Reklama

Objawienie. Świetny gracz ze świętej miejscowości

Jan Ciosek

Autor:Jan Ciosek

27 stycznia 2018, 10:09 • 7 min czytania 5 komentarzy

Kiedy ktoś pochodzi z takiej miejscowości, można się po nim spodziewać rzeczy niezwykłych. Marin Cilić dzieciństwo spędził w Medziugorie, miejscu rzekomych objawień Matki Boskiej. Podczas jednak, gdy wiarygodność „widzących” kwestionuje sam kościół katolicki, Cilić dokonuje prawdziwych cudów. Rakietą. Właśnie zameldował się w trzecim w karierze wielkoszlemowym finale i zapewnił sobie awans na najwyższe w karierze, trzecie miejsce w rankingu.

Objawienie. Świetny gracz ze świętej miejscowości

Zanim przejdziemy do Cilicia, parę słów o miejscu, z którego pochodzi. Medziugorie to miejscowość leżąca na terenach Bośni i Hercegowiny, tuż przy granicy z Chorwacją. Marin przyszedł tam na świat nieco ponad siedem lat po wydarzeniach, które na zawsze zmieniły życie miasteczka. W 1981 roku szóstce dzieci – w wieku od 10 do 17 lat – na okolicznym wzgórzu miała ukazać się Matka Boska. Mirjana, Ivanka, Vicka, Ivan, Marija i Jakov wracali w to miejsce w kolejnych dniach i znów doznawali objawień. Następnie Maryja miała się już ukazywać w lokalnym kościele. Widzieć miała ją tylko wybrana szóstka, która zaczęła być nazywana „widzącymi”. Co ciekawe, troje z nich twierdzi nie tylko, że objawienia ma do dziś, ale także, że Matka Boska ukazuje się im codziennie! Jedna z kobiet widzenie ma raz w miesiącu, a ostatnia dwójka – raz do roku. Brzmi niewiarygodnie, kościół ma z Medziugorie poważny problem i mimo kolejnych komisji nie wydał oficjalnego stanowiska. Tymczasem do miasteczka, które w 1981 roku liczyło 5 tysięcy mieszkańców, zaczęły zjeżdżać tłumy pielgrzymów z całego świata, którzy nie żałują datków na lokalny kościół i oczywiście „widzących”. Przy okazji powstały hotele, pensjonaty, restauracje i cała turystyczna infrastruktura. Rocznie do Medziugorie przyjeżdża ponad milion osób. Nieźle, jak na niezbyt atrakcyjną turystycznie miejscowość w górach Bośni i Hercegowiny…

Jeden kort, dwóch mistrzów

Nie z powodu pielgrzymów, ale Marin Cilić dawno już tam nie mieszka. Już jako 14-latek wyniósł się do Zagrzebia, gdzie mógł poważnie rozwinąć swoją karierę. W Medziugorie bowiem jak grzyby po deszczu wyrastały miejsca kultu, hotele i domy pielgrzyma, ale kort tenisowy ciągle był tylko jeden. Co ciekawe, wychowało się na nim dwóch mistrzów wielkoszlemowych – poza Ciliciem także Ivan Dodig, mistrz debla na Roland Garros 2015. Sam Cilić najpierw trafił do stolicy Chorwacji, a potem do Monte Carlo, gdzie mieszka do dzisiaj. Nie zapomina jednak, skąd pochodzi.

Jestem głęboko wierzący. Zostałem wychowany w bardzo katolickiej rodzinie, co niedziela chodzimy do kościoła – podkreśla. Na najbliższą niedzielę Cilić ma jednak nieco inne plany: o 19:30 czasu lokalnego Melbourne wyjdzie na kort Rod Laver Arena na wielki finał Australian Open z Rogerem Federerem.

Reklama

Szybki rzut oka na ostatnią dekadę turniejów wielkoszlemowych. Matematyka jest prosta – 10 lat, 40 imprez. I tylko siedmiu zwycięzców, w tym trzech dominatorów. Rafa Nadal – 13 triumfów, Novak Djoković – 12, Roger Federer – 7. Do tego po trzy wygrane Andy’ego Murraya i Stana Wawrinki. Wyliczankę uzupełniają Juan Martin del Potro (US Open 2009) oraz właśnie Marin Cilić, mistrz z Nowego Jorku z 2014 roku. To tylko pokazuje, jak trudno w dzisiejszym tenisie o wielkoszlemowych triumf, jeśli nie jesteś jednym z wielkiej piątki. Tymczasem Cilić raz już przełamał tę dominację i wcale nie będzie bez szans w niedzielnym finale, choć bukmacherzy zdecydowanie wyżej oceniają szanse szwajcarskiego mistrza. Chorwat jednak swoje sposoby ma.

cilic us
Dopingowa wpadka nauczyła go ostrożności

Właśnie, reprezentant Chorwacji, a nie Bośni i Hercegowiny. Wprawdzie w juniorach grał w barwach tego drugiego kraju, to potem zmienił flagę na tę z biało-czerwoną szachownicą.

To trochę polityczna sprawa. Bośnia i Hercegowina to kraj zamieszkiwany przez Serbów, Bośniaków i Chorwatów, a ja pochodzę z Hercegowiny, gdzie 95 procent populacji to właśnie Chorwaci. Wszyscy mieliśmy chorwackie paszporty, chorwacką telewizję i chorwacki program nauczania w szkole. Od zawsze byłem Chorwatem – podkreślał Cilić w rozmowie z New York Timesem. – Pierwszy rok w juniorach do lat 14 grałem w barwach Bośni i Hercegowiny, bo w ten sposób łatwiej mi było zagrać na mistrzostwach Europy. Ale przez cały czas byłem Chorwatem, nie było żadnej trudnej przemiany. Powiedzmy, że to było naturalne.

Nie do końca naturalnie było za to w 2013 roku. Cilić już jako uznany zawodnik, półfinalista Australian Open, zwycięzca dziewięciu turniejów ATP i gracz ze ścisłej światowej czołówki, wpadł na kontroli antydopingowej. Sprawa nie była jednak oczywista. W jego organizmie wykryto zabronioną substancję o nazwie niketamid, czyli psychoaktywny środek o działaniu stymulującym. Dostał dziewięć miesięcy zawieszenia.

Wciąż nie czuję, żeby ludzie naprawdę rozumieli, co się stało. Ale nie chcę już o tym mówić, nie chcę poruszać w mediach tematu dopingu, bo alarm się uruchamia, gdy tylko wypowie się to słowo – mówi Chorwat. – Ta sytuacja zmieniła moje podejście do pewnych spraw. Dziś jestem dużo bardziej ostrożny. Zawsze mam przy sobie butelkę z wodą, czy innym napojem. Jeśli stracę ją z oczu, otwieram nową butelkę. Sprawdzam nawet skład kremów do opalania!

Reklama

Przed komisją zeznał, że substancja znalazła się w jego organizmie, kiedy zażył tabletkę z glukozą, której składu nie sprawdził. Po apelacji karę skrócono do czterech miesięcy, ale na US Open i tak nie mógł zagrać.

Powrót marzeń na US Open

Na Flushing Meadows wrócił rok później. Do półfinału stracił tylko trzy trzy sety, a w walce o finał sensacyjnie zdemolował Federera 6:3, 6:4, 6:4, awansując do pierwszego w karierze wielkoszlemowego finału. W nim pokonał innego debiutanta, Keia Nishikoriego w trzech setach bez historii. Został w ten sposób pierwszym mistrzem turnieju Wielkiego Szlema, mającym na koncie także zawieszenie za stosowanie zabronionych środków.

Z trybun oklaskiwał go jego trener – Goran Ivanisević– poprzedni chorwacki mistrz jednego z czterech największych turniejów. Nawiasem mówiąc, to był drugi moment, kiedy Ivanisević nadał rozpędu karierze rodaka. Pierwszy miał miejsce kilkanaście lat wcześniej, gdy spotkali się w Zagrzebiu. Mistrz Wimbledonu namówił wtedy ojca Cilicia, by nastolatek przeniósł się do San Remo i rozpoczął pracę z Bobem Brettem, byłym szkoleniowcem Gorana.


Wtedy nie myślałem za dużo. Po prostu chciałem dać sobie szansę. Pierwszym krokiem były przenosiny do Zagrzebia, potem wygrałem juniorski Roland Garros i to otworzyło mi wiele drzwi. Poza tym, pomagał mi Goran Ivanisević, co pozwalało mi zrozumieć, że mogę być dobrym graczem – wspomina. Ivanisević po dziewięciu latach zastąpił Bretta na ławce trenerskiej rodaka. Pracowali razem przez cztery lata, w czasie których Cilić dokonał bardzo dużego postępu.

Piękne wsparcie psychologiczne

Trenerzy są ważni, ale ogromnie istotną rolę w teamie chorwackiego dwumetrowca (198 cm) pełni jeszcze ktoś. Kristina Milković to w pierwszej kolejności oczywiście narzeczona, od 10 lat ta sama, co wcale nie jest takie częste w świecie gwiazd światowego sportu, zarabiających grube miliony. Atuty panny Milković to jednak znacznie więcej niż to, co widać gołym okiem, choć widok jest naprawdę piękny. Do zespołu mistrza US Open Kristina wnosi także dyplom magistra psychologii i nauk politycznych oraz płynną znajomość chorwackiego, angielskiego, włoskiego i hiszpańskiego. – To mój prywatny psycholog, dostępny 24 godziny na dobę – śmieje się Cilić, choć z tą dostępnością trochę przesadza. Jego narzeczona po obronieniu drugiego tytułu dostała intratne stanowisko w Zagrebackiej Bance, największym chorwackim banku i przy boku ukochanego pojawia się tylko od czasu do czasu.

milkovic

Kristina Milković siłą rzeczy jest w Chorwacji celebrytką. Od typowych celebrytek różni ją nie tylko dobre wykształcenie, ale także… niechęć do robienia selfie. To znaczy, może ona sama by chciała, ale Marin tego wręcz nie znosi. – To zjawisko zrobiło się za duże. Selfie to nie są dobre zdjęcia. Kiedy fani proszą mnie o wspólne selfie, mówię: zróbmy zwykłe zdjęcie. Nie jestem może przeciwko selfie, ale lubię klasyczne zdjęcia – tłumaczy Chorwat.

Uzależniony od Football Managera

Cilić oczywiście także w Australii na każdym kroku spotyka się z prośbami fanów o wspólną fotkę. W Melbourne może nawet bardziej niż gdzie indziej, bo jest tam wielka chorwacka społeczność. Między innymi dlatego to właśnie Australian Open jest jego ulubionym turniejem.

Wimbledon jest wyjątkowy, ale lepiej czuję się tutaj. Jesteś szczęśliwy, ze grasz. W środku sezonu wszystko dzieje się tydzień po tygodniu, popadasz w rutynę. A w styczniu w Melbourne jesteś świeży, wypoczęty i chcesz po prostu grać. To miłe – mówi. No i zdarzają się oryginalne sytuacje. Jak na przykład ta, kiedy jeden z chorwackich kibiców, w koszulce reprezentacji, wpadł na kort tylko po to, żeby przybić piątkę z Ciliciem. – To mnie zaskoczyło. Skończyliśmy mecz przy siatce, a on przebiegł cały kort. Przybiłem mu piątkę, a potem zajęła się nim ochrona – śmieje się.

cilic cro

Chorwaccy kibice na pewno zrobią wszystko, by pomóc Ciliciowi w niedzielnym finale z Federerem, choć łatwo zdecydowanie nie będzie. Do tej pory panowie mierzyli się dziewięć razy. Szwajcar przegrał tylko we wspomnianym półfinale US Open. Zrewanżował się Ciliciowi najpierw wygrywając z nim po epickiej, pięciosetowej walce w ćwierćfinale Wimbledonu 2016. Rok później na londyńskiej trawie spotkali się w meczu o tytuł i znów górą był stary mistrz, który oddał tylko osiem gemów.

Cilić przed decydującym spotkaniem w Melbourne Park prawdopodobnie pójdzie na spacer, można zakładać, że przy niedzieli także się pomodli. Na pewno też znajdzie chwilę, by pograć w coś na telefonie. Jak przyznaje, ulubiona aplikacja zmienia się dość często, w swoim czasie był to na przykład Football Manager, od którego był uzależniony. Prawie tak mocno, jak od wygrywania na korcie…

JAN CIOSEK

Najnowsze

Australian Open

Komentarze

5 komentarzy

Loading...