Kłótnie o kasę. Kłótnie o warunki w trakcie przygotowań. Kłótnie o liczbę szamanów towarzyszących reprezentacji. Do tego praktycznie zerowa dyscyplina taktyczna, cała masa folkloru i jeszcze więcej kłótni o kasę. Mniej więcej z tym kojarzyć się mogą rozgrywki o Puchar Narodów Afryki, do których oglądania nawet najwytrwalsi tracą zapał już gdzieś w okolicach drugiego-trzeciego dnia. Angola z Mali siedem lat temu zadbały jednak, by widzów nieco przy rozgrywkach przytrzymać.
To, co wydarzyło się przez kilkanaście ostatnich minut spotkania w Luandzie, to nie był bowiem żaden rollercoaster. To była jazda rozklekotanym wagonikiem z zawrotną prędkością tuż nad kilometrową przepaścią. Bez hamulców. Bez krzty pojęcia, gdzie to szaleństwo się zakończy.
Na kwadrans przed końcem meczu wydawać się bowiem mogło, że wszystko jest już jasne. Że Mali zostało pozamiatane przez Angolę, a stadion w Luandzie wybuchnie radością kibiców gospodarzy. Gol Manucho na 4:0 z drugiego w tym spotkaniu rzutu karnego miał tylko przypieczętować smutny los Seydou Keity i spółki.
I wtedy wydarzyło się coś, w co do dziś trudno jest uwierzyć. Mali tego meczu nie przegrało. Mimo utrzymującego się po 78 minutach 0:4, mimo zaledwie jednej bramki odrobionej przed 88. minutą, zdołało wyrównać. Między 79. a 94. minutą spotkania zdobyło cztery gole, między 88. a 94. – trzy urzeczywistniające jeden z największych comebacków w historii zawodowego sportu. Gdy Liverpool w pamiętnym finale Ligi Mistrzów odrabiał 0:3 z Milanem, miał na to 45 minut drugiej połowy. Mali odrobiło cztery gole w kwadrans.
Żeby było ciekawiej – to Mali nie wyszło z grupy. Angola zaś szybciutko podniosła się po dramacie, jaki zafundowali im pierwsi turniejowi rywale i ostatecznie wygrała grupę przed Algierią, Mali oraz Malawi.