– Chodź, wpadnij, napijemy się.
– Ale trenerze, jutro jest mecz.
– To posadzę cię na ławce.
Między innymi w taki sposób Janusz Wójcik budował atmosferę mistrzowskiej Legii Warszawa 92/93. Mistrzostwo zostało odebrane po najsłynniejszej niedzieli cudów w historii polskiej ligi. O kulisach tamtych wydarzeń opowiada król strzelców, Maciej Śliwowski, ówczesny idol stolicy.
Dlaczego jeśli nie chciałeś w piłkarskim pokerze grać znaczonymi kartami, mogłeś tylko wstać od stołu?
Dlaczego Legia zostałaby mistrzem, gdyby ŁKS nie dostał raty za Ziobera?
Co było największym atutem Wojciecha Kowalczyka i dlaczego bezczelność?
Dlaczego Leszek Pisz to niedościgły wzór kapitana?
***
Jakie tu uczucie być idolem stolicy?
Chodzi się w chmurach. Na każdym kroku ludzie dają ci odczuć, że cię doceniają, szanują, kochają. Wszędzie jesteś zapraszany, wszędzie wszystko jest za darmo. Wielokrotnie wchodziłem do restauracji, kończyłem kolację, a wtedy podchodzili kibice:
– Panie Maćku, niech pan zostawi rachunek. My się nim zaopiekujemy.
Oczywiście nie zdarzało się to tylko mnie. Wtedy w Legii grało wielu wspaniałych zawodników.
Ale strzelców zawsze kocha się najbardziej.
Bramki to sól piłki. Wcześniej też trochę strzelałem, byłem czołowym graczem zespołów ligowych, ale miałem szczęście, że jako rodowity warszawiak eksplodowałem akurat w ukochanej Legii. W dodatku u najlepszego trenera, bo tak mogę śmiało powiedzieć o Januszu Wójciku. Fantastyczny facet. Ktoś, kto go nie znał, nie ma w ogóle prawa wypowiadać o jego osobie.
Co panu tak podobało u się Wójta?
Wujo nikogo się nie bał. Czy wchodził do gabinetu prezesa, ministra, i tak mówił to co myślał, nawet jeśli myślał “co ty pierdolisz”. Tak samo kierował drużyną. Chciał otwartej, ofensywnej, charakternej piłki. U niego łapałeś mentalność zwycięzcy.
Przychodził do nas świeżo po Igrzyskach. Wtedy dosłownie emanowała od niego aureola. Czego nie powiedział, zamieniało się w złoto. Kogo nie sprowadził, trafiał w dziesiątkę. Kiedyś trenujemy, Wujo przychodzi i mówi, że załatwi nam grajka z wybrzeża. My ból głowy: jakiego? Lechia bodaj w trzeciej lidze, Arka podobnie. Co za głupotę wymyślił? Wujo przywiózł z trzeciej ligi taksówkarza. Na pierwszym treningu nie wyróżnił się niczym poza wycinaniem, ale Wujo mu przyklaskiwał. Ten taksówkarz nazywał się Radek Michalski i szybko okazało się, że idealnie uzupełniał się z Leszkiem Piszem. Radek wszystko czyścił, Leszek mógł zająć się rozgrywaniem.
Oczywiście Wujo potrafił jechać z nami konkretnie, jeśli tego wymagała sytuacja. Kiedyś remisowaliśmy do przerwy po słabym meczu. Wujo wszedł do szatni i zrobił demolkę totalną. Kosz stał na środku – kopnął go. Tablica wisiała, zrzucił ją. Przewrócił też stół, na którym stały napoje. A potem popatrzył na nas i powiedział:
– Chuj mnie to obchodzi, ten mecz ma być wygrany. Nie interesuje mnie co będziecie robić, macie to wygrać. Nie wygracie, inaczej będziemy rozmawiać.
A potem wyszedł.
A wy co wtedy, jaka reakcja?
