Wpadł nam w łapy raport InStat za rundę jesienną, co oznacza, że w najbliższych dniach będziemy was raczyć różnymi ciekawostkami statystycznymi dotyczącymi najlepszej ligi świata (wyłączając te z państw na wschód, zachód, północ i południe od Polski). Na pierwszy rzut idzie coś, co wydaje nam się najmniej oczywiste – a mianowicie obiegowe opinie, które stały się wręcz mitami dotyczącymi zespołów Ekstraklasy, a które to niekoniecznie mają jakiekolwiek odzwierciedlenie w statystykach. Nie chodzi nam tym razem o typowe dla komentatorów “on potrafi uderzyć” formułowane w stosunku do każdego piłkarza, który choć raz w całej karierze trafił w bramkę z 18 metrów. Bardziej o teksty typu: Arka rzadko atakuje, skupia się na przeszkadzaniu. No właśnie? Rzadko czy nie?
Arka rzadko atakuje…
…a zajmuje czwarte miejsce w lidze pod względem liczby oddanych strzałów.
Wiadomo, Leszek Ojrzyński jeszcze przez dłuższy czas nie pozbędzie się łatki szefa gangu rzeźników. Przez lata jego drużyny dało się rozpoznać już w tunelu prowadzącym na murawę – pomocnicy trzymali w spodenkach siekiery a zamiast błota spomiędzy korków, cała ekipa pozostawiała za sobą krwawe smugi. Arka również potrafi grać brzydko – by wspomnieć choćby derbowy mecz z Lechią Gdańsk, w którym sympatyczny szkoleniowiec postawił na środek pola Sołdecki-Nalepa z mocnym wsparciem Dancha za ich plecami. W dodatku jej znakiem rozpoznawczym stały się bramki zdobyte w najbrzydszy możliwy sposób – po długich wyrzutach z autu.
Ale jest i drugi biegun. Arka zajmuje czwarte miejsce pod względem liczby oddanych strzałów, wyprzedzając m.in. Lecha czy Zagłębie. Wysoko znajduje się również w tabeli wywalczonych rzutów rożnych, co może sugerować, że gdynianie są pod bramką nieco częściej, niż głosi obiegowa opinia o ich stylu gry. Z czego to wynika? Przede wszystkim Arka faktycznie ma kilku zawodników, którzy lubią sobie sieknąć z dystansu, choćby po to, by nie było kontry. Do tego potrzebuje bardzo niewiele, by oddawać strzał – co również da się dowieść statystycznie. InStat jest tutaj bezlitosny – średnio arkowcy potrzebują 2,2 podania, by zdobyć bramkę! To najmniejszy wynik w lidze – a dla porównania – czołówka potrzebuje przynajmniej 4-4,5 podania. Czas ataku zakończonego bramką? Tutaj gdynianie ustępują jedynie Bruk-Betowi. Ale tylko te dwa kluby zeszły poniżej – średnio – 9 sekund na akcję bramkową. Korona i Wisła potrzebują średnio ponad 16 sekund.
Nie trzeba tutaj filozofa, ani nawet kogoś, kto ogląda mecze, by potwierdzić, że Arka się nie pieprzy się w tańcu i uderza, gdy tylko pojawi się choćby zalążek okazji. Strzela cały czas, przez co ląduje w dole tabeli pod względem posiadania piłki czy liczby pojedynków. Faktycznie, mitem jest, że Arka rzadko atakuje. Sęk w tym, że to w żadnym wypadku nie oznacza, że:
– dominuje nad rywalem,
– spędza czas na połowie przeciwnika,
– gra “ładnie”.
Arka nie gra ładnie. Gra konkretnie, do bólu konkretnie.
Korona kosi rywali wybieganiem…
…a jednak strzela stosunkowo mało goli po 60. minucie.
