Co można robić w drugiej połowie grudnia? Wybór jest raczej mocno ograniczony: ubierać choinkę, brać się za gotowanie świątecznych potraw, ewentualnie kupować ostatnie prezenty i kląć na dzikie tłumy w galeriach handlowych. Albo… właśnie ogłaszać wielki powrót do zawodowego sportu. Tę ostatnią opcję właśnie wybrali etatowy rajdowy mistrz świata i sensacyjna mistrzyni Wimbledonu, słynąca z najbardziej kuriozalnego serwisu w zawodowym tenisie.
Marion Bartoli przez lata była wyjątkowo specyficzną zawodniczką. Wyróżniał ją przede wszystkim jedyny w swoim rodzaju serwis, który wśród innych tenisistek był przedmiotem żartów. Zresztą, sami powiedzcie, że jesteście w stanie patrzeć na poniższy filmik bez uśmiechu.
No dobra, żarty żartami, ale jedno trzeba przyznać: nawet, jeśli serwis Bartoli był koślawy, to działał na tyle dobrze, że przez lata była w światowej czołówce, a cztery lata temu zgarnęła tytuł na Wimbledonie. Tak, dobrze pamiętacie, to ten Wimbledon, który miała wygrać Agnieszka Radwańska. Polka miała autostradę do zwycięstwa po tym jak Serena Williams, Wiktoria Azarenka i Maria Szarapowa odpadły do czwartej rundy. Na etapie ćwierćfinałów to Radwańska była najwyżej notowaną tenisistką. Co z tego, skoro w półfinale przegrała po batalii z 23. w rankingu Sabine Lisicki. Niemka z kolei w finale ugrała ledwie pięć gemów z Bartoli (#15 WTA).
Po londyńskim triumfie 29-letnia wówczas zawodniczka zastosowała sprytną taktykę i ogłosiła zakończenie kariery. Trochę jak Nico Rosberg, który rok temu został mistrzem Formuły 1 i z miejsca oświadczył, że to by było na tyle.
– Spełniłam moje marzenie i to zostanie ze mną na zawsze. Ale moje ciało już nie daje rady. Po 45 minutach gry boli mnie dosłownie wszystko – mówiła ze łzami w oczach.
Wygląda na to, że kilka lat emerytury pozwoliło Bartoli wyleczyć przewlekłe kontuzje. Wrócił jej także głód gry. I teraz, kompletnie niespodziewanie ogłosiła, że wraca na kort. W marcu zagra w Miami, potem chce się pokazać na kortach Rolanda Garrosa i na ukochanym Wimbledonie.
Co ciekawe, jej oświadczenie praktycznie zbiegło się w czasie z tym, wydanym przez inną gwiazdę francuskiego sportu. 9-krotny rajdowy mistrz świata Sebastien Loeb także najwyraźniej miał dość siedzenia w domu. 43-letni kierowca właśnie poinformował, że wraca do cyklu WRC. Dobra wiadomość dla jego rywali jest taka, że nie na pełny etat, a tylko na trzy starty w przyszłym sezonie. Loeb ma pojechać w Meksyku (marzec), na Korsyce (kwiecień) i w Hiszpanii (październik) samochodem Citroena. Kris Mekke pojedzie drugim autem tego zespołu we wszystkich 13 rundach mistrzostw świata, zaś Craig Breen w tych 10, w których nie będzie startował Loeb.
– Uczucie, kiedy przystępujesz do rajdu jest jednym z najbardziej ekscytujących, jakich kiedykolwiek doświadczyłem. Jestem podekscytowany myślą o jeździe jednym z tych nowych aut WRC. Tym bardziej, że będę mógł to zrobić z zespołem, z którym odniosłem tak wiele sukcesów – mówi Loeb, który w latach 2004-2012 zdobył dziewięć mistrzostw świata z rzędu. On doskonale wie, co to znaczy „zejść ze sceny niepokonanym”, bo po dziewiątym tytule powiedział: pas. W kolejnym roku wystartował tylko w czterech rajdach, z których zresztą dwa wygrał, a raz był drugi. W trzech następnych latach na trasach WRC się nie pojawiał. Najwyraźniej uznał, że wystarczy tej przerwy. Inna sprawa, że on po odejściu z WRC raczej w domu bywał rzadko. Startował choćby w dwóch ostatnich edycjach Rajdu Dakar, w tegorocznej wygrał nawet pięć etapów i do mety dojechał jako drugi.
Do wigilii zostało kilka dni. Tak się zastanawiamy, czy ktoś jeszcze nie ogłosi powrotu ze sportowej emerytury, tylko po to, żeby zająć się udzielaniem wywiadów zamiast pomaganiem w świątecznych porządkach w domu…