Jestem w Ameryce Południowej już pół roku. Przez ten czas przejechałem kilkanaście tysięcy kilometrów, mieszkałem w faweli w jednym z najniebezpieczniejszych miast świata San Salvadorze. Zjechałem Kolumbię, gdzie odwiedziłem naprawdę patologiczne dzielnice. Generalnie miałem się dobrze i praktycznie nie odczuwałem strachu. Do czasu… Wszystko wydarzyło się na godzinę przed meczem, dzisiaj już to wiem, dwóch klubów z najbardziej patologicznych dzielnic Buenos Aires. Drugie w tabeli San Lorenzo miało podejmować lidera, Boca Juniors. Derby Buenos Aires, meczycho, partidazo i ja… Samotnie zmierzający z biletem w stronę stadionu.
A dzisiaj cieszę się, że mogę wam o tym napisać. Cieszę się, że żyję!
MATKO BOSKA! JA ŻYJĘ!!!
Wiedziałem, że w Buenos Aires są dzielnice, które powszechnie nie są uznawane za bezpieczne. To normalne w mieście w Południowej Ameryce, w którym żyje według niektórych szacunków nawet do 20 milionów ludzi. Po ataku w Santa Fe pięć dni wcześniej, o którym pisałem wam przy okazji felietonu o Leo Messim, moja czujność została jednak rozbudzona. Miałem oczy dookoła głowy, ale czasami… to jednak za mało.
Mecz San Lorenzo z wysokości trybun to było moje ostatnie marzenie, jakie chciałem spełnić w Ameryce Południowej. Swego czasu zakochałem się bowiem w kibicach tego klubu, jak zapewne też wielu z was, od pierwszego kliknięcia w filmik na Youtube z dopingiem. To, co zobaczyłem wtedy było szalone – magiczna atmosfera, cudowny doping. Brak słów by to opisać. Jadąc do Ameryki Południowej wiedziałem więc, iż zrobię wszystko, by pójść na mecz San Lorenzo. Gdy dwa miesiące temu sprawdziłem jednak terminarz, szczęka mi opadła.
4.02.18r. San Lorenzo – Boca Juniors!
Wyszedłem z metra, było około godziny 18:00. Nie miałem pojęcia, jak dojechać na stadion. Zazwyczaj więc w takich sytuacjach znajduję na mapie stacje metra położoną najbliżej stadionu i potem idę z buta na mecz. W niedzielę na stadion San Lorenzo miałem do przejścia jeszcze 2300 m. Dzielnica na początku wyglądała na całkiem przyjemną. Fakt, kraty w oknach były, no ale jednak w Buenos Aires znajdują się one praktycznie wszędzie. Tutaj nawet jeśli w którejś części miasta jest względnie bezpiecznie, nie oznacza to, że zagrożenia kradzieżą nie ma żadnego. Po około kilometrze wszedłem w ulicę, która miała mnie zaprowadzić już niemalże prosto na stadion. Wtedy też spostrzegłem, iż klimat diametralnie sie zmienił. Dookoła mnie dostrzegłem sterty śmieci, na środku ulicy leżały stare i schorowane psy. Z domów otaczających mnie zewsząd praktycznie wszędzie odpadał tynk. Większość ludzi kręciła się wte i wewte oraz widać było, że ubrani też za porządnie nie są:
– Jasna cholera! – wydukałem do siebie.
Pamiętałem wcześniej drogę, więc za wszelką cenę postanowiłem nie wyciągać telefonu z kieszeni, by sprawdzić GPSa. Szedłem więc spokojnie oglądając się na prawo i lewo. Nie miałem ze sobą gazu, bo przecież na stadion nikt by mnie z nim nie wpuścił. Szukałem swoim wzrokiem mężczyzn, czy przypadkiem ktoś nie obserwuje mnie z nadmierną ciekawością. To bowiem pierwszy sygnał, iż za chwilę może być gorąco. Było spokojnie. Po około – no ciężko mi oszacować – pięciuset, może siedmiuset metrach minąłem budkę, w której znajdowało się sześciu policjantów. Uśmiechnąłem się do nich i poczułem się bezpieczniej. Z drugiej jednak strony to był ostateczny dowód na to, iż znajduję się w niebezpiecznej dzielnicy. W Ameryce Łacińskiej bardzo często ustawia się patrole policyjne w niebezpiecznych częściach miast, by spróbować zaprowadzić w nich porządek. Ucieszyłem się jednak, wiecie. Widzisz sześciu mundurowych z bronią w ręku to od razu do głowy przychodzą ci pozytywne myśli:
– Noo, to nawet jeśli ktoś chciałby mnie zaatakować to przy policji się nie odważą.
Uśmiechnąłem się do nich i szedłem dalej, widziałem już koniec drogi. Tam miałem skręcić w prawo i 500 metrów dalej był już stadion.
Wtedy jednak zaczęło się najgorsze…
Kilkadziesiąt metrów za policjantami siedziało na murku kilku chłopaków. Patrzyli na mnie, nie tylko oni zresztą. Widziałem, iż oczy zwrócone są w moją stronę praktycznie ze wszystkich stron. Szedłem jednak dalej, choć nogi zaczęły się pode mną uginać jeszcze bardziej. W pewnym momencie pięćdziesiąt metrów przede mną dostrzegłem kilku, naprawdę nie wiem już teraz ilu, ale nawet pisząc ten tekst ręce mi się łamią. Było ich czterech, trzech, może pięciu. Szli w moją stronę, miny mieli nieprzyjemne. Obróciłem się do tyłu, by obadać teren i to, czy policjanci mnie widzą i w razie czego uciec do nich, ale wtem dostrzegłem za moimi plecami tych chłopaków, którzy siedzieli na murku. Ewidentnie przyśpieszyli kroku i zbliżali się w moją stronę. Byłem w potrzasku. Zerknąłem tylko na prawo, na lewo i wtedy zobaczyłem, iż nie jest ich pięciu z przodu i trzech z tyłu, a dookoła mnie zebrało się kilkunastu typa. Było już za późno…
Powiem wam całkowicie szczerze, iż nie jestem pewny już dzisiaj, co wydarzyło się później. Nie pamiętam dokładnie tych kilkunastu następnych sekund. Nie wiem co krzyczałem, wydaje mi się że po hiszpańsku, ale czy na pewno? Nie uciekałem, wiedziałem, że to daremne, modliłem się tylko, by żaden nie wyciągnął kosy i nie wsadził mi jej w żebra, by żaden nie wyciągnął spluwy i nie wsadził mi kulki w łeb. Nie interesowało mnie wtedy nic, chciałem po prostu żyć. Byłem przerażony jak nigdy wcześniej. Pierwszy raz w życiu tak realnie zrozumiałem, jak bardzo chcę żyć. Nie wiedziałem, jakie były ich intencje. Rzucili się tylko w kilkanaście osób w moją stronę i …
Zaczęła się szarpanina. Wydaje mi się, że oni szarpali mnie. Czy może ja się szarpałem? Czy ja się wiłem, czy ja się próbowałem bronić? Nie pamiętam, naprawdę nie pamiętam. Dzisiaj wydaje mi się, iż zaczęli mnie szarpać, gdyż było ich kilkunastu, a przecież każdy chciał coś ukraść dla siebie. Szarpali się więc o to, kto pierwszy włoży rękę do mojej kieszeni i szarpali mnie. Zgubiłem klapka, padłem na ziemię, wyciągnęli mi z kieszeni telefon, z drugiej kieszeni drugi. Na co mi dwa telefony? Nie, nie jestem idiotą. Ten drugi nie działał, nosiłem więc go zawsze na wypadek, gdyby ktoś chciał ukraść mi komórkę. Oddałbym więc go bez wahania, bo przecież był zepsuty… Nie broniłem się, czekałem tylko na ból, czekałem na to aż ktoś pierdolnie mi pięścią po ryju, aż ktoś dźgnie mnie nożem, modliłem się w głębi duszy by to nie nastąpiło, a jednocześnie byłem z tym pogodzony. Liczyłem tylko na mały wymiar kary – na to, iż poleżę trochę w szpitalu, ale wyjdę i wrócę do domu, wierzyłem w to, że mimo wszystko mnie nie zabiją. Że jak wsadzą mi kosę w żebra to raz, nie więcej i zaraz dobiegnie policja i mi pomoże.
W pewnym momencie, poczułem kolejne szarpnięcie, tym razem w innym miejscu. Dobrali się do mojej saszetki, w której miałem między innymi dokumenty. Po co brałem je ze sobą? Dzisiaj wiem, iż mogłem wziąć kopie, ale jednak bardzo często na stadionie proszą o wylegitymowanie się, a dowodu już nie miałem… to jednak inna historia. Wziąłem więc ze sobą paszport:
– Nie, proszę! Tu mam paszport, muszę mieć paszport, by wrócić do domu – krzyknąłem.
– Spokojnie! Oddamy ci paszport za chwilę.
Nie miałem szans, zerwali saszetkę ze mnie i po chwili poczułem luz. Padłem na ziemię, byłem na środku skrzyżowania, dookoła mnie dostrzegłem wtedy kilkadziesiąt osób. Wielu młodych, którzy sekundę wcześniej mnie napadli, ale też i starszych. Niektórzy z nich coś do mnie mówili, ja byłem jednak tak oszołomiony, iż nie rozumiałem z tego nic.
– Gdzie mój paszport?! – darłem się.
– Zaraz dostaniesz, trankilo. Nie denerwuj się – usłyszałem odpowiedź.
– Na pewno? – pytałem się, nie dowierzając.
– Na pewno. A skąd jesteś?
– Z Polski – nie wierzę w to, co się wówczas stało. Koleś, który przed chwilą mnie napadł, właśnie rozmawia ze mną jak ze starym dobrym ziomkiem. Uśmiechnięty, zadowolony zadaje mi pytania, skąd pochodzę.
– Polska, to daleko prawda? A co tutaj robisz? – pytał dalej.
A ja mu kurwa odpowiadałem! Gadaliśmy jak koledzy!
Po chwili podszedł do mnie drugi.
– To twój klapek. Zgubiłeś go.
Rzeczywiście! Byłem bez klapka, nawet tego nie zauważyłem, a chłopak jak gdyby nigdy nic podniósł buta, który mi spadł w tej szarpaninie i podał mi, bym założył go na nogę. Założyłem, nie widząc wtedy w tym nic dziwnego. Czekałem tylko na paszport. Ten otrzymałem parę sekund później. Wybiegło z jednego z mieszkań kilku chłopaków i przybiegli uśmiechnięci w moją stronę.
– To jest ten paszport? – spytał.
– Tak, tak!
Po czym podał mi paszport i … kartę na metro oraz klucz do pokoju w hostelu, w którym spałem.
– Trzymaj jeszcze kartę na metro, byś miał jak wrócić do siebie i klucz do pokoju. To ci się przyda.
Podziękowałem. Naprawdę nie widziałem wtedy w tym nic dziwnego. Odwróciłem się i prawdopodobnie śmiertelnie blady ruszyłem tam, skąd przyszedłem. Wtedy też przypomniałem sobie, że przecież dwieście metrów dalej stało sześciu policjantów.
– Co to kurwa ma być!? Czemu mi nie pomogliście? – wrzeszczałem do nich wiedząc, że to przecież i tak nic nie zmieni.
– Spokojnie, spokojnie.
– Co spokojnie. Mogli mnie zabić. Dlaczego mi nie powiedzieliście, bym tam nie szedł!
– Przecież tu wszędzie jest niebezpiecznie. Trzeba było siedzieć w domu.
Wróciłem do metra, usiadłem i wtedy chyba zaczęło powoli do mnie dochodzić wszystko, co właśnie się wydarzyło.
– JA ŻYJĘ! – uświadomiłem sobie.
Co straciłem? Telefon, drugi, który nie działał, bilet na wymarzony mecz, pieniądze na koszulkę San Lorenzo i to chyba wszystko. Nie za dużo, ale też zbyt wiele na szczęście przy sobie nie miałem. Odzyskałem jednak paszport i mogę teraz spokojnie wrócić do domu i powiem wam szczerze, że o niczym innym już tak nie marzę. Już nie chcę być w tej Ameryce Południowej, nie chcę być nigdzie, chcę być w domu, w swoim łóżku. Napadli mnie dwa razy w ciągu pięciu dni. Od tego czasu jestem panicznie przestraszony. Każdy mężczyzna przechodzący na ulicy w moich oczach jest jak facet, który chce mnie napaść. Boję się chodzić wieczorami po ulicy, nogi mi się trzęsą i wkręcam sobie, że absolutnie wszędzie czeka na mnie zagrożenie. Bo z drugiej strony to nie mam pojęcia, czy tak w istocie nie jest? Zdałem sobie sprawę, iż gdy zaatakują cię w pięciu, sześciu czy piętnastu, nie masz absolutnie żadnej szansy obronienia się. Nie pomogą gaz pieprzowy, pałka teleskopowa czy nóż. Po prostu musisz się zdać na ich łaskę. I przyznaję się dzisiaj, nie widząc też w tym nic złego: boję się i to panicznie się boję, dlatego chcę do domu. Mam już lot z Brazylii na 28 lutego do Hiszpanii…
Być może część z was śledząca mnie na moim Facebooku „Autostopem w Świat Sportu” już czytała ten tekst, być może. Ostatnio jednak jestem trochę rozwalony psychicznie i nie byłem w stanie sklecić nowego tekstu. Z drugiej jednak strony… napaść piętnastu Argentyńczyków tuż przed meczem San Lorenzo – Boca Juniors to chyba nie najgorszy temat na artykuł, nieprawdaż?
Z Ameryki Południowej,
Mateusz Koszela