Cisza. Nikt nie był w stanie czegokolwiek powiedzieć. Ja otworzyłem usta i wyglądałem jak ryba. Po czym wstał Leszek Pisz:
– Panowie, widzicie jaka jest sytuacja. Musimy sobie poradzić i zrobimy to.
Zaczęliśmy gadać o naszej grze, wytykać sobie błędy, ale wszystko po to, by ich więcej nie robić. Wygraliśmy 3:1. Dzisiaj taka scenka jest niemożliwa, choć nie jestem przekonany, że nie pomogłaby bardziej niektórym zespołom niż odprawa. Ale Wujo nie był maniakiem, który tylko krzyczał. Wybranych zapraszał nawet do siebie do domu.
– Chodź, wpadnij, napijemy się.
– Ale trenerze, jutro jest mecz.
– To posadzę cię na ławce.
W dzisiejszym warsztacie trenera jest pana zdaniem za dużo, by tak rzec, technokracji?
Tak, choć oczywiście to wszystko jest potrzebne, ale trener musi mieć narzędzia takie, by przemówić do ludzi. Każdy jest inny i nie ma głupich – są takie sytuacje i takie osobowości, kiedy najlepszą motywacją będzie bicz. Nie wolno z tym przesadzić, ale trener musi mieć takie narzędzie. To męska gra. Na boisko wychodzą faceci, a gra się kontaktowo. Nie wolno grać jak panienka, unikać walki. Kto nie walczy, ten się nie liczy.
Pan jako trener rzucił już w szatni koszem?
Koszem nie, ale zdarzyło się plastikową butelkę kopnąć, walnąć pięścią w stół, w tablicę.
Pilica Macieja Śliwowskiego przewodzi w tabeli IV ligi. Źródło: 90minut
Co do walki, o lidze pana czasów dobitnie opowiedział mi pana boiskowy kolega, Janusz Kudyba, który złamał Kazimierzowi Węgrzynowi nos.
A ja złamałem nos Markowi Jóźwiakowi. Grałem wtedy w Stali Mielec, przyjechaliśmy na Łazienkowską. Skończyło się 1:1, strzeliłem bramkę. Marek mnie krył, chodził za mną i skrobał mnie po Achillesie. Powiedziałem mu kilka razy: “nie rób tego”, no, może z jakimś dodatkiem słów na “k” i “ch”. Marek tylko głupio się uśmiechał. Myślał, że jak ma 190 cm wzrostu, to się wystraszę. Było wręcz przeciwnie. Wyskoczyliśmy do główki, a ja wiedziałem co zrobić łokciem, żeby go uspokoić. Brutalne chamskie wejście, ale sędzia nic nie widział. Marek biegł potem za mną zakrwawiony i krzyczał, że mnie zabije. Nie miał okazji, raz tylko trzasnął mnie po nogach – sędzia znowu nic nie widział. Nie pochwalam takiego zachowania, natomiast są sytuacje, kiedy zawodnik musi sam sobie poradzić. Choć być może dzisiaj nie byłoby to możliwe ze względu na liczbę kamer.
Niedługo potem z Markiem Jóźwiakiem siedział pan w jednej szatni.
W pierwszej chwili trochę się bałem, myślałem, ze mi z tym wyjedzie, bo to była świeża sprawa. Ale podaliśmy sobie rękę:
– Dobra, co było to było. Zapominamy.
A potem siedzieliśmy obok siebie.
Często tak jest, że ci którzy najbardziej zajadle ze sobą walczą na boisku, potem poza boiskiem najbardziej się szanują.
Miałem i mam szacunek do Marka, wiele poświęcił Legii. W tamtych czasach to był facet, który trzymał całą szatnię, w sensie pozytywnym. Oczywiście królował w żartach różnego rodzaju. Związane sznurówki, maść rozgrzewająca w majtkach. Kiedyś wynieśliśmy Fiata Tipo kierownika na środek boiska. Kiero w panice, że mu auto ukradli, a to stało na kole środkowym. Innym razem Robakowi (Zbigniewowi Robakiewiczowi – przyp. red.) przyczepiliśmy auto łańcuchem do bramy. Odjechał razem z bramą. Historia z Gmurkiem (Arkadiuszem Gmurem – przyp. red.), który przychodził do szatni w żółtych ciżemkach, takich salamandrach. Marek mówił mu raz, drugi, trzeci:
– Nie masz normalnym butów?
