14 odwiedzonych krajów, 142 dni w podróży, ponad 12 000 kilometrów przejechanych autostopem, jeszcze więcej zrobione samolotem. Setki przygód, dwie napaści w Kolumbii i Peru, bliskie spotkanie z jadowitym pająkiem. Wszystko to po to, by 6, stycznia dojechać do Limy, zobaczyć start Rajdu Dakar z bliska i krzyknąć: VAMOS KURWA!
Nie kocham samochodów, od dzieciaka uganiałem się za piłką, a pierwszy raz za kółkiem usiadłem dopiero na pierwszej lekcji „prawka”, tuż przed osiemnastką. Szybkie bryki? Nic ciekawego. Formuła 1? Tylko pod warunkiem, że jeździ tam Kubica. Za dzieciaka liczyła się dla mnie tylko i wyłącznie piłka. Zrządzenie losu sprawiło jednak, iż pochodzę z Zielonej Góry, gdzie futbolu nie ma, więc razem z kumplami wybrałem się kiedyś na żużel. I przepadłem! Ten sport porwał mnie i dzisiaj często zastanawiam się, co jest dla mnie ważniejsze – futbol czy speedway? Jeśli chcecie zrozumieć to, jak trudno mi na nie odpowiedzieć, to zastanówcie się, co wolicie bardziej – jedzenie czy seks? I jesteście w kropce.
Żużel skradł moje serce i zrozumie to prawdopodobnie każdy, kto kiedykolwiek pojawił się chociażby na Derbach Ziemi Lubuskiej. Kto nie był – niech pojedzie przekonać się, z jakimi emocjami będzie miał do czynienia. Jednak jak napisałem przed chwilą – motoryzacja mnie nie jarała. Z dwoma wyjątkami – właśnie żużlem i Rajdem Dakar, który nie wiedzieć czemu śledziłem nachalnie w każdy pierwszy miesiąc roku. Wtedy jeszcze nie podróżowałem, a chłonąłem informacje o tym piekielnie trudnym rajdzie, jakbym zaraz sam miał się na nim znaleźć. Ale oczywiście do głowy nie przyszłoby mi nawet planować podróży do Ameryki Łacińskiej na ten wyścig. Wówczas w moim życiu wydarzeniem stulecia byłby wyjazd do Barcelony. Tak się jednak składa, że Barcelonę udało mi się odwiedzić, a potem… Potem ponad 30 innych państw Europy, jak i Azję autostopem. W takim układzie, czemu by nie Dakar i Ameryka Południowa? Coś, jak to u mnie bywa, zapaliło się w łbie i pojechałem.
Szczerze mówiąc, do Ameryki Południowej przyjechałem nie tyle po same piłkarskie emocje, co na Rajd Dakar. To właśnie ten najtrudniejszy i najgroźniejszy rajd świata był bodźcem, który sprawił, że wyruszyłem w autostopową podróż. Dokładne kierunki zacząłem ustalać, gdy znana została trasa rajdu. Peru, Boliwia i Argentyna… Ok, to jedziemy z góry na dół. Czas kupić bilet do Meksyku. Jechałem więc z Meksyku przez Belize, Gwatemalę, Salwador, Honduras, Nikaraguę, Kostarykę, Panamę, Kolumbię i Ekwador, aż wreszcie dojechałem do Peru, a konkretnie – do Limy.
Jeszcze w maju udało mi się zaaranżować spotkanie z Rafałem Sonikiem, w trakcie którego zrobiłem z nim wywiad, ale dyskretnie podszedłem też naszego mistrza:
– Marzenia są dla tych, którzy zostają w domu… – rzuciłem temat, po czym zrobiłem wymowną pauzę.
– A wyzwania dla tych, którzy ruszają w drogę, choć tak naprawdę od marzeń wszystko się zaczyna – odpowiedział mi bez namysłu zwycięzca Rajdu Dakar z 2015 roku.
Wtedy ruszyłem do kontrataku i opowiedziałem o marzeniach wyzwaniach, które już za mną i o pomysłach, jakie przede mną. Myślałem, że może zgodzi się jakimś cudem na to, bym przejechał trasę w jego teamie. Jako dziennikarz, chłopak myjący quada, cokolwiek. Dzisiaj wiem, że tym pytaniem zlekceważyłem w pewnym stopniu Sonika.
– Widzisz Mateusz, nikt jeszcze tego rajdu nie wygrał sam. Dakar to życie w pigułce, a przez życie nie da się przejść samemu. Ale by wygrać Dakar, potrzebuję lokomotyw. Ja jestem pierwszą, a pozostałymi wszyscy członkowie mojego teamu. Nie mogę sobie pozwolić na to by, któraś lokomotywa wiozła za sobą wagon, bo to będzie spowalniać nas wszystkich. Jeśli wymyślisz w jaki sposób, ty również możesz stać się lokomotywą w moim dakarowskim pociągu – wtedy napisz do mojego menedżera, a ja z chęcią cię przyjmę.
Ostatecznie to przemyślałem i nie napisałem…
Nie poddałem się jednak i dalej szukałem metody na dostanie się na największą motoryzacyjną imprezę na świecie. Próbowałem zbierać informacji o Dakarze nie tylko w internecie, też przez kontakt z fotoreporterami czy dziennikarzami, aż odpuściłem, bo okazało się, że nie są tanie zachcianki. By przejechać rajd jako akredytowany dziennikarz z dostępem do biwaku, potrzebuję kwoty rzędu dziesięciu tysięcy euro! Akredytacja, miejsce w samochodzie i wszystkie inne kwestie niezbędne do tego, by rzetelnie relacjonować rajd są zdecydowanie nie na moją kieszeń.
Przecież ja jeżdżę autostopem i nie zamierzam tego zmieniać. Ano właśnie! Postanowiłem wtedy zostać prawdopodobnie pierwszym człowiekiem w historii, który przejechał Dakar autostopem! Niewykonalne? Tak też pomyślałem, gdy zobaczyłem trasę, ukształtowanie terenu i przeczytałem o stanie dróg w tej części świata. A przecież jeszcze trzeba kiedyś spać i przede wszystkim być na trasie, chłonąć atmosferę i dopingować naszych tak, by widzieli, iż wspierają ich polscy kibice!
Stojąc w miasteczku kibica na dzień przed startem i pisząc dla was tego bloga, jestem przerażony ogromem przedsięwzięcia jakie na siebie narzucam. Ale fascynacja jest jeszcze większa. Żyję tym już od kilku dobrych dni i myślę o Dakarze bez przerwy. Dlaczego? W moim życiu kilka lat temu doszło bowiem do pewnej przemiany. Marzenia, zgodnie z tym co mówi Rafał Sonik, zamieniłem w prywatnym słowniku na „wyzwania”. One mnie nakręcają. Dają mi energię i sprawiają, że każdego poranka od 142 już dni wstaję, zwijam namiot i cisnę z buta te kilka kilometrów, żeby potem stać kilka godzin w słońcu czy deszczu i z wystawionym kciukiem czekać na okazję.
Teraz czas na największe wyzwanie mojego życia. Rajd Dakar na stopa! Czy dam radę? A cholera wie! Jednak nie wybaczyłbym sobie, gdybym nie spróbował.
Z Limy, Mateusz Koszela
Autostopem w Świat Sportu