Latem 1996 roku kibic polskiego sportu naprawdę miał się z czego cieszyć, w końcu biało-czerwoni zdobyli aż siedem złotych medali IO w Atlancie. Bardziej niż celne strzały Renaty Mauer, czy też znakomite akcje na macie Ryszarda Wolnego, urzekło mnie wówczas inne wydarzenie, które także miało miejsce w USA, dokładnie osiem dni przed rozpoczęciem igrzysk. I które wcale nie skończyło się spektakularnym sukcesem. Andrzej Gołota urządził wówczas polowanie na cojones Riddicka Bowe, co zaowocowało dyskwalifikacją, w efekcie której w Madison Square Garden doszło do zadymy, jakiej nie powstydziłaby się żadna wiejska dyskoteka w naszym kraju. Patrząc na te dantejskie sceny pomyślałem sobie, że ten Andrew to musi być gość, bo naprawdę mało kto jest w stanie wywołać u mas aż takie emocje.
Od tamtej jatki minęły już ponad dwie dekady, ja mam na głowie pierwsze siwe włosy, Andrzejowi stuknęło właśnie 50 lat, szkoda, że w ten wyjątkowy dla siebie dzień nie może odpalić na Youtube walki, w której wygrał mistrzowski pas, głównie dlatego że takowej nie było. Albo inaczej – była, z Johnem Ruizem, niestety sędziowie uznali, że Gołota przegrał ją na punkty. Nenad Bjelica nazwałby zapewne ten wynik skandalozą, ale co zrobić, nie pierwszy to i nie ostatni przekręt w historii boksu.
Andrew miał jeszcze trzy szanse, by zostać polskim Rockym Balboą. Żadnej z nich nie wykorzystał, a przegrane w pierwszej rundzie starcia z Lamonem Brewsterem i Lennoxem Lewisem zapewne najchętniej wykasowałby z pamięci za pomocą tego srebrnego cudeńka z filmu „Faceci w czerni”. Dużo lepiej od tych walk wyglądał pojedynek z Chrisem Byrdem, niestety skończył się tak, jak większość starć Sandecji Nowy Sącz w tym sezonie, czyli remisem.
Okrągłe urodziny to dobry moment na podsumowanie i tak sobie myślę, że pierwszym słowem, które kojarzy mi się dziś z Gołotą, jest niedosyt. Naprawdę przed każdą walką o pas Andrzeja wierzyłem w to, że może ją wygrać. Straszliwie chciałem, żeby polski sportowiec był najlepszy w dyscyplinie o globalnym zasięgu, była to potrzeba o tyle uzasadniona, że myśmy naprawdę nie mieli wtedy kim się pochwalić w skali całej planety. Polska nie posiadała piłkarza na poziomie Roberta Lewandowskiego, tenisistki o umiejętnościach Agnieszki Radwańskiej czy też koszykarza na miarę Marcina Gortata (Cezarego Trybańskiego w NBA nikt nie traktował poważnie). To wszystko sprawiało więc, że Gołota był nie tylko „nadzieją białych”, ale i nadzieją biało-czerwonych kibiców na wywalczenie czegoś spektakularnego. Nic z tego nie wyszło, nie mnie oceniać dlaczego, choć większość ekspertów twierdzi, że przez psychikę Andrzeja. Kto wie, być może gdyby na swojej drodze spotkał takiego gościa, jak Jan Blecharz, który pomógł Adamowi Małyszowi, sprawy potoczyłyby się inaczej? Nie ma co jednak gdybać, zamiast tego lepiej zastanowić się, co Gołota mógłby jeszcze dać polskiemu pięściarstwu?
Kiedy czytałem niedawno opublikowany na sport.tvp.pl ciekawy wywiad z żoną Andrzeja Mariolą, szybko znalazłem odpowiedź na to pytanie – otóż Andrew mógłby ofiarować naszemu boksowi… mistrza świata. Wyobrażacie sobie, jak filmowa byłaby to historia? Facet, który zaprzepaścił swoje szanse na tytuł, oszlifował chłopaka, który go zdobędzie. Jeśli przyjmiemy, że biografia Gołoty to materiał na film, spokojnie możemy dojść do wniosku, że takie wydarzenie pozwoliłoby na nakręcenie drugiej części.
Mariola Gołota powiedziała Kacprowi Bartosiakowi coś takiego: „wszystko rozbija się głównie o to, że mąż nie widzi kogoś, kogo chciałby trenować.”. Naprawdę wierzę w to, że ta sytuacja się zmieni. Że podczas oglądania na kanapie swojego domu w Chicago jednej z polskich gal, Andrzej zachłyśnie się popcornem z wrażenia i krzyknie do małżonki: „bukuj bilety do Warszawy, musimy jak najszybciej tam polecieć!”. A następnie weźmie się za szkolenie wypatrzonego diamencika, w efekcie którego może nie będziemy go nazywać nowym Papą Stammem, ale przynajmniej przestanie nam się łączyć w głowach z tym cholernym niedosytem. I właśnie tego z całego serca życzę Gołocie w dniu jego święta.
KAMIL GAPIŃSKI
Fot. FotoPyk