Gino dał im w kość, przegonił po łąkach i proszę – biegają jak nakręceni! I to widać, w końcówkach rywale oddychają rękawami! Słyszeliśmy podobne opinie nie raz i w sumie sami zaczynaliśmy się nawet na to łapać – szczególnie wówczas, gdy kolejne ataki wyprowadzali niezmordowani Rymaniak czy Kosakiewicz. Jak na drużynę, która ma zamęczać rywala bezustannym poruszaniem się – Korona strzela jednak dość mało goli w końcówkach, w dodatku sporo w tym fragmencie meczu traci.
Jeśli chodzi o zdobyte bramki – w ostatnim kwadransie Korona strzeliła tylko 5 goli, mniej w lidze w tym fragmencie meczu wyszarpali tylko piłkarze Wisły Płock i Pogoni Szczecin. Procentowo też nie wygląda to różowo – 16% to czwarty najgorszy wynik w Ekstraklasie. Podobnie jest zresztą jeśli weźmiemy pod uwagę ostatnie pół godziny meczu – tu Korona jest o 5% gorsza (35% bramek) niż ligowa średnia. Nieco lepiej wygląda to w straconych bramkach – Korona to grubo poniżej ligowej średniej pod względem goli straconych w ostatnich 30 minutach. Wynik 28% to o 12 punktów procentowych mniej, niż “typowa drużyna ligi”. Wciąż jednak bilans ostatnich 30 minut to zaledwie +3 bramki na korzyść Korony – podczas gdy Lech czy Wisła mają bilans +6.
Z czego więc wynika mit Korony wygrywającej końcówki? Cóż, bardziej prawdopodobnie chodzi o intensywność pełnych 90 minut, niż faktyczne wybieganie w końcówce. Czyli nie wytrzymałość, która pozwala biegać szybciej od przeciwnika w ostatnich minutach, ale wytrzymałość, która pozwala grać szybko przez bardzo długi fragment spotkania. Korona oddaje najwięcej strzałów w lidze, jest niemal najczęściej faulowana, wyprowadza najwięcej ataków i ma najwięcej podań w pole karne w lidze. Koroniarze może i nie trzymają sił na zadanie decydującego ciosu w końcówce, za to potrafią wychodzeniem na pozycje i rytmicznymi atakami skrzydłami wygrywać kolejne mecze.
Takie ujęcie wydaje się też trafniejsze w kontekście ich zadyszki pod koniec ligi. Maratończyk z dnia na dzień nie zacznie biegać krótszych dystansów, bo “się zmęczył”. Ale już spadek intensywności, spadek liczby wykonywanych sprintów, gdy w grę wchodzą zawody co kilka dni – tak, to łatwiej wytłumaczyć.
Legia ma problem z golami traconymi po stałych fragmentach…
…a tak naprawdę lepiej bronią zagrania ze stojącej piłki tylko dwie drużyny.
Tu akurat sprawa jest prosta – Legia wcale nie jest tak fatalna w obronie przy rzutach rożnych czy wolnych, jak widzieliby to kibice czy dziennikarze z Warszawy. Wiemy, że obrazki z czasów Besnika Hasiego i Jacka Magiery są wciąż żywe, ale liczby przemawiają za legionistami – w tej rundzie stracili po zagraniach ze stojącej piłki tylko siedem bramek – mniej traciło Zagłębie, na równi zaś znalazła się kielecka Korona. Także procentowo nie wygląda to źle – szczególnie, jeśli uwzględnimy, że aż trzy z tych siedmiu goli to wykorzystane rzuty karne.
Czy to tylko kwestia wspomnień? Nie tylko. Na pewno odgrywają sporą rolę, ale swoje parę groszy dorzucił też Arkadiusz Malarz. To dzięki niemu statystyki wyglądają tak dobrze – bronił doskonałe uderzenia choćby w meczu z Koroną – wliczając w to cudowną interwencję po strzale Kovacevicia czy w pierwszym kwadransie, po jednym z rożnych. Przypominamy sobie jeszcze podobne sytuacje z meczu z Pogonią, a pewnie znalazłoby się ich dużo więcej.
Czyli innymi słowy: Legia nie ma problemu z golami traconymi po stałych fragmentach. Ma pewien problem – nadal! – z kryciem przy stałych fragmentach, ale po pierwsze, nie jest już tak tragicznie, jak w poprzednim sezonie, po drugie zaś – w życiowej formie pozostaje jej bramkarz.
Rywale spinają się i ostrzej grają przeciw Legii/Lechowi…
…a obie ekipy znajdują się w dole tabeli najczęściej faulowanych drużyn.
Krótko – nie jest prawdą, że finezyjni technicy z Warszawy i Poznania przerastają ligę piłkarsko, przez co rywale muszą ratować się faulami. Przyznajemy, to wygodna wymówka – my chcemy grać w piłkę, rywal tylko przeszkadza. Ba, były momenty w ostatnich latach, gdy faktycznie bylibyśmy skłonni tak napisać o kombinacyjnych atakach legionistów czy lechitów. Najbardziej pamiętny jest chyba bój Vadisa Odjidji-Ofoe z Jackiem Góralskim, ale swoje na kostki przyjmowali również dryblerzy z Lecha z Darko Jevticiem na czele.
W tym sezonie jednak i na Legię, i na Lecha nie trzeba się wcale napinać i strofować ostrą grą. Co więcej – nawet ta brutalna Arka z Legią faulowała zaledwie 15 razy – czyli grubo poniżej swojej średniej, właściwie na poziomie średniej całej ligi. W tabeli najczęściej faulowanych drużyn Lech jest dopiero dziesiąty, Legia znajduje się na jedenastym miejscu. Częściej faulowani byli m.in. zawodnicy Korony, Piasta czy Sandecji. Można to trochę tłumaczyć “temperaturą” meczów – derbowe starcia w Trójmieście i Krakowie kończył się niemalże walką wręcz, w spotkaniach Lecha i Legii agresji było o wiele mniej, więc i “odwetowych” fauli trudno się było doszukiwać. Ale różnica jest zbyt duża, by tylko w ten sposób szukać tłumaczenia.
Zaryzykujemy – Legia i Lech po prostu często grały w tej rundzie paździerz. Nie było potrzeby faulowania piłkarzy Lecha, jeśli właśnie wymieniali piłkę na swojej połowie. Nie było potrzeby faulowania Kucharczyka, jeśli właśnie biegł w aut.
Muszę przyznać, że to jedna z moich ulubionych akcji w wykonaniu Kuchego ever. Drybling bez powodu, donikąd, po nic, bez zwodu, bez szans powodzenia. Maestria. pic.twitter.com/bac3x9LEKZ
— Andrzej Gomołysek (@taktycznie) 17 grudnia 2017
Pogoń grała żałośnie…
…a tymczasem to ligowy top podań, ataków, podań w pole karne, podań kluczowych czy efektywności dośrodkowań.
I to chyba największa niespodzianka. To znaczy… Wiedzieliśmy, chyba wszyscy wiedzieli, że Pogoń punktuje poniżej potencjału. Ale pod względem suchych liczb, to praktycznie topowa drużyna ligi.
Dłużej przy piłce utrzymywała się tylko Legia Warszawa. Więcej ataków wyprowadziły trzy drużyny, ataków zakończonych strzałem – dwie. Pogoń wymieniała niemal najwięcej podań (lepsza tylko Legia), jest też w górnej części tabeli pod względem ich celności. Podania w pole karne? Ligowe podium, za Koroną i Legią. W celnych dośrodkowaniach “Portowcy” byli najlepsi. Pojedynki w ataku? Znów pierwsza czwórka.
Zasadniczo… Może trochę Zwoliński ze swoim jednym golem w 13 strzałach, kilku w naprawdę świetnych sytuacjach? Może trochę Kort z zerowym dorobkiem bramkowym mimo oddania 15 strzałów? Może po prostu “zabrakło szczęścia”? Na pewno też konsekwencji w obronie, bo takie bramki, jakie traciła Pogoń, niektórzy trenerzy okupiliby zawałem serca, albo przynajmniej wielomiesięczną traumą pourazową. Ach i jeszcze jedno – tylko Śląsk gorzej bronił przy stałych fragmentach. Dla szczecinian stojąca piłka u rywali kończyła się utratą gola aż 15 razy.
Fot.FotoPyK