Nie ma chyba w Polsce drugiej osoby, która futbol widziała z tylu stron, co Rafał Kędzior. Był już dziennikarzem Orange Sport, poznał funkcjonowanie klubów od środka jako rzecznik prasowy (w Górniku Zabrze) i szef marketingu (w GKS-ie Katowice), teraz z kolei zgłębia świat piłkarskich agentów, którego stał się częścią. W długiej rozmowie z Weszło tłumaczy, dlaczego w Górniku nie powstał odpowiednik KoronaTV, jakie oferty nie do odrzucenia odrzucił, na co jest do dziś zły na ministra sportu Witolda Bańkę, gdzie dziennikarze są najbardziej nieobiektywni, jak wstydliwa wpadka Stanislava Lobotki przerodziła się w coś wspaniałego i wiele więcej. Zapraszamy!
Znasz już futbol od czterech różnych stron.. Trudno znaleźć drugą taką postać. Żadnej pracy w piłce się nie boisz?
Myślę, że tak. Gdy ktoś mnie pyta, czym się zajmuję, mam problem, żeby się określić i wskazać jedną działkę. „Sport worker”, „football worker” – chyba to byłoby najlepsze. Dziwnie brzmi, ale dobrze się do mnie odnosi. Miałem okazję poznać i cały czas poznaję piłkę z różnych stron. Bardzo to sobie cenię. Wiele poglądów, które miałem na początku jako dziennikarz, potem zweryfikowałem. Piłkarzem już chyba nie będę, nie wiem, co jeszcze by mi zostało…
Mógłbyś zostać prezesem klubu jak Leszek Bartnicki w Motorze Lublin.
To nie dla mnie. Za mało piłki w piłce. Już raz to przerabiałem jako szef marketingu w GKS-ie Katowice. Z Leszkiem cały czas mam kontakt. Wiem, z jakimi zmaga się trudnościami, ale też jaką ma satysfakcję, kiedy coś wychodzi. Fajnie, że kolejna osoba z dziennikarską przeszłością widzi futbol z innej perspektywy. Najważniejsze, żeby robić to, co się lubi.
Mówiłeś, że mnóstwo poglądów zweryfikowałeś. Jakich?
Znając tło wielu spraw musiało się tak stać. Dziennikarze mają najlepszą robotę. Odpowiedzialność za to, co powiedzą i napiszą staje się coraz mniejsza, mimo że jest to bardziej weryfikowalne, dostęp do różnych źródeł mamy łatwiejszy niż kiedykolwiek wcześniej. Nie zmienia to faktu, że możesz napisać na Twitterze czy w artykule totalną bzdurę – nie mówię kłamstwo, bo to byłoby celowe działanie – i nie ponieść żadnych konsekwencji. W klubie decydując o transferze czy nawet podpisując umowę marketingową konsekwencje mogą być bardzo poważne, w przypadku konkretnych ludzi nawet na całe życie.
Dziś wiem, jak łatwo można zrobić krzywdę zawodnikowi, bezwiednie go oceniając. Często ktoś nie zna żadnych szczegółów sprawy, a jego opinia idzie dalej, bo dziś mało kto sprawdza wiarygodność. Jedno medium podało, drugie powieliło, podane na Twitterze, udostępnione na Facebooku i tak dalej. To już żyje swoim życiem. Gdybym dziś komentował mecze, na pewno byłbym bardziej powściągliwy w opiniach. Forma piłkarza naprawdę zależy od mnóstwa czynników. Dziś gra, a wczoraj zmarła mu babcia lub miał nieprzespaną noc przy małym dziecku. Dziennikarz najczęściej o tym nie wie, bo czasem sam piłkarz nie chce szukać wymówki.
Czyli głównie zmieniła ci się optyka co do oceniania piłkarzy?
Nie tylko. To też kwestie transferowe. Kibice często w emocjach komentują, dlaczego wykonano taki ruch, a nie wykonano innego. Teraz widzę, że milion spraw decyduje o tym, że dany piłkarz trafił do klubu „x”, zamiast do klubu „y”. Często chodzi o szczególiki. Jako dziennikarz sądziłem, że już znam te realia. Jako pracownik klubu to przekonanie jeszcze wzrosło. Ale tak naprawdę dopiero dziś pracując w agencji, widzę, jak czasem na ostatniej prostej wysypie się w zasadzie pewny transfer, a z kolei totalny przypadek sprawia, że ktoś pozyska jakiegoś zawodnika. Mówimy ciągle o skautingu, rozwoju klubów…
To często nadal teoria.
Podam ci tylko przykład z tego okienka. Pewien piłkarz, nie nasz, spotkał w centrum handlowym dyrektora sportowego jednego z klubów Ekstraklasy. Od słowa do słowa wyszło, że ten klub szuka bramkarza, wymienili się numerami i potem podpisał kontrakt właśnie tam. Nawet zasługa agenta była tutaj zerowa, a i tak zarobił.
Wracając do oceniania piłkarzy. Oni sami często nie ujawniają okoliczności dla nich łagodzących, bo „nie chcą się tłumaczyć”. To w dużej mierze ich wybór, że dziennikarze o wielu rzeczach nie wiedzą.
Zdaję sobie sprawę, że dziennikarz częściowo jest skazany na niewiedzę. Mówię o takim bezwzględnym ocenianiu 1 do 1. Teoretycznie piłkarz zawsze ma dawać z siebie sto procent, być maksymalnie zaangażowanym i przygotowanym. Każdy z nas wie – w jakiejkolwiek branży by nie pracował – że coś takiego jest niemożliwe. Wszyscy mamy lepsze i gorsze dni, czasami chce nam się mniej i nic na to nie poradzimy. Ty i ja jako młodzi ojcowie doskonale to wiemy. Czasami dzieci bardziej cię zaabsorbują, nie wyśpisz się. Milion drobnostek. Chcesz być profesjonalistą, ale pewnych rzeczy nie przeskoczysz. I bardziej o to mi chodzi w kontekście formy sportowej. Nie znam piłkarza, który wychodząc na boisko nie chce dać z siebie stu procent. Ale to sto procent nie zawsze oznacza ten sam pułap. Chwilami brakuje nam ludzkiego spojrzenia.
Z drugiej strony, gdybyś będąc komentatorem zawsze się tak asekurował i unikał jednoznacznych sądów, byłbyś po prostu nudny. A nie o to w tym zawodzie chodzi.
Nie chcę popadać w skrajność w drugą stronę. Sam dobrze wiesz, że nieraz zaczyna się jazda po jakimś piłkarzu, nie zawsze sprawiedliwa, nie zawsze zgłębiona. Nie chcę już mówić, że kogoś znamy czy lubimy i nie lubimy, bo sądzę, że w Polsce profesjonalizm i obiektywizm dziennikarzy sportowych generalnie jest na wysokim poziomie. Z ekspertami już różnie bywa.
Pracując w Orange Sport zakładałeś, że kiedyś możesz być przy piłce w innej formie?
Nie. Sądziłem, że stacja będzie działała do końca świata, a ja spędzę w niej co najmniej 50 lat. Byłem blisko piłki, mogłem komentować Ekstraklasę, I ligę, Puchar Polski, być blisko kadry Adama Nawałki, z którą nawet byłem w Abu Dhabi. Janusz Basałaj dał mi szansę i myślałem, że złapałem Pana Boga za nogi, że tak już będzie zawsze. Dopiero z czasem moje podejście zaczęło się zmieniać. Punktem wyjścia pod późniejsze rzeczy było jednak Orange Sport i to, że nie pracowałem zamknięty w redakcji w Warszawie, tylko jako reporter i komentator. Jeździłem w różne miejsca, budowałem relacje z ludźmi. Mogłem być nawet na Kolejarzu Stróże, którego stadion miał swoją „legendę” i wielu było ciekawych tego klubu. Gdy komentowałem stamtąd mecz z Arką Gdynia, transmisję obejrzało ponad 100 tys. ludzi, co było super wynikiem.
Sam dobrze wiesz, że przeważnie im mniejszy klub, tym większa serdeczność ludzi. Przy największych klubach jest setka dziennikarzy, pół tysiąca wniosków o akredytacje i obecność mediów ogólnopolskich to żadna atrakcja. A tam zawsze dziennikarza ugościli z honorami, każdy był otwarty i chciał porozmawiać, niektórzy wręcz pchali się przed kamerę. Z tamtych czasów zostało mi wiele kontaktów – od prezesów po ochroniarzy, z którymi do dziś przybijam piątki jak jest okazja. Swoją drogą, pracownicy z zaplecza klubu to często najciekawsze postaci. Piłkarze, trenerzy czy działacze się zmieniają, a taki pan Tadek – gospodarz jeszcze na starym stadionie Piasta Gliwice – jest cały czas. Dzięki tamtym reporterskim wyjazdom, gdy ogarniałem południe Polski, dziś praktycznie w każdym klubie kogoś znam, co często ułatwia sprawę.
Nie kalkulowałeś wtedy, że to też kapitał na przyszłość?
Nie. Lubię rozmawiać z ludźmi, być normalnym gościem. A że to dziś procentuje, gdy pracuję w innej roli, to bonus. Nawet teraz trudno byłoby mi sobie wyobrazić siebie w roli komentatora na przykład ligi francuskiej, która sama w sobie mnie nie kręci, a na którą nie mógłbym pojechać i wszystko robił z dziupli redakcyjnej. Ja chcę być realnie w danym miejscu, nie oglądać coś przez szybę.
O tym, że Orange Sport się kończy wiedziałeś ze sporym wyprzedzeniem. Najpierw ty wpadłeś na to, że mógłbyś być przy piłce poza dziennikarstwem, czy dostałeś oferty i wtedy zacząłeś się zastanawiać?
Nie ukrywam, że nadal chciałem być w mediach. Jeszcze w Orange Sport dostałem super propozycję, którą odrzuciłem.
Jaką propozycję?
Mogłem być częścią projektu Łączy Nas Piłka i pracować przy reprezentacji Polski z Łukaszem Wiśniowskim. Byłem już o krok, żeby się zdecydować, ale ostatecznie zwyciężyły sprawy rodzinne. Musiałbym się przeprowadzić do Warszawy, co byłoby dla mnie trudne jako młodego męża. Rodzina zawsze była dla mnie najważniejsza. Mieszkając w stolicy dużo łatwiej byłoby mi przejść do innej redakcji, wiele osób zdecydowało się na takich ruch. Ja jednak czuję się mocno związany ze Śląskiem. W Warszawie i tak bywam przynajmniej raz w tygodniu, współpracując właśnie z… Łączy Nas Piłka, ale na co dzień moje miejsce jest tutaj.
To była cenna lekcja, że nie w każdym przypadku trzeba dążyć do celu za wszelką cenę. Jasne, są momenty, w których myślę sobie:
– Mogłem tam być i szykować się na czerwcowy lot do Rosji.
Gdy spadaliśmy z Górnikiem Zabrze do I ligi, człowiek zaczynał wątpić, czy dobrze wybrał, ale to chwilowe. Jestem chyba mistrzem odrzucania ofert teoretycznie nie do odrzucenia.
Ile ich jeszcze miałeś?
Zaczynając pracę w Górniku dostałem propozycję, której przyjęcie oznaczałoby, że byłbym na Euro 2016, a zaraz potem leciał na Igrzyska do Rio. Mowa o współpracy z Ministerstwem Sportu. Zresztą z ministrem Witoldem Bańką tworzyliśmy dawno temu duet wybitnie defensywnych napastników w juniorach Rozwoju Katowice. Nigdy mu nie zapomnę sytuacji, gdy nie wykorzystał „setki” po moim podaniu w derbach z Ruchem (śmiech).
(Witold Bańka trzeci od prawej w środkowym rzędzie, Rafał Kędzior czwarty od prawej w dolnym)
Kiedy otrzymałem tę ofertę, dopiero zaczynałem w Zabrzu. Chciałem być lojalny i oczywiście po raz kolejny wiązałoby się to z Warszawą na stałe. Żona była wtedy w ciąży, więc tym bardziej takie rozwiązanie nie wchodziło w grę. Zawsze daję sobie szansę, możemy się spotkać i porozmawiać, ale mam swoje priorytety. Jak tak dalej pójdzie, to następnych takich ofert już nie będzie (śmiech). Tak jak mówię, chwilami pojawiały się wątpliwości, patrząc jednak na to, gdzie dziś jestem – nie żałuję. Mieszkam u siebie na Śląsku, pozostałem przy piłce, a wciąż mam regularny kontakt z tym „wielkim światem” i ze znajomymi, którzy zostali w stolicy.
Udaje ci się godzić życie prywatne z zawodowym. Gdybyś pozostał dziennikarzem, znajdowałbyś się dziś w mniejszości. Wielu w tej branży stawia wszystko na pracę…
To prawda. Nie czarujmy się: jeżeli w dziennikarstwie dochodzisz do pewnego poziomu, sodówka grozi ci tak samo, jak przebijającemu się piłkarzowi. Życie w wielkim mieście wciąga. Szczerze? Trochę się tego bałem, bo wiem, jaki mam charakter, jestem podatny na pewne rzeczy, a też lubię się bawić i korzystać z życia. Widzę, że wielu kolegów mających super robotę w topowych stacjach telewizyjnych, w zasadzie rezygnuje z życia prywatnego. Są pochłonięci pracą. Dziś wymaga się, żebyś był przygotowany 24 godziny na dobę. Nawet po sobie widzę, ile czasu marnuję na Twitterze. Nieraz ciałem jestem z rodziną, ale myślami mnie nie ma, bo cały czas przewijam swoją tablicę.
Na tych przykładach utwierdzam się w przekonaniu, że podejmowałem dobre decyzje. Dziennikarsko coś mnie ominęło, ale mam coś znacznie ważniejszego. Fajnie jest komentować mecze, spotykać się z piłkarzami, jeździć po świecie, jednak w pewnym momencie możesz się zorientować, że nie ma przy tobie ludzi, którzy cię kochają i na których możesz polegać. My, ludzie ze Śląska, chyba mamy w genach tę rodzinność. A ja czuję się Hanysem.
Powiedziałeś kiedyś, że mało osób ci wierzy, że pracując w mediach potrafiłeś wyzbyć się bycia nieobiektywnym…
Super to swego czasu napisał Krzysztof Stanowski: gdy przechodzisz do tego zawodu, zaczynasz dostrzegać, że twój były idol to normalny gość, który poza zaletami ma mnóstwo wad, jego heroizm blednie. Też to przeżyłem. Mam dziś kontakt z wieloma postaciami, które w latach 90. uwielbiałem jako kibic. Dziś nie patrzę już na nie jak na herosów, z którymi cudownie byłoby chociaż zamienić słowo. Nie wszyscy dziennikarze potrafią to rozgraniczyć. Jeżeli jesteś w pracy w mixed zonie, to nie rób sobie zdjęć z zawodnikami – a jak już musisz, to po robocie.
Co do obiektywizmu: nigdy nie ukrywałem, że jestem z Katowic, że chodziłem na mecze GieKSy i przyjąłem parę butów za jej szalik od kibiców konkretnego klubu. A mimo to komentując potem spotkania tegoż klubu, zupełnie o tym nie myślałem. Kibicom trudno w to uwierzyć, ale tak jest. Im dłużej jesteś w środowisku, tym bardziej patrzysz na to, kto jest fajnym człowiekiem – a jaki herb reprezentuje w danym momencie, to już bez znaczenia. Zaczynasz sympatyzować z konkretnymi ludźmi i dobrze im życzyć. Oczywiście bez przekraczania granic.
Naprawdę o obiektywizm w dziennikarstwie sportowym nie jest trudno. Komentując swój pierwszy mecz GKS-u Katowice – grał z Pogonią Szczecin – chciałem być tak bardzo bezstronny, że… potem pojawiały się głosy, że komentator chyba był ze Szczecina. Musiałbym być debilem, gdybym chciał mieć inne podejście. Miałbym zaprzepaścić sobie szanse na karierę przez jeden mecz, w którym na siłę pompowałbym klub z mojego miasta? Byłoby to chore. Wierzcie mi, nie ma czegoś takiego. Wiem, że wielu patrzy na zasadzie „wszyscy z Warszawy lub mieszkający w Warszawie, więc kibicują Legii”, ale naprawdę rzadko zdarzają się przegięcia. Chyba tylko w Krakowie proporcje bywają, a przynajmniej kiedyś były zaburzone.
W rozmowie ze sportowybiznes.com powiedziałeś: – Większość dziennikarzy sportowych w kraju jest rzetelnych, wyjątek stanowią Warszawa i Kraków.
Jeśli zdarzają się odchyły, to właśnie tam.
Dlaczego właśnie tam?
W przypadku Warszawy powiedziałbym bardziej, że występuje coś takiego jak „Legiocentryzm”, zwłaszcza że Polonia nie rywalizuje już na szczeblu centralnym. Legia w ostatnich latach jest największym, najlepszym i najbogatszym polskim klubem, więc siłą rzeczy o niej pisze się najwięcej. Czasami jednak niektórzy idą na łatwiznę. Są na miejscu, najłatwiej podjechać im na Łazienkowską i zrobić kolejny materiał, a za mało patrzą na zewnątrz.
To jednak nie jest brak obiektywizmu. Coś takiego dostrzegałem tylko w Krakowie, tam chwilami również w mediach widać podziały na Wisłę i Cracovię. Pamiętam konferencję prezydenta Majchrowskiego dotyczącą otwarcia nowego stadionu Cracovii. W którymś momencie porównał go do obiektu budowanego po drugiej stronie Błoń i wtedy jakiś redaktor wstał, mówiąc:
– Panie prezydencie, nikogo nie interesuje ten drugi stadion.
Oczywiście nazwy Wisły nie wymienił. To było słabe.
Paradoksalnie mało wzajemnej niechęci jest na Śląsku, mimo że dookoła dużo klubów ekstraklasowych i pierwszoligowych. Widać to także w mediach, rzadko jakiś dziennikarz mocniej identyfikuje się z jednym klubem.
Wzajemnych animozji może jest mało, ale niechęci względem Warszawy już dużo. Po niedawnym tekście z „Dziennika Zachodniego”, sugerującym Canal+ niedocenianie Górnika Zabrze na rzecz Legii, można było załamać ręce. I mówię to jako osoba od urodzenia mieszkająca na Śląsku.
Wiele zależy od tego, do jakiego czytelnika ma to trafić. Dostrzegam w takich opiniach sporo kalkulacji, bo wiadomo, że wśród lokalnej społeczności zyskają aplauz. To zamknięty krąg, jedno napędza drugie i trudno stwierdzić, co było pierwsze. Ale też uważam, że takie artykuły nie są dobre. Wszyscy znamy niektóre wpisy Pawła Czado, swoją drogą wybitnego znawcy śląskiego futbolu…
…swego czasu zablokował mnie na Twitterze. Dość mocno mu odpisałem, gdy przyznawał, że życzy Legii odpadnięcia z Dundalk.
W tym przypadku również sądzę, że to są zagrywki pod śląskiego czytelnika.
Pytałem cię, czy wcześniej zakładałeś pracę przy piłce w innej roli, bo chyba nie ma się co czarować: bycie rzecznikiem prasowym nie jest wymarzoną drogą dla kogoś, kto już miał określoną pozycję w mediach.
Jak już mówiłem, gdybym miał inne priorytety, zostałbym w mediach. Propozycja z Górnika była dla mnie idealna, bo nie musiałem się przeprowadzać, a nadal byłem w świecie piłki. Nie szedłem do II ligi. Czy bycie rzecznikiem u 14-krotnego mistrza Polski to ujma? Nie wydaje mi się. Perspektywy na starcie były super: otwarcie nowego stadionu i od razu mecz z Ruchem Chorzów. Jako dziennikarza niektóre rzeczy w funkcjonowaniu Górnika mnie wkurzały – organizacja mixed zonów i tym podobne. Wiele można było poprawić bez większej kasy, decydowały chęci i dobra wola. Teraz mogłem mieć na to wpływ. Do pewnych rzeczy zdążono się tam przyzwyczaić. Parafrazując pewien kawał – skoro nigdy nie było kompotu, to nie będę o niego pytał, a okazywało się, że bez problemu może być. Z tego, co wiem, dziennikarze byli potem zadowoleni ze współpracy z klubem.
Bycie rzecznikiem w Górniku nie było też całkowitym zerwaniem z poprzednim fachem. W Orange Sport tworzyłem głównie materiały video i w klubie też mogłem popracować z kamerą. Tworzyłem na przykład zakulisowe rzeczy ze „słynnego” obozu w Hiszpanii.
Dlaczego „słynnego”?
Mnóstwo rzeczy nie funkcjonowało jak trzeba. Zdaniem wielu, tam zaczęły się problemy, przez które Górnik kilka miesięcy później spadł z Ekstraklasy.
Jakie problemy?
Mówiono, że Górnik się dobrze nie przygotował, że trener Leszek Ojrzyński chyba za bardzo popuścił zawodnikom.
Czyli bardziej impreza niż praca?
Tego nie powiedziałem, ale byliśmy w słynnym kurorcie Lloret de Mar, co też o czymś świadczy (śmiech). Ale mówiąc serio, takie zarzuty byłyby nie na miejscu, natomiast organizacyjnie mnóstwo spraw kulało. Nie wszystkie kwestie związane na przykład z wyżywieniem były dopięte na ostatni guzik. Nie było dramatu, ale drużyna nie mogła skupić się wyłącznie na trenowaniu.
W takich okolicznościach codziennie robiłem kulisy w stylu tych Łukasza Wiśniowskiego na Łączy Nas Piłka. Miałem fajny kontakt z zawodnikami, tamte rzeczy dobrze się oglądały wśród kibiców Górnika.
Bardzo podbudowało mnie też to, że gdy już skłaniałem się ku odejściu, Marcin Brosz mocno zabiegał o moje pozostanie. Był wtedy świeżo po doświadczeniach z Korony Kielce, gdzie kapitalną robotę robi Michał Siejak i chciał, żebym w Górniku stworzył zabrzański odpowiednik KoronaTV. A że znałem się na pracy z kamerą… Naprawdę niewiele brakowało, żeby trener przekonał mnie do zmiany decyzji.
Miałeś bardzo trudne zadanie, bo praca rzecznika sama w sobie jest mało wdzięczna. Do tego Górnik przeżywał różne problemy, spadł do I ligi, kibice byli wściekli, a mimo to na koniec byłeś chwalony w zasadzie przez wszystkich. Duży wyczyn.
Było mi bardzo miło. Do wszystkiego staram się podchodzić po ludzku i być normalnym. Najwyraźniej to wystarczyło.
Świeciłeś oczami w sprawach, które jako dziennikarz skomentowałbyś zupełnie inaczej, a musiałeś jechać na formułkach.