Arek miał to gdzieś. No to Marek przybił mu te buty do podłogi. Gmurek wszedł w nie, chciał odejść, a te zostały. Marek dobrze się ubierał, zawsze miał firmowe ciuchy, elegant. Następnego dnia przyszedł w drogich dżinsach. W ramach rewanżu Gmurek obciął mu nogawki. Kubeł zimnej wody dla ludzi, którzy pierwszy raz trafiali do szatni, był standardem. Toalety znajdowały się w pobliżu kabin prysznicowych, nie były od góry zakryte, więc Marek napełniał wiadro lodowatą wodą i raczył nią kogoś, kto załatwiał w toalecie swoje sprawy.
A z samego Jóźwiaka żartowano?
Pewnie, natomiast żartujący musiał się liczyć z poważnym odwetem. W szatni zawsze było wesoło. Ta drużyna miała wspaniałych zawodników, ale też wspaniałe osobowości.
Leszkowi Piszowi, kapitanowi, symbolowi tamtej Legii, też Marek Jóźwiak robił żarty?
Oczywiście, ale Leszek rewanżował się na dziadku. W dziadka graliśmy w ochraniaczach. Wszyscy wychodzili w tzw. sztolach, czyli wysokich, metalowych wkrętach. Leszek nie pieprzył się w tańcu, jeszcze je zaostrzał, a potem specjalnie wchodził do środka i czekał aż Marek dostanie piłkę. Wchodził mu na wysokości kolan, Marek skakał w powietrze:
– Uspokój się! Nienormalny jesteś?!
Młody, który założył siatkę albo przerzucił piłeczkę, natychmiast miał wejście w piszczele albo nakładkę na wysokości pasa.
Kontuzje na dziadku często się zdarzały?
Nie. Może raz, może dwa. Drzazgi szły, ale jednak w tej całej zawierusze nie zapominaliśmy o zdrowym rozsądku.
Kibice Legii do dzisiaj tęsknią za takim kapitanem jak Leszek Pisz.
Nie miałem wcześniej takiego kapitana, Pisz był wyjątkowy. Takiego technika nie spotkałem już nigdzie. Fantastyczny piłkarz. Pięćdziesięciometrowe podania do mnie lub Kowala szły na nos. Fantastyczne wyczucie gry. Był prawdziwym boiskowym dyrygentem. Mówił nam: teraz idziemy do przodu, zakładamy pressing. Teraz przyspieszamy, teraz zwalniamy grę. Śliwka, nie biegnij tam! Kowal, teraz uważaj! Absolutnie drugi trener. Nie zdarzała się taka sytuacja, że Leszek coś powiedział, a ktoś mu się sprzeciwiał. Nikt nie dyskutował czy Leszek ma rację czy nie. Bo Leszek zawsze miał rację. Z nim mieliśmy łatwiej.
Natomiast rola kapitana wykracza poza boisko.
Człowiek do rany przyłóż. O co nie poprosiłeś, pomagał. Świątek piątek czy niedziela, był do dyspozycji zawodników. Każda sprawa szatni przechodziła przez Leszka. Czy chodziło o rozmowę z trenerem, z prezesami, czy sprawy osobiste. Jeśli ktoś poszedł w miasto i późno wrócił, a żona zrobiła awanturę, Leszek jechał w środku nocy dyskutować z żoną.
Kapitan, rozumiejący, że ta rola to przede wszystkim odpowiedzialność i dodatkowe obowiązki.
Jeśli coś było nie tak, nigdy nie wychodziło poza nasz krąg, zostawało w szatni. Po meczach spotykaliśmy się całymi rodzinami. Nad Świdrem w Otwocku mieliśmy swoje miejsce, gdzie nikt poza nami nie mógł wejść. Pilnowali tego strażnicy leśni. Rzeczka miała dziesięć centymetrów głębokości. Nasze dzieciaki się w niej bawiły. Rozpalaliśmy grilla, żony się opalały, my żartowaliśmy, graliśmy w dziadka. Codziennie coś się działo, w mojej Legii nigdy nie można się było nudzić. Stanowiliśmy jedną wielką rodzinę.
Jak to pomaga na boisku?
Ludzie tego nie rozumieją, ale jeśli z tym drugim facetem z boiska przed chwilą patrzyliście, jak wasze dzieciaki razem się bawią, jak wasze żony razem plotkują, a sam dochodzisz do wniosku, że on nie jest ci potrzebny tylko na boisku, tylko coś dla ciebie znaczy, to wszystko rzucasz i idziesz za nim w ogień. Była taka sytuacja na Górniku Zabrze. Wielkie chłopisko od nich, prawdziwy bandzior, sfaulował brutalnie naszego, a potem zaczął się śmiać. Jeden od nas się za niego zabrał. Potem drugi, trzeci, czwarty. Po czwartym poszedł do trenera i poprosił o zmianę, choć to był kawał bydlaka. Najtwardszy, najmocniejszy, z drużyną nie ma szans.
Słynny Garaż był waszym spoiwem.
Blisko było, fantastyczne flaki, fantastyczny strogonow. Czego chcieć więcej? Jeśli zdarzały się swady lub niesnaski, były wyjaśnianie. Nie może być tak, żeby dwóch z jednej drużyny nie chciało sobie ręki podać. Takie sytuacje bywały, bo każdy w Legii charakter. Najgorzej, jeśli w drużynie zaczynają gadać na siebie za plecami. W Legii tego nie było. Masz jakiś problem? Chodź, usiądź, wyjaśnijcie sobie. Jak potrzebujecie, to przy białej, ale zróbcie to, bo niszczycie nas wszystkich. Jestem pewien, że problemem wielu dzisiejszych są niesnaski, które nigdy nie są wyjaśniane.
Pan ma tak w Pilicy?
Nie.
Zastawia pan stół, gdy piłkarze mają problemy?
Nie. Natomiast Janusz Wójcik powiedział mi kiedyś: chcesz pić? Pij. Chcesz palić? Pal. Chcesz robić jeszcze inne rzeczy, jakie dorośli ludzie robią w nocy? Rób. Nie będę za tobą chodzić. Ale jutro przyjdź i to wyrzygaj. Na mecz masz być gotów. Prawda jest taka, że jeśli piłkarz nadużywa, to i tak wyjdzie. Albo się posypie, albo będzie miał dosyć i skupi się na piłce. Nie ma trzeciej drogi.
Jak się panu współpracowało z Kowalem?
Kowal miał w sobie coś takiego, czego nikt z nas nie miał. Jego szybkość – to jedno. Instynkt strzelecki – drugie. Ale przede wszystkim niczego się nie bał. Wchodził w każdego obrońcę jak w masło. Nic go nie obchodziło, że ktoś jest dwa razy większy, dwa razy silniejszy, dziesięć raz bardziej znany. Bezczelność była jego największą siłą. Widziałeś czasami na meczu jego słabości, gorsze strony. Ale wiedziałeś też, że jak się rozpędzi, to będzie jechał, że nie ma zmiłuj.
A prywatnie jaki był?
Kot. Chodził swoimi ścieżkami. Oczywiście przebywał z nami, ale wielokrotnie znikał z horyzontu.
Na długo?
Różnie. Raz zdarzyło się, że tuż przed meczem został przywieziony. Nasz wspaniały lekarz, Stasiu Machowski, reanimował go kroplówką. Kowal doszedł do siebie, strzelił bramkę, zrobił swoje, po przerwie zszedł.
Nie omijajmy tego tematu, bo i tak nikt nie uwierzy. Jak bardzo obecny był wówczas alkohol?
Wszechobecny. W każdej drużynie. Wszyscy pili, wielu paliło. Takie czasy. Nie było dobrego piwa, wina się nie lubiło, to piło się wódkę albo whisky. Tyle. W tamtej Polsce wszyscy pili, raczej więcej niż mniej.
Zdarzyło się panu grać na kacu?
Raz po urodzinach. Pierwszy i ostatni. Alkohol odwadnia, jesteś wtedy ścierką. Nie da się tak grać.
Nie można rozmawiać o pana Legii nie poruszyć trudnych tematów. Pierwszy: doping Romana Zuba.
Jego żona była lekkoatletyczką, reprezentantką Ukrainy. Podobno coś mu aplikowała od czasu do czasu. Klub wybronił się z tego. Nie można ukarać całej drużyny za jednego zawodnika. Jakoś to przeszło.
Czuł pan, że niektóre mecze były lżejsze, a obrońcy odwracali wzrok?
Legia zawsze miała ciężko i będzie miała, na Legię każdy się motywuje. Inaczej powiem. Nie tylko nasze mecze były kontrowersyjne. Ja mógłbym pokazać w tamtym konkretnym sezonie mecze innych drużyn, które jak oglądałem, to się śmiałem i wychodziłem z pokoju. Znałem tych ludzi, wiedziałem jak potrafią się zachować, gdy im zależy, a widziałem jak się zachowują. Zabrali nam mistrzostwo bez żadnych dowodów. Śledztwo prokuratorskie trwało dziewięć miesięcy i nie znaleźli nic. Zrobili to tylko na podstawie luźnych pogłosek i tego, że według nich na transmisji niektórzy zawodnicy zachowywali się nienaturalnie. My byśmy takiego wyniku nie osiągnęli, gdyby ŁKS nie forsował, ale forsował. Mieliśmy trzy bramki przewagi nad ŁKS-em i lepszy bilans meczów z nimi. Z Wisłą wygralibyśmy tak czy siak, to był słaby zespół. Ale zdarzyło się najgorsze: trzy dni przed meczem ŁKS dostał drugą ratę od Montpellier za Zioberka. Milion dolarów. Za kulisami mówiło się, że ŁKS spróbuje “powalczyć”. Gdy później dowiedzieliśmy się, że z Olimpii nikt poważny nie jedzie, sami juniorzy, totalnie rezerwowy skład, wszystko zebrało się w jedną całość.
Jak to usłyszałem, nie mogłem uwierzyć. Ludzie z Legii próbowali dobijać się do ŁKS-u, rozmawiać z nimi rozsądnie jak z ludźmi. Nie było o czym. Ci idioci myśleli, że zdobędą mistrza Polski. I skończyło się jak się skończyło. Ale jeszcze raz powtarzam: prowadzono śledztwo. Byli wzywani ludzie wiele miesięcy. Nie znaleziono żadnych dowodów, nie było żadnego przecieku. Pytam się w takim razie na jakiej podstawie zabrano nam mistrzostwo Polski? Na takiej, że wygraliśmy 6:0? Nawet na skazanie największego kryminalisty potrzeba dowodu, a ma on uczciwe prawo do obrony. PZPN – państwo w państwie.
Kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem. Ten proceder trwał w Polsce od wielu, wielu lat. Wszyscy ci, którzy wtedy działali w piłce, o tym wiedzieli. My graliśmy w tamtym sezonie fantastyczny futbol, ale w tamtych latach grano znaczonymi kartami. Jeśli tego nie chciałeś, mogłeś tylko wstać od stołu. Od samego początku jak tylko zacząłem występować w lidze nastąpiło brutalne zderzenie z rzeczywistością. Piłkarski poker, karne z kapelusza, cuda wianki.
Odechciewało się piłki na samym początku ligowych doświadczeń?
Graliśmy u siebie w Stali Mielec. Remisujemy 0:0 czy 1:1. Wychodzę na pozycję. