Prawdziwą bombę odpaliła wczoraj FC Barcelona, która wyłożyła fortunę na transfer Coutinho z Liverpoolu. Oczywiście można było się tego spodziewać, bo kataloński klub nie od wczoraj robił maślane oczy w kierunku Brazylijczyka. Nie trzeba co weekend oglądać spotkań Liverpoolu i Barcelony, by podejrzewać, że piłkarsko pasuje tam jak ulał. A charakterologicznie? Kilka podpowiedzi na pewno znajdziecie w archiwalnym tekście Piotra Borkowskiego, który warto dziś odświeżyć.
***
W Mediolanie pierwszy raz pojawił się nie mając jeszcze osiemnastu lat, na testach medycznych. Wtedy, korzystając z okazji, bliżej przyjrzał mu się Jose Mourinho. Na pierwszym treningu młody Philippe Coutinho za wszelką cenę chciał się popisać. Zabłysnąć. Zrobić coś spektakularnego. Coś, czym zapadnie drużynie w pamięci. Wybrał najgorszy z możliwych sposobów, bo… założył siatkę Marco Materazziemu. Rozbawiony masażysta podpuszczał świeżaka. – Zrobisz tak jeszcze raz, a funduję ci obiady do końca tygodnia.
Nieco mniej zadowolony był sam “Matrix”, w końcu doświadczony piłkarz, będący grubo po trzydziestce. Mistrz świata. Wielki gość o jeszcze większym autorytecie. Podszedł do 16-letniego, dwa razy mniejszego Coutinho i warknął: – Synku, spróbuj szczęścia po raz drugi, a wyślę cię do szpitala.
Było to tak naprawdę pierwsze zderzenie nastoletniego, pełnego fantazji Brazylijczyka z europejską piłka. Brutalne, ale potrzebne. Tak samo jak każde kolejne bolesne starcie, przeciwko włoskim obrońcom, które najczęściej kończyło się leżeniem na glebie i siniakami. Na stałe do Interu przeniósł się latem 2010 roku, po ukończeniu osiemnastu lat. Wcześniej na drodze do transferu stało restrykcyjne prawo. Analogiczna sytuacja miała miejsce przy okazji, kupowania przez Milan Alexandre Pato. Stąd media szybko podchwyciły podobieństwo i zaczęły nazywać Coutinho “Pato z Interu”. On podobne porównania przyjmował z szerokim uśmiechem na twarzy. Jak zresztą wszystko, ale poprawiał też pismaków, że piłkarsko bliżej mu jednak do Kaki czy Robinho.
– Coutinho? Wiem tylko, że jest młody. Nic więcej – mówił Rafa Benitez, ówczesny trener Interu, moment przed jego przyjściem. Wystarczyły dwa treningi, żeby w pełni przekonał się do jego umiejętności. Pod wrażeniem był też właściciel, Massimo Moratti. Wszyscy klepali się po plecach i co do jednego byli jednomyślni – niecałe cztery miliony euro wydane na tego chłopaka jest kapitalną inwestycją w przyszłość klubu.
Powitalne spotkanie z dziennikarzami. Do salki konferencyjnej wchodzi niski, wątły chłopaczek o fantazyjnej, rozczochranej fryzurze. Stres próbuje maskować szerokim uśmiechem, ale to niemożliwe. Pierwsze zdania wypowiada w języku włoskim. Zdążył opanować podstawy. Miał czas. W końcu transfer został przyklepany wiele miesięcy wcześniej. Przeprowadzkę do Włoch poprzedził lekcjami języka, ale także piłki. Mnóstwo czasu spędzał przed telewizorem, Serie A studiując jak książkę.
W przypadku transferu młodego, brazylijskiego piłkarza pada zasadne pytanie o sposób spędzania wolnego czasu. Wcześniej Ronaldo czy przede wszystkim Adriano, przynajmniej pod tym względem, nie pozostawili po sobie pozytywnego wrażenia. – Możecie być spokojni. Lubię siedzieć w domu, z rodzicami i narzeczoną. Prowadzę spokojne życie. Nie lubię chodzić po dyskotekach. Nie piję nawet piwa, nie mówiąc o mocniejszych alkoholach. Nie mam ani jednego tatuażu. Wolę siedzenie przed komputerem czy PlayStation.
Nie kłamał. Do teraz w każdym wywiadzie podkreśla, że rodzina jest dla niego wartością najwyższą. Że to właśnie ona daje mu siłę do pokonywania przeciwności. Do Mediolanu zabrał ze sobą rodziców, jednego ze starszych braci i narzeczoną. Pierwszą rzeczą, którą zrobili po przylocie, były poszukiwania kościoła, możliwie jak najbliżej hotelu. Tak, żeby w niedzielę, kiedy trzeba będzie pójść na mszę, nie trzeba było szukać.
Dorastał w północnej części Rio de Janeiro. Znał pojęcie niedostatku, chociaż raczej nie z autopsji. Ojciec architekt, pracujący, dużo starsi bracia. Nie przymierał głodem. Nie miał też czasu na bieganie po plażach czy ulicach, bo do szkółki piłkarskiej trafił już w wieku pięciu lat. Dwa lata później pewnego dnia jego grze przyglądał się dziadek jednego z kolegów. Będąc pod wrażeniem umiejętności siedmiolatka złożył osobistą wizytę jego ojcu. – Ten chłopak musi trafić do wielkiego klubu, najlepiej natychmiast – powiedział, otwierając wszystkim oczy. A że cała rodzina, z dziada pradziada, kibicowała Vasco Da Gama – wybór był naturalny.
– Bądź spokojny. Nie pozwól, żeby sukces uderzył ci do głowy. Szanuj innych i mocno wierz w swój dar – to małemu Philippe jak mantrę zawsze powtarzała jego matka.
Rozwijał się nadzwyczajnie szybko. Piłkarsko, bo pod względem fizycznym odstawał właściwie od zawsze. Niski, bardzo wątły. Kiedy zaczął trenować z seniorską drużyną Vasco, przy wzroście 170 cm, ważył zaledwie 63 kg. Dużo czasu spędzał na siłowni, ale klubowi maserzy przestrzegali – spokojnie, byle nie za szybko. W przypadku Coutinho miała bowiem miejsce rzecz niecodzienna. Wiek biologiczny idealnie zgrywał się z tym rzeczywistym. Nie mógł przybrać na masie za szybko. Groziło to trwałym zatraceniem tego, co miał najcenniejsze – szybkości reakcji i dynamiki.
Miał niesamowicie szybkie nogi, co błyskawicznie zaowocowało zainteresowaniem reprezentacji juniorskich. Tam poznał Neymara, z którym mocne, przyjacielskie więzi łączą go do dziś. Nie odkryjemy Ameryki pisząc, że skład reprezentacji brazylijskich piętnastolatków z pamięci recytuje połowa skautów wielkich europejskich klubów.
Cudu nie było. Coutinho nie umknął ich bacznej uwadze. Pierwszy zgłosił się Real Madryt. Królewscy zaczęli od podchodów do rodziny, chcąc sprytnie przechwycić go przed podpisaniem profesjonalnego kontraktu. Ci jednak, będąc lojalnymi, przekazali sprawę Vasco, a prezes klubu wpadł w furię. Zrobił się niebywały dym. Sprawa wylądowała nawet w trybunale FIFA, ale ostatecznie – jak nie trudno się domyślić – rozeszła się po kościach. Vasco nie chciało sprzedawać swojego klejnociku, ale w obliczu problemów finansowych nie było wyboru.
W końcu w mediach pojawiła się informacja potwierdzona przez wiceprezesa. Coutinho za pięć milionów euro trafi do Realu Madryt. Błyskawicznie ją jednak zdementowano, a niedługo później – już oficjalnie – podano do wiadomości publicznej, że Cou – jak nazywali go mediolańscy dziennikarze – przeniesie się nie do Hiszpanii, a Włoch. Lepiej niż Real, wydzierając go na ostatniej prostej, spisało się FC Internazionale, co nie bez powodu odtrąbiono jako wielki sukces. Osobą kluczową okazał się Marco Branca, który Morattiego i resztę zarządu miał przekonać słowami: będziecie zadowoleni, gwarantuję.
Większa delegacja Interu po raz pierwszy oglądała go na turnieju piętnastolatków w Barcelonie. Tym samym, na którym wcześniej wypatrzyli rosłego, czarnoskórego włoskiego napastnika. Nastolatka z Lumezzane – Mario Balotellego. Coutinho nie zdążył nawet zadebiutować w pierwszym zespole Vasco, a już parafował trzy znaczące kontrakty – z Nike, Interem i agentem Pinim Zahavim, który zarzucił na niego sidła jeszcze na długo przed transferem do Włoch.
Pierwsze chwile w Europie? Jak z bajki. Zwiedzanie, zabytki. Te upodobał sobie w sposób szczególny. Trzeba przyznać, dość nietypowe podejście jak na osiemnastolatka. Nieprzyzwoicie dojrzałe. Powodziło się też w klubie, bo Benitez uwierzył w niego od początku i regularnie posyłał w wyjściowej jedenastce. Wtedy też udzielił obszernego wywiadu dla “La Gazzetta dello Sport”. Nie powiedział w nim niczego ciekawego. Same banały. Uwagę dziennikarza przykuł natomiast jego… ubiór. Prosty t-shirt, bez firmowych metek. Prosty tak jak sam Coutinho.
Z czasem sielanka dobiegła jednak końca. Chyba sam zdawał sobie sprawę z tego, że wszystko wygląda zbyt pięknie. Jak z instruktażowego obrazka. Zaczęły nękać go kontuzje. Wciąż był bardzo szczupły. Mijał jednego czy drugiego obrońcę, ale już trzeci potrafił wejść w niego z furią wściekłego byka. Przeciwnicy robili to, czym na pierwszym treningu w Interze groził mu Materazzi – wysyłali go do szpitala. W międzyczasie zwolniono Beniteza, a jego następca – Leonardo – nie upodobał sobie młodego rodaka. Coutinho przyrósł do ławki rezerwowych.
Ten moment był zdecydowanie najtrudniejszy. Jak gorzka pigułka. Młody, utalentowany. Prasa nazywała go “małym Supermanem”, wszyscy wokół wychwalali pod niebiosa, a trener nie wpuszczał nawet na końcowe minuty. Popadł w marazm, ocierał się o stany depresyjne. Chciał wracać do Brazylii. Zderzenie z twardym, zawodowym europejskim futbolem okazało się bolesne na boisku, ale przede wszystkim poza nim. Od szalonych myśli o powrocie odciągnęli go rodzice. – Tłumaczyliśmy, że Europa to jego miejsce. Że z czasem wszystko się ułoży. I rzeczywiście, trafił na wypożyczenie do Espanyolu, a potem błogosławieństwo. Oferta z Liverpoolu – wspominał ojciec.
Po pół roku spędzonym w Barcelonie, do Mediolanu wrócił inny Coutinho. Znacznie pewniejszy siebie, bardziej krępy, ograny w silnej lidze. Kolejny już trener, Andrea Stramaccioni, był pod wrażeniem, ale we wszystko wplątały się kolejne urazy i powtórne zacumowanie na ławce rezerwowych. Sytuacja przestawała robić się zabawna. Propozycję wypożyczeń złożyło kilka włoskich klubów ale nie tylko. Były też konkretne oferty Liverpoolu i Southampton. Oba kluby znały go bardzo dobrze. Pierwsi mieli zapisanego od momentu, kiedy skończył piętnaście lat. Nie zapomnieli. Po prostu czekali na odpowiednią okazję. Trenerem drugich był natomiast Mauricio Pochettino, który świetnie znał go z Espanyolu.
Mogłoby się wydawać, że Inter będzie walczył jak lew. Że odrzuci stosunkowo marne oferty i pod uwagę weźmie wyłącznie kolejne wypożyczenie. Nic z tych rzeczy. Mało tego. Moratti sam namawiał Coutinho, żeby przystał na ofertę Liverpoolu. Przekonywał, że będzie to rozwiązanie dobre zarówno dla niego, jak i klubu. W tamtym czasie Nerazzurri potrzebowali pieniędzy na zakup Paulinho, który koniec końców i tak okazał się za drogi. Brazylijczyk został sprzedany, a w jego miejsce przeprowadzono transfer low-cost, sprowadzając Zdravko Kuzmanovicia.
Podkreślmy – następcą Coutinho w Interze został Kuzmanović. Dziś brzmi to jak żart, z którego jednak śmieją się tylko kibice Liverpoolu. Trzeba jednak przyznać, że w Serie A nie pokazał pełni potencjału. Były to zaledwie przebłyski, Pojedyncze zagrania, sztuczki, magie. W Liverpoolu z miejsca otrzymał potężne wsparcie od Brendana Rodgersa. Wszyscy, a jakże, obawiali się jak grę w najbardziej wymagającej i najszybszej lidze świata zniesie pod kątem fizycznym. Do pewnego momentu jego występy były przerostem formy nad treścią, ale z miesiąca na miesiąc coraz lepiej przyswajał rady. Z radosnego solisty ewoluował w użyteczny element drużyny. Jeszcze do niedawna imponował głównie fantazyjnymi, pojedynczymi zagraniami czy genialnymi podaniami. Już to wystarczyło do zgarniania nagród dla najlepszego piłkarza miesiąca.
Prawdziwa eksplozja nastąpiła dopiero w ostatnim meczu z Manchesterem City. W starciu mistrzów z wicemistrzami Anglii. W meczu na szczycie, pod największą presją, w możliwie najlepszym momencie.
Przyjął piłkę podaną od Raheema Sterlinga. Odległość? Jakieś dwadzieścia-trzydzieści metrów. Skraj pola karnego. Kąt? Dość ostry. Decyzja o strzale nie była oczywista. Do tego czterech przeciwników wokół. Przyjął, przymierzył i uderzył. Piłka dokręcona w kierunku długiego słupka wpadła do bramki Joe Harta. Fenomenalne trafienie. Po prostu klasa światowa. Pozyskana w promocyjnej cenie.