Taka jest rola rzecznika i szczerze – przeszkadzało mi to. Nieraz oczyma wyobraźni widziałem, jak bym się zachowywał, gdybym był po drugiej stronie mikrofonu. Chwilami toczyłem wewnętrzną walkę. Czasami patrzyłem na jakąś sprawę zupełnie inaczej i nie tylko nie mogłem tego ujawnić, ale jeszcze musiałem rozpowszechniać wersję, z którą się nie zgadzałem. To był jeden z powodów, dla którego odszedłem. W pewnym momencie miarka się przebrała, rozdźwięk między rzeczywistością a oficjalnymi komunikatami był zbyt duży.
Tylko o to chodziło?
Nie tylko. Zaczęli odchodzić kolejni ludzie – Asia Haśnik, Jurek Mucha – i po prostu brakowało rąk do pracy. Chcieliśmy robić coś fajnego, ale możliwości były coraz mniejsze. A kibice oczekiwali co najmniej dotychczasowego poziomu. Mój numer był dostępny, miałem z nimi częsty kontakt. Zdarzały się godzinne rozmowy z zatroskanymi panami, którzy dawali rady odnośnie marketingu, albo prosili, żeby powiedzieć trenerowi, że warto zmienić ustawienie. Dziś wiem, że powinienem trzymać nieco większy dystans. Chciałem być dobry dla wszystkich.
Ogólnie jednak był to super czas, z oddanymi kibicami. Ci najbardziej zagorzali zawsze byli chętni do pomocy, często sami wychodzili z inicjatywą. Nigdy wcześniej z czymś takim się nie spotkałem. Najczęściej kibice są pierwsi do krytyki, ale jak można się samemu wykazać, to chętnych brak. W Zabrzu nie było problemu. Odśnieżenie drużynie boiska przed treningiem to tylko jeden z przykładów. Zobaczyłem, jak wielu ludziom w Polsce i na świecie zależy na tym klubie. To był mega szok.
Zdarzało się, że informowałeś o czymś na swoim profilu jako Rafał Kędzior, pomijałeś sam klub. Nietypowa praktyka.
Działałem świadomie. Wiedziałem, że mam niezłą opinię wśród kibiców i czasami lepiej, żeby coś wyszło ode mnie, a nie z oficjalnego profilu Górnika. Jakieś hejty i obelgi będą zawsze, ale na mniejszą skalę. Rzecznik w trudnych chwilach musi być tarczą i ja od tego nie uciekałem. Nie chcę wyolbrzymiać swoich zasług, kilka razy jednak uspokoiłem nastroje.
Mówiłeś, że będziesz rzecznikiem ufającym i dopiero jeśli się na tym przejedziesz, może zmienisz podejście. Przejechałeś się kiedyś?
W zasadzie nie. Wiedziałem, jak myślą dziennikarze, bo dopiero co byłem jednym z nich. Z ludźmi piszącymi na co dzień o Górniku znałem się od lat. Były jednak trudne momenty, gdy niesprawiedliwe uderzano w klub. Zdarzały się pojedyncze przegięcia, ale nie reagowałem jak pewien klub, który słynie z wydawania ciągłych oświadczeń. Wolałem zadzwonić do takiego człowieka, nawet wziąć go na piwo i powiedzieć:
– Słuchaj, było tak i tak. Tło wygląda inaczej. Zrozum, że to musiało tak wyjść. Część rzeczy możesz napisać, część musisz zachować dla siebie.
Chyba udało mi się wypracować złoty środek, żeby dziennikarze nie czuli się robieni w konia, ale też żeby nie posuwali się za daleko. Nie ukrywajmy: współpraca z mediami to również jakaś gra ze strony działu komunikacji. Sam wiesz, jak to działa. Ktoś dostał informację nieco wcześniej niż reszta, ktoś coś wie, ale musi się jeszcze wstrzymać i tak dalej. Koniec końców na pierwszym miejscu była lojalność wobec klubu.
Czyli z nikim nie spaliłeś mostów?
Nie, choć bywało ciężko. O jednej osobie „góra” mówiła, że za często przegina, ale starałem się to łagodzić. Jeżeli drużyna zagrała słabo, nie możesz twierdzić, że jest inaczej, bo wszyscy to widzieli. Nie zamierzałem być ministrem propagandy i mówić, że białe jest czarne. Ale czasami dziennikarze wydawali sądy na temat funkcjonowania klubu, nie wiedząc wszystkiego. Wtedy mogłem, w miarę możliwości, kogoś nakierować i pokazać drugie dno, będące okolicznościami łagodzącymi.
Co zostało zweryfikowane jeśli chodzi o twoje wcześniejsze wyobrażenia związane z byciem rzecznikiem?
Jest o wiele więcej pracy administracyjnej niż sądziłem. Wyobrażałem sobie, że klepnę parę akredytacji i po sprawie. Z tymi akredytacjami też zdarzały się cyrki. Niektórzy składają wnioski tylko po to, żeby za darmo chodzić na mecze i oglądać je z dobrych miejsc. Ja też mogę zaraz założyć stronkę www.90minutplustocoewentualniedoliczyarbiter.pl i będę udawał wielkiego redaktora. Musiałem to czasem weryfikować.
Bycie rzecznikiem to tysiące spraw organizacyjnych, nawet takie prozaiczne rzeczy jak noszenie stołów przed i po konferencji. Normalnie tego nie widać, po prostu się na tę konferencję przychodzi. Górnik nie był i jeszcze nie jest korporacją, w której na odcinku medialnym pracuje 20 osób. Wiele spraw, którymi w niektórych klubach zajmowaliby się inni, było na mojej głowie. Zresztą nie tylko mojej, bo też Bartka Perka, Dawida Siemianowskiego, Marcina Małkiewicza, Asi Haśnik czy Jurka Muchy, dopóki byli w klubie.
No właśnie, bycie rzecznikiem może oznaczać zupełnie co innego w różnych miejscach.
Dokładnie. Możesz być faktycznie tylko od akredytacji i komunikatów, a możesz jeszcze zajmować się marketingiem, redagowaniem oficjalnej strony, chodzeniem z kamerą i tak dalej. Piłkarze też potrafią traktować rzecznika jako osobę z założenia wielofunkcyjną i to ty powinieneś iść z nimi na spotkanie z przedszkolakami, z którego będzie relacja. Ja miałem właśnie tę drugą wersję.
Nawiasem mówiąc, nie mogę zrozumieć, dlaczego nikt nie poleciał teraz z kamerą na cypryjskie zgrupowanie. Przecież aż się o to prosiło. Górnik ma już zupełnie inną prasę, jest stawiany za wzór. Ale ok, nie muszę wszystkiego rozumieć.
Zanim zacząłeś pracę w Górniku, startowałeś w Katowicach w wyborach samorządowych. Po co?
Mam problem z asertywnością – dałem się namówić znajomym (śmiech). A że nie chodziło o żadną partię polityczną, tylko lokalnych aktywistów, przyszło mi to łatwiej. Poza tym jestem przecież absolwentem politologii – tylko tam była specjalizacja dziennikarska – więc chciałem zobaczyć ten świat od środka.
Zraziłeś się do polityki?
Po tej przygodzie wiem, że wolę się trzymać od tego z daleka. W piłce są układy, powiązania, strategie działania, ale w polityce jest tego sto razy więcej. Przestrzegał mnie przed tym w swoim stylu nawet Paweł Zarzeczny na antenie Orange Sport. Jego słowa traktuję jako ogromny komplement i pamiątkę na całe życie.
Co było najpierw: odejście z Górnika, czy oferta z GKS-u Katowice?
Oferta z Katowic.
Czyli odszedłeś, bo mogłeś?
Na pewno takie okoliczności ułatwiły podjęcie decyzji. Już od pewnego czasu czułem, że coś we mnie pękło i pewien etap się kończy. Jeżeli nie mogę decydować o wszystkim, pod czym muszę się potem podpisywać, to nie ma to sensu. Ale żeby było jasne: do dziś mam dobre, wręcz serdeczne relacje z ludźmi z zarządu Górnika. Po prostu coś się wypaliło, a że miałem możliwość odejścia, skorzystałem. Chodziło o GKS Katowice, czyli klub, któremu kibicowałem jako dzieciak, dochodził wątek emocjonalny. Liczyłem z tego względu na większe zrozumienie w Górniku. Pozostawałem przy piłce, choć znów od trochę innej strony.
O tym etapie w twoim życiu wiadomo najmniej. Byłeś w Katowicach szefem marketingu, odszedłeś dość szybko.
Po roku, czyli niewiele szybciej niż z Górnika.
Mówiłeś na starcie, że głównym zadaniem jest poprawa frekwencji i wytworzenie mody na klub wśród lokalnej społeczności…
Mówiąc wprost: nie udało się. Trzeba to wziąć na klatę. Dobitnie przekonałem się, że w klubie przy powodzeniu projektów marketingowych gdzieś tak 80 procent zależy od wyników. GKS ich nie miał, nie grał na miarę oczekiwań. Kibice GieKSy pewnie oceniają to inaczej, ale jak na to, co dało się zrobić, zrobiliśmy naprawdę dużo. Nie każdy pamięta akcję „Czas GieKSy”, która była największą akcją marketingową klubu w ostatnich latach Nagraliśmy film, wydaliśmy gazetę w nakładzie 50 tysięcy egzemplarzy, zrobiliśmy akcję billboardową, byliśmy w wielu miejscach. Ludzie z branży marketingu sportowego byli pod dużym wrażeniem, widać to była w social mediach. Kibice byli bardziej krytyczni, są trochę specyficzni w tym względzie.
Czyli im bardziej się staraliście, tym bardziej kibice traktowali to jako próbę mydlenia oczu?
Pod koniec świadomie z pewnymi rzeczami się wstrzymywaliśmy. Nie mogliśmy udawać, że nic nie widzimy i po kolejnym rozczarowaniu przekonywać „jest super, chodźcie na mecz, będzie fajnie”. A wiadomo, że przyjdzie góra dwa tysiące ludzi, atmosfera będzie co najwyżej średnia i znów pojawią się inwektywy pod adresem zarządu czy piłkarzy. Po czymś takim nawet jak ktoś przyszedł pierwszy raz, to już na Bukową nie wróci.
Cóż, najtrudniej być prorokiem we własnym kraju. Z wieloma kibicami Górnika nadal mam super kontakt i usłyszę „szkoda, że pana nie ma”, a w Katowicach jest trochę inaczej, mimo że wielu tych ludzi znałem ze wcześniejszych lat. Coś na zasadzie: fajnie, że jesteś, ale my już tak mocno chcemy Ekstraklasy, że nieważne kto, co i jak, liczy się tylko awans. Bez niego wszystko inne jest oceniane negatywnie.
To czego brakuje, żeby w Katowicach był awans? Na papierze jest tam wszystko, żeby to osiągnąć.
Brakuje wyników (śmiech). Nie wiem, serio. Przynajmniej raz w miesiącu rozbieram to na czynniki pierwsze i nie znajduję odpowiedzi. Ten, kto znajdzie receptę i wcieli ją w życie, będzie w GieKSie bohaterem na zawsze… GKS w kwestii struktur i zarządzania od dawna znajduje się w Ekstraklasie, w czym zasługa byłego prezesa Wojtka Cygana i obecnego Marcina Janickiego. To już mała korporacja – w dobrym tego słowa znaczeniu.
Wydawało się, że moment na awans jest idealny. Pojawił się strategiczny sponsor na koszulkach i to na komercyjnych zasadach. Firma ze Skandynawii, nie z jakiegoś politycznego nadania. Uczestniczyłem w końcówkach negocjacji i wiem, ile wysiłku kosztowało wszystkich zrealizowanie tego dealu. Współpraca ze sponsorem później dość mocno absorbowała dział marketingu, miał konkretne wymagania.
Była stabilizacja, dobra drużyna, dobry trener… To I liga, styl życia, tego nie ogarniesz!
Nie ukrywałeś zadowolenia z faktu, że pracując w GKS-ie znów mogłeś być kibicem, nie musiałeś pilnować swojej bezstronności.
Ale ja to samo miałem już w Górniku! Po pucharowym zwycięstwie nad Legią Warszawa po każdej bramce był szał radości, do dziś to wspominam. W Katowicach oczywiście wszystko jeszcze przybrało na sile. Mogłem się bez skrępowania cieszyć i nikt nie mógł mi zarzucić, że to niestosowne. Zaliczyłem powrót do lat dziecięcych, choć oczywiście już w trochę innej formie.
Dlaczego odszedłeś?
Po pierwsze – chciałem być lojalny względem odchodzącego prezesa Wojciecha Cygana, z którym znamy się od lat i pozostajemy w dobrych relacjach. Oprócz tego, jak wspominałem, zawsze byłem otwarty na różne rozmowy, nawet jeśli nic miałoby z nich nie wyniknąć. Pod koniec pracy w Katowicach dostałem ofertę od czołowego polskiego agenta. Spotkaliśmy się kilka razy i choć nie nawiązaliśmy współpracy, dało mi to do myślenia.
– Kurczę, skoro tacy ludzie w branży chcą mnie zatrudnić, może powinienem robić właśnie to.
W GieKSie – przy wszystkich plusach – ostatecznie uświadomiłem sobie, że męczę się strasznie pracując w jakichś sztywnych ramach. Generalnie czułem, że nie gram na swojej pozycji. Jako rzecznik i dziennikarz nieraz nagle musiałem gdzieś jechać, ciągle coś się działo, nowe miejsca, nowi ludzie. To mi pasuje. Jako szef marketingu musiałem zawsze wstawać o tej samej godzinie i przyjeżdżać w to samo miejsce. Głównie siedziałem za biurkiem, brakowało „atmosfery szatni”. Byłem blisko biznesu – fajnie, nowe doświadczenia – lecz za daleko od samej piłki. Nigdy zawodowo nie grałem, ale przez 10 lat przechodziłem szczeble juniorskie w Rozwoju Katowice i GieKSie. Doszedłem do wieku seniora, pograłem w rezerwach. Potrzebowałem kontaktu z boiskiem. Dlatego właśnie nie chciałbym być prezesem klubu, bo wiem, że byłoby podobnie. To wszystko sprawiło, że odszedłem i nie żałuję.
No i trafiłeś do FairSport. Z tą agencją epizod miałeś już wcześniej…
Tak. Szefa agencji Pawła Zimończyka też znam od lat, był wcześniej dziennikarzem radiowym. Dużo graliśmy w drużynie, która dziś jest reprezentacją Śląska oldbojów. My tam byliśmy młokosami na doczepkę. Można było pokopać z Radosławem Gilewiczem, Janem Furtokiem, Waldemarem Fornalikiem, w bramce Piotr Lech. Super sprawa. Znajomość z Pawłem pozostała, a że w Orange Sport wiele materiałów montowałem sam, mogłem mu potem pomóc w stworzeniu ładnie wyglądających kompilacji dla jego zawodników. Poprosił mnie o coś takiego. Parę rzeczy dla niego zrobiłem, ale gdy poszedłem do Górnika, powiedzieliśmy sobie jasno, że więcej nie mogę mu pomagać, bo mogłoby to dwuznacznie wyglądać.
W GKS-ie Katowice zdarzało mi się natomiast nawiązywać kontakt z piłkarzami w imieniu klubu, sondowałem możliwość transferu. Nie należało to do moich normalnych obowiązków, ale wiedziano, że mam sporo znajomości z poprzednich lat, więc czasem z nich korzystano. I wtedy zaczęła mi kiełkować myśl, że może to byłoby fajne, że właśnie to chciałbym teraz robić, ale jeśli już, to tylko z kimś komu w pełni ufam.
Po wspomnianym epizodzie mówiłeś, że nie chciałbyś być agentem, ale mógłbyś pracować w agencji menadżerskiej. Skąd taka postawa?
Może kiedyś będę działał już jako pełnoprawny agent, człowiek uczy się całe życie. Może skóra mi stwardnieje. Na dziś wciąż bywam za miękki, za mało zdecydowany. W takich bojach zaprawieni są Paweł i nasz partner po słowackiej stronie Branislav Jasurek. Oni wychodzą na pierwszy plan w najważniejszych momentach, ale i tak wykonuję już sporo pracy typowej dla agenta w oczach kibiców.
Negocjowałeś już z klubami?
Powoli zaczynam w to wchodzić.
Czyli to nie przypadek, że jesteś na zdjęciach z prezentacji Dawida Błanika w Pogoni Szczecin?
Małą cegiełkę dołożyłem, ale bardziej obserwowałem kulisy i uczyłem się fachu. W rolach głównych wystąpili Paweł Zimończyk i Kamil Skiba.
I wtedy też się przekonałeś, że jeszcze nie dorosłeś do twardszych negocjacji?
Zawsze jest dobry i zły glina, ja bardziej jestem tym pierwszym. Agent z krwi i kości czasami musi być bezwzględny, konsekwentnie obstawać przy swoim. Ja jeszcze miałbym z tym problem, bo ze wszystkimi chciałbym żyć dobrze, a tak się nie da. To jak z tym kursem asertywności, na który chciał cię wysłać szef. W sumie kurs nie był ci potrzebny, ale nie wiedziałeś jak odmówić (śmiech).
Branża agentów jest najbrutalniejszą, w której pracowałeś?
Może cię zaskoczę, ale nie. Jest sporo mitów na temat tego świata.
Ale mitem chyba nie jest to, że na przykład jeden podbierze drugiemu piłkarza?
Tyle że to nie jest nic wyjątkowego, zacięta rywalizacja trwa wszędzie. W dziennikarstwie ktoś może podebrać ci newsa, tylko za tym pieniądze nie idą tak jednoznacznie, jak przy pozyskaniu lub straceniu zawodnika. Środowisko agentów ma często złą legendę. Sam to parę odczułem, gdy znajomy trener mówił:
– Wiesz co, teraz to raczej do mnie nie przychodź na kawę, bo będą mi zarzucali, że mam układ z waszą agencją.
Jako dziennikarz też miałem wyobrażenie agenta krwiopijcy, który chce tylko szybko zarobić i zniknąć. Bzdury. Oczywiście takie sytuacje się zdarzają, ale to wyjątki. Agenci to zło? Znam też słabych działaczy, słabych piłkarzy i dziennikarzy.
Być może gdy w puli są już dziesiątki milionów euro, u niektórych znikają wszelkie skrupuły i na wierzch wychodzi ich gorsza strona. Normalnie agent stara się pomagać zawodnikom – zwłaszcza młodym – nie tylko przy szukaniu klubów lub negocjowaniu nowego kontraktu, ale też w wielu życiowych sprawach. Sam to teraz przerabiam. Niektórzy nadal twierdzą, że dobry piłkarz nie potrzebuje agenta. Te czasy minęły. Jeżeli młody, obiecujący zawodnik trenuje w klubie „x”, ale nie dostaje szans, bez menadżera miałby duży problem. A tak na przykład jesteś w stanie załatwić mu testy w miejscu, gdzie ktoś o jego profilu jest bardziej potrzebny. Dajesz mu wędkę, reszta zależy od niego. Chłopaki pochodzą z różnych środowisk, czasami w kogoś trzeba po prostu zainwestować – również finansowo – i mocniej mu zaufać. Kluby naprawdę inaczej traktują piłkarza, który ma agenta niż takiego, który nie ma. Wtedy dużo łatwiej wpisać do umowy rzeczy, które normalnie nigdy by nie przeszły. „Brutto czy netto – obojętnie, byleby było pięć tysięcy”. Różne są historie.
Agencja jest też od tego, żeby pewne fakty uprzedzać. Przykładowo – sugerujemy piłkarzom zapisanie się już teraz na kursy językowe. Nawet jeśli wyjazdu zagranicznego nie będzie, to przynajmniej „jak ten chuj zostanę z tym angielskim”, że sparafrazuję Jana Himilsbacha. To są pozytywy, o których trzeba mówić. Nie liczą się tylko pieniądze. Zresztą, wiadomo, jak (nie)płacą niektóre polskie kluby. Zaległe prowizje dla agentów to ostatnie miejsca na ich liście spłat, można się ich nigdy nie doczekać. Rzecz jasna nie generalizuję, bardzo tego nie lubię. Jak gdzieś jest źle, to jest, ale nie rozciągajmy tego na całe środowisko. Teraz modny stał się temat nazistów w Polsce. Pięciu gości w lesie robiło jakąś żenadę, pokazała to jedna mainstreamowa stacja i już słyszę, że to problem ogólnokrajowy, widzę na pasku w TV „Moda na nazizm w Polsce”. Tych debili trzeba surowo ukarać, ale bądźmy poważni. W Niemczech w 2016 roku odbyło się 466 demonstracji o charakterze neonazistowskim i jakoś nie przypominam sobie, żeby Europa i świat biły na alarm. Ale to już tak nawiasem mówiąc.
Czyli zdarza się, że pomagacie zawodnikom w zupełnie prozaicznych sprawach, typu przywiezienie i odwiezienie dzieci do przedszkola?
Jasne, to normalne rzeczy. Czy tego chcesz, czy nie, stajesz się u zawodników „przyjacielem domu”. Czasami trzeba też zachować się po ojcowsku i wyciągnąć kogoś z tarapatów – na przykład wyciągnąć z imprezy. I weź teraz wytłumacz żonie, że idziesz do klubu późną nocą (śmiech).
Miałeś takie sytuacje?
Nie miałem, za krótko w tym siedzę. Słyszałem niejedną historię, kilka też widziałem. W dziennikarskich czasach miałem więcej czasu na nocne imprezy i bawiąc się gdzieś, widziałem piłkarzy, którzy byli siłą wyciągani z zabawy. Opowiadanie o tym w mediach, czy wrzucanie na Twittera to nie w moim stylu. Wszystko jest dla ludzi. Trzeba tylko wiedzieć kiedy, gdzie i z kim. W każdym razie nikogo do siebie nie zraziłem i to też teraz procentuje.
FairSport sprawia wrażenie trochę lokalnej agencji. Piłkarzy macie głównie w klubach ze Śląska i Krakowa, działacie intensywnie na Słowacji. Dawid Błanik w Szczecinie to nowość.
Lokalnej? Nawet w nazwie mamy International (śmiech)… Tak, to był pierwszy deal z Pogonią. Dawid już strzela w sparingach, oby się tam odnalazł. Generalnie jednak na co dzień faktycznie działamy głównie w określonych strefach. Jeżeli naprawdę chcesz na bieżąco pomagać zawodnikom, musisz być dla nich łatwo i szybko dostępny. Nie mogłoby tak być, gdybym nieustannie kursował między Katowicami, Warszawą, Białymstokiem i Gdańskiem. Może kiedyś dojdziemy do momentu, w którym będziemy w stanie zapewnić „pełny serwis” na taką skalę. Prężnie się rozwijamy.
Całą Polskę traktujemy jako nasz rynek, ale nie ukrywamy, że na południu mamy najlepsze rozpoznanie i w tym rejonie możemy zapewnić najlepszą opiekę. Ja jestem z Katowic, Paweł z Rybnika. Paweł i tak stał się teraz obywatelem Europy i świata, bo zaczynamy być coraz aktywniejsi za granicą. Mamy bramkarza Adama Jakubecha w Lille, Stanislava Lobotkę i Roberta Mazana w Celcie Vigo, Norberta Gyombera w Bari, Kubę Kiwiora w Anderlechcie. Coraz więcej tych zagranicznych spraw, bo to są także spotkania ze skautami i tak dalej. Ostatnio przeprowadziliśmy transfer do drugiej ligi chińskiej Kameruńczyka Johna Mary’ego ze słoweńskiej ekstraklasy.
Brałeś w tym udział?
Tak, byłem na meczu ligi słoweńskiej Rudaru Velenje, na który przylecieli ci Chińczycy. Trzeba było się nimi zająć na miejscu, była okazja do rozmów, pokazania swoich możliwości. Spędziliśmy tam dwa dni i udało się zrealizować transfer.
Przez ten krótki czas od października moje spojrzenie na piłkę jeszcze się trochę zmieniło. Dyskutując ze skautami Ajaxu czy Manchesteru City musisz coś ciekawego wyciągnąć, a… zawsze zostawiam sobie maleńką furtkę co do dziennikarstwa. Gdybym kiedyś wrócił do tego zawodu, to gotowych historii i nowych kontaktów miałbym mnóstwo.
Nie wiem, czy się zgodzisz, ale gdzieniegdzie uchodzicie wręcz za niepisanych monopolistów jeśli chodzi o Słowaków w Polsce. A jak już Słowak ma trafić do klubu z południa, to na 90 procent maczaliście w tym palce.
FairSport to tak naprawdę firma polsko-słowacka, więc nie powinno to dziwić. Nie zaprzeczam, że nasza pozycja w tym segmencie jest mocna, choć mówienie o monopolu to przesada.
Orientujemy się też dość dobrze na rynku czeskim, mamy tam swoich ludzi. Na Słowacji współpracuje z nami m.in. Robert Jeż, dobrze znany z polskich boisk. Mamy tam wielu zawodników, zwłaszcza w kadrze U-21, która tak dobrze poradziła sobie z naszą reprezentacją na młodzieżowym EURO. Nie zbieramy słowackich piłkarzy jak leci, to w dużej mierze topowi zawodnicy z tamtego rynku. Dzięki temu zaczynamy ich transferować od razu do lig zachodnich. Powoli otwiera się dla nas rynek azjatycki. Mamy Filipa Hlohovsky’ego w Korei Południowej, Mateusz Zachara był w Chinach, teraz poszedł tam John Mary.
Słowacy w Ekstraklasie są pewnym symbolem, gdy mówimy, że zalewa nas zagraniczna tandeta. To kamyczek do waszego ogródka.
Jeden „średni” Słowak właśnie poszedł do Celty Vigo, a w Polsce nie było dla niego miejsca. To chyba najlepsza puenta. Jeżeli zrobisz dziesięć transferów, wiadomo, że prawdopodobnie nie wszystkie wypalą.
Często jednak pada argument, że to nie są lepsi zawodnicy od polskich, co najwyżej tańsi.
Widzisz, teraz mogę ci z własnego doświadczenia w Górniku powiedzieć, ile trzeba się namęczyć, żeby sprowadzić do klubu dobrego Polaka, nawet z niższej ligi. Wiele klubów naprawdę chciałoby mieć bardziej polską kadrę, ale to za duże koszty. A skoro kluby tak często patrzą na Słowację, to znaczy, że mimo wszystko im się to opłaca. Mogą szukać wśród dobrych i bardzo dobrych zawodników o lepszej mentalności niż nasza.
Potwierdzasz słowa broniącego w Zemplinie Michalovce Gerarda Bieszczada, że słowaccy piłkarze ciężej trenują i mniej narzekają niż polscy?
Tak, idealnie to określił. Liga słowacka prezentuje coraz wyższy poziom, pieniędzy też zaczyna być więcej. W kwestii otoczki i infrastruktury Polska to dla nich nadal eldorado i bardzo to sobie cenią. Słowacy przychodzący do Ekstraklasy mają naprawdę wiele motywacji, żeby się w niej pokazać, traktują Polskę jako szansę. Przeważnie łatwo im się zaaklimatyzować, języki podobne, krąg kulturowy ten sam. Dobrze się u nas odnajdują, zwłaszcza na południu. Nieraz z Niecieczy czy Zabrza mają do domu bliżej niż mieliby z Bratysławy.
Czyli uznajesz za racjonalne ściągnięcie Słowaka, który prezentuje podobny poziom jak Polak, ale jest tańszy?
Po owocach ich poznacie. Ostatecznie to kluby same weryfikują czy warto szukać na Słowacji. Trenerzy czy dyrektorzy sportowi mogą tam pojechać na mecz i samemu zobaczyć zawodnika. Możliwości weryfikacji rosną. Oczywiście gwarancji nigdy nie ma. Ktoś może się nie zaaklimatyzować, nie będzie pasował charakterologicznie, zdarzenia losowe. Ale przeważnie dobry piłkarz obroni są dobrą grą.
Mówisz o rosnących możliwościach weryfikacji, ale niektórzy żartują, że tak jak kiedyś mieliśmy transfery z YouTube’a, tak teraz mamy z InStata.
Można przesadzić z patrzeniem na suche dane, to prawda. To jest fajne narzędzie, sami z niego korzystamy, ale trzeba je traktować jako pomoc do wstępnej selekcji. Nie wyobrażam sobie, żeby wziąć kogoś tylko na podstawie liczb z InStata. My też nie przyjmujemy do agencji każdego, kto biega po boisku. Każdego musimy zobaczyć przynajmniej w kilku meczach. To minimum, by móc wydać jakąkolwiek opinię.
Ligę słowacką znasz teraz lepiej niż polską?
Nie. Ekstraklasa plus pierwsza i druga liga to nadal dla mnie najważniejsze rozgrywki. O słowackiej piłce wiem znacznie więcej niż wcześniej, ale Paweł i Branio to eksperci.
Mówiłeś, że Ekstraklasa jeszcze jest atrakcyjna dla Słowaków. To się będzie zmieniało?
Może być coraz trudniej wyciągać stamtąd największe gwiazdy. Już nie dla każdego piłkarza z ligi słowackiej Polska jest atrakcyjnym kierunkiem. Jeden z naszych zawodników od lipca będzie w Slavii Praga, teraz Mazan przeszedł z Żyliny do Celty. Kto bezpośrednio zamienił Ekstraklasę na Primera Division? Nie przypominam sobie takiego przypadku w ostatnich kilkunastu latach… No dobra, teraz Armando Sadiku, ale to były specyficzne okoliczności. Trudno twierdzić, że wypromował się w Legii do Levante. Coraz mocniej Fortuna Ligę obserwują kluby włoskie. Na Słowacji mieszka około 5,5 mln ludzi, a mają Milana Skriniara w Interze, Martina Hamsika w Napoli, Juraj Kucka do niedawna grał w Milanie, Martin Dubravka poszedł do Newcastle, są zawodnicy w Bundeslidze, coraz więcej dobrych rzeczy dzieje się wokół naszego Stanislava Lobotki w Celcie. Słowacy też potrafią szkolić świetnych piłkarzy na poziom międzynarodowy.
No właśnie, Lobotka robi furorę w Hiszpanii. To może być wasza przepustka na te największe salony.
Nie da się ukryć. U nas zachwycano się nim po młodzieżowym EURO, ale wielką klasę pokazywał na co dzień. Jego kariera rozwija się modelowo. Szybko trafił do Ajaxu, pograł w drugiej drużynie. Wrócił na Słowację, rozwinął się, poszedł do duńskiego Nordsjaelland, skąd wypromował się do Hiszpanii. Przy tym tempie rozwoju to na pewno nie koniec.
Co do Holandii, właśnie tam padły jego słynne słowa: – This is my sen.
Znasz historię?
Nie, opowiedz.
Pierwszy wywiad na ściance w koszulce Ajaxu. Lobotka zapomniał słowa „dream” po angielsku i zamiast tego powiedział „my sen” – taki słowacki Wojtek „Buona Sera” Pawłowski (śmiech). Była kupa śmiechu, chłopaki z szatni Trenczyna to podchwycili i ułożyli nawet specjalną piosenkę.
Najważniejsze, że miało to fajną kontynuację. Od kilku lat w Trenczynie organizowany jest turniej pod nazwą „This Is My Sen Cup” dla młodych zawodników. Od niedawna akademia AC Trencin nosi nazwę „This is my sen academy”. Świetnie wykorzystano to przejęzyczenie. A dziś już Lobotka swobodnie mówi po angielsku, też wyciągnął wnioski.
Co do jego kariery, nie ukrywam, że największe europejskie kluby wzięły go pod lupę. Jeżeli utrzyma formę, jaką ostatnio prezentował w meczach z Realem Madryt i Barceloną – a jestem o to spokojny – możemy być świadkami czegoś wielkiego. Chłopak ma bardzo poukładaną głowę, kapitalny charakter, a to bardzo istotne na najwyższym poziomie. Sodówka mu nie odbije, twardo stąpa po ziemi. Jest przeciwieństwem na przykład Emre Mora, z którym grał w Nordsjaelland. On od razu kupił Ferrari, pojawił się lans. Stanko działa spokojnie, krok po kroku.
Kluby narzekają teraz na limit dla zawodników spoza Unii Europejskiej, ale was to chyba dodatkowo premiuje, bo jeszcze bardziej uwagę przy szukaniu wzmocnień kieruje na Słowację.
Z jednej strony rozumiem niezadowolenie z klubów. Dlaczego ktoś ma być w gorszym położeniu tylko dlatego, że ma inny paszport? Niech po prostu grają najlepsi. Sami widzimy, że ten przepis nie ogranicza ogólnej liczby obcokrajowców w polskiej lidze, zmieniają się tylko trendy co do kierunku poszukiwań.
Ale z drugiej strony, my akurat nie możemy narzekać na tę sytuację. Chcę być jednak dobrze zrozumiany: nie chodzi o to, żeby wciskać gdzieś zawodnika, który przyniesie nam wstyd. Nie przywozimy piłkarzy hurtowo i macie, wybierzcie sobie coś. Oferujemy już nazwiska sprofilowane pod potrzeby danego klubu, uwzględniając specyfikę całej ligi. Rynek cię weryfikuje. Gdybyśmy dawali klubom głównie słabeuszy, w końcu przestałyby robić z nami interesy. Nie przez przypadek FairSport już tyle lat działa w tej branży.
Istnieje coś takiego jak niepisana więź klubu z jakąś agencją? Dość łatwo zauważyć, że niektóre agencje mają w niektórych przypadkach uprzywilejowaną pozycję.
Jeżeli obu stronom dobrze się ze sobą współpracuje, to trudno się dziwić, że wywiązuje się wzajemne zaufanie i w przyszłości zwracają się do siebie w pierwszej kolejności. To nic niemoralnego. Skoro jesteś zadowolony ze swojego dostawcy internetu, to nie będziesz na siłę szukał nowego. Ta sama zasada.
Oczywiście są granice, których przekraczać nie można, każda skrajność jest zła. Totalny monopol nikomu nie sprzyja, usypia czujność, mobilizacja spada. Gdy jednak klub osiąga wyniki na miarę oczekiwań, a ty dołożyłeś do tego kilka cegiełek, to nie ma o czym gadać. Co najwyżej konkurencja będzie niezadowolona, ale ponownie powiem, że tak jest wszędzie. Jeżeli Coca-Cola zdominowała jakiś rynek, Pepsi na pewno kręci nosem.
Kiedy chciałbyś przeprowadzić swój pierwszy samodzielny transfer?
Nie wiem, czy w ogóle to się stanie. Pewnie będzie coraz więcej rozmów z klubami, ale nie pretenduję do tego, żeby być frontmanem, mamy jasny podział obowiązków. Mam pokorę i świadomość, jak wielu rzeczy jeszcze nie wiem. Jestem trochę jak defensywny pomocnik. Staram się błyszczeć, ale na swojej pozycji – jak Stanko Lobotka. Czasami da kluczowe podanie, jednak przede wszystkim odbiera piłkę i przyspiesza akcję. Nigdy nie czułem potrzeby, żeby koniecznie znajdować się na pierwszym planie. W Orange Sport wózek ciągnęli przede wszystkim Mati Święcicki i Leszek Bartnicki, a ja byłem reporterem na Śląsk i spoko, robiłem swoje.
Wspominałeś, że nie zamykasz sobie furtki z dziennikarstwem, ale przecież cały czas delikatnie przy nim jesteś.
Prowadzę magazyn futsalowy dla Łączy Nas Piłka. Fajna odskocznia, a futsal to ciekawa dyscyplina. Poza tym prowadzę program SportMania w ZoomTV. Jestem prezenterem, która zapowiada kolejne materiały. W żaden sposób nie koliduje to z moją pracą. To może nie być moje ostatnie słowo. Bądźcie czujni, bo niewykluczone, że wkrótce coś się wydarzy, ale nie mogę zdradzać szczegółów.
Będąc przy piłce zarabiałeś już na czterech frontach. Gdzie jest największa kasa? Mówimy o stanie na dziś.
Największą stabilizację miałem w Orange Sport, ale nigdy nie pracowałem na umowie o pracę. W dziennikarstwie etaty zdarzają się rzadko. Największe możliwości stwarza obecne zajęcie, tyle że tutaj dużo mnie jest gwarantowane. Od pewnego czasu prowadzę swoją działalność i staram się dywersyfikować źródła dochodów – o ile rzecz jasna nie koliduje to z agencją.
Żona nie mówi, żebyś zwolnił z tymi dodatkowymi zajęciami?
Mówi, każdego dnia. Teraz też za długo gadamy i będą ciężary na chacie (śmiech). Nie no, mam bardzo wyrozumiałą żonę, aczkolwiek sam widzę, że jeśli chcesz pewne rzeczy robić dobrze, zostaje mało czasu na „życie”. Nie wyobrażam sobie, że jadąc na wakacje mógłbym się odciąć od wszystkiego na dwa tygodnie. Pamiętam taką scenę w Orange Sport: kilku gości wróciło po urlopach i zaczęło sprawdzać wyniki z ostatnich kolejek Ekstraklasy. Dla mnie nie do pomyślenia.
W tamtym okresie byliśmy na wakacjach w Turcji. Wtedy jeszcze przesyłanie czegokolwiek przez internet z zagranicy było strasznie drogie. Akurat jednak Arkadiusz Głowacki przechodził z Wisły Kraków do Trabzonsporu. Dorwałem jakąś turecką gazetę i przesłałem artykuł kolegom z redakcji, którzy potem to wykorzystali w materiale. Nie powiem ci, jaki rachunek zapłaciłem. Żona do teraz nie wie, ale dało to po kieszeni. W każdym razie – żyłem tym. Dziennikarzem jesteś cały czas. W menadżerce jest podobnie, wiele zależy od informacji i tajmingu. Ja to lubię, to jest mój żywioł.
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK