatrzeć, jak to wygląda. W Wiśle był to chyba nawet Radek Sobolewski i Andraż Kirm. Po pół roku trener Probierz zorganizował sparing – rezerwy na pierwszą. Gdzieś na sztucznej w śniegu po kostki, no nie były to idealne warunki, żeby się pokazać. Wydaje mi się, że wyróżniłem się tym, iż zacząłem grać swoje, czyli… wpierdzielałem się bez pardonu starszym piłkarzom. Zameldowałem się na przykład Grzesiowi Baranowi, a wiadomo, że to twardy zawodnik. Później trener wziął mnie na sparing z Widzewem i mówił, że mnie widzi, ale po miesiącu odszedł. Jednak Bełchatów to super miejsce dla młodzieży, żeby się rozwijać. Dużo boisk, mało pokus.
Z twoich wywiadów bije, że dość mocno identyfikujesz się z GKS-em.
Bo tam dostałem pierwszą szansę. Szanuję klub i kibiców, którzy tam byli. Wszedłem do szatni, w której na mojej pozycji byli uznani ligowcy jak Rachwał, Baran czy Sawala, ale i tak pomagali mi, gdy trzeba było. Często w formie ochrzanu, ale coś pozytywnego potrafiłem z tego wyciągnąć. Bardzo ważną rolę odegrał Maciej Wilusz, bo to on wprowadził mnie do zespołu. To jest człowiek-instytucja, jeśli chodzi o podejście do młodych piłkarzy, niezwykle pozytywny gość. Był w Holandii, wiele się tam nauczył i starał się nam to przekazać.
Łączą was problemy z kontuzjami, bo on też w młodym wieku swoje przeszedł.
Tak, do ekstraklasy trafił chyba dopiero w wieku 24 lat, ale za chwilę wylądował w reprezentacji trenera Nawałki. Przy czym on jest takim profesjonalistą, że po prostu wiedział, że wróci do piłki.
Ty też wiedziałeś?
Tak, bo nigdy nie odpuszczam, choć to najcięższy moment w moim życiu. Dziewięć miesięcy straciłem przez kontuzję Achillesa, a gdy wróciłem, od razu rozwaliłem kolano. Ale to akurat był mniejszy problem, bo doktor Kacprzak, któremu też wielu zawdzięczam, szybko postawił mnie na nogi.
Jeśli chodzi o Achillesa, to nie było tak, że trochę na własne życzenie straciłeś tyle czasu?
Po pierwszej rundzie, w której zagrałem bodaj jedenaście meczów, zaczęło boleć mnie ścięgno. Doktor powiedział, że przydałaby się przerwa, ale ja jak to młody – napaliłem się, żeby szybko wrócić. Pojechaliśmy na obóz do Turcji i ciągle się męczyłem, tak samo po powrocie. Łącznie trwało to cztery miesiące. Wróciłem na kilka meczów do ekstraklasy i w końcu ścięgno strzeliło. Najgorsze było to, że opuściłem te najważniejsze mecze o utrzymanie i spadliśmy z ligi. Wróciłem dopiero na wiosnę już na zapleczu.
Były prezes GKS-u, Marcin Szymczyk, powiedział później, że może to właśnie ciebie zabrakło do utrzymania.
Cholernie mi na tym utrzymaniu zależało i na pewno dałbym z siebie wszystko.
O tym waszym spadku do dziś krążą legendy. Na łamach prasy kłócą się Rachwał z Baranem, gdzieś tam w tle pojawia się alkohol. Jak to wyglądało z twojej perspektywy?
O Grześku i Patryku nie chcę się wypowiadać, to ich osobista sprawa. Na tym meczu, po którym zrobiła się afera, też mnie nie było. Faktem jest, że atmosfera w szatni nie była najlepsza. A był to przecież ten sam zespół, który potrafił być jesienią liderem ekstraklasy.
Po kontuzji i rundzie w pierwszej lidze oferta z Jagi trochę spadła ci z nieba?
Miałem też inne opcje, choć wiadomo, że najwięcej przed kontuzją. Do Jagiellonii mogłem iść już rok wcześniej, była konkretna oferta z Wisły Kraków, mówiło się też o innych klubach.
Dziś jesteś najmłodszym kapitanem w lidze. Powiem szczerze, że trochę się zdziwiłem, gdy zobaczyłem cię z opaską.
Pierwszym kapitanem jest Bartek Sielewski i trzeba to podkreślać. Teraz nie gra, więc go zastępuję. Nie wiem, co zdecydowało. Pewnie wiele czynników, ale to już decyzja trenera Brzęczka.
A gdybyś miał strzelać?
To powiedziałby, że gra, bo to ważna rzecz. Na pewno nie jestem osobą, która wejdzie do szatni i będzie wydzierać się w kierunku innych piłkarzy czy też wtrącać się w czyjeś sprawy. Bardziej przemawiam na boisku. Może zadecydowało to, że zawsze staram się grać dla drużyny i daję z siebie wszystko.
Opaska dodaje skrzydeł?
Na pewno to ważna funkcja, ale na razie nie poczułem wielkiej różnicy. To tylko jeden mecz, więc trudno mi coś powiedzieć. Postaram się nie zawieść.
Czułeś się odkryciem jesieni czy jednak to miano zostawiłbyś innym?
Nie. Dla mnie największą radością było to, że po trzech latach w końcu zdarzyła się runda, w czasie której grałem po 90 minut. To mi wystarczy, by być bardzo zadowolonym. Możliwe, że byłem nawet najszczęśliwszą osobą na świecie.
Gdzie ty się w zasadzie czujesz najmocniejszy? W środku pomocy obskoczyłeś wszystkie pozycje.
Na dziesiątce nie czuję się najlepiej. Oczywiście zagram wszędzie, gdzie wystawi mnie trener, ale uważam, że najwięcej potrafię dać jako ósemka. Mam inklinacje ofensywne, lubię się podłączyć, ale przede wszystkim wypełniam zadania w defensywie. Asysty i gole są z jednej strony miłym dodatkiem, ale z drugiej – gdy popatrzymy na zagraniczne ligi, to ci gracze, na których warto się wzorować, też mają dobre statystki. Mówiliśmy o Nainggolanie, on potrafi dołożyć bardzo dobre liczby.
Jak wysoko mierzysz? Pisało się, że obserwują cię kluby szwedzkie. To jest kierunek, o którym byś w ogóle pomyślał?
Przymknąłem na to oko, bo przeprowadzka po pół roku regularnej gry w momencie, w którym przez trzy lata mi tego brakowało, byłaby szaleństwem. Czuję, że tutaj się dobrze rozwijam. Trener Brzęczek też był środkowym pomocnikiem, a to bardzo pomaga. Jeśli chodzi o samą ligę szwedzką, to nigdy się nią nie interesowałem i nawet nie zacząłem, gdy pisało się o zainteresowaniu, bo był jasny komunikat, że zostaję. Mamy w Płocku taką paczkę, że możemy tutaj zrobić coś fajnego.
Co dokładnie?
Najpierw utrzymanie, a później zobaczymy! Fajnie, że udało się zrewanżować Górnikowi, bo to 0-4 jesienią było dla nas potężnym ciosem. Udało się podnieść. Dziś mamy taki potencjał, że mogę obiecać, iż jeszcze wielu drużynom sprawimy problemy. Straty w tabeli nie są duże, ale tym bardziej musimy zachować koncentrację, bo po dwóch czy trzech słabszych meczach sami możemy sobie narobić problemów.
Thomas Dahne po meczu z Górnikiem obiecał wam jakieś piwko w ramach przeprosin?
Nie i nie musiał tego robić. Każdemu mogło się zdarzyć. Najważniejsze, że wygraliśmy, a z ocenianiem jeszcze poczekajcie.
Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI
Fot. FotoPyK, 400mm.pl