Jaki ojciec, taki syn – z pewnością można tak powiedzieć o Marku i Charliem Cooperze z Forest Green, którzy solidarnie w meczu z Wycombe wylecieli z czerwoną kartką.
Cooperowie to prawdziwa piłkarska rodzina. Tradycję zaczął dziadek, Terence, urodzony w 1944, który był lewym obrońcą bardzo mocnego Leeds przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, dwadzieścia razy zagrał też w kadrze Dumy Albionu. Po karierze piłkarskiej parał się trenerką, jedenaście lat był też szefem skautów Southampton. Nic dziwnego, że dorobił dość, żeby osiąść na Teneryfie.
Nic dziwnego również, że jego syn, Mark, marzył o karierze piłkarskiej. Nigdy jednak nawet nie otarł się o poziom, jaki reprezentował jego ojciec, całe życie grając w niższych ligach. Nie ma w tym zarazem wstydu – przecież trzecia czy czwarta liga angielska to wciąż całkiem sensowny poziom. Teraz rodzinne tradycje kontynuuje Charlie, środkowy pomocnik, którego w Forest Green prowadzi tato, który zasiada tu na trenerskim stołku od sierpnia 2016 roku. Sprowadzenie syna było autorską decyzją. Kibice mają wątpliwości, czy w klubie nie zrobiło się za wielu Cooperów na metr kwadratowy.
Być może czara goryczy została przelana podczas wspomnianego meczu z Wycombe. Za ostry faul najmłodszy z Cooperów został wyrzucony z boiska. Ojciec tak aktywnie protestował, że też został wyrzucony na trybuny. Panowie zapewne napisali tym samym historię futbolu, ale chyba dziadkowi chwalić się nie ma czym. Forest Green przegrało 1:2 i pałęta się po dnie tabeli League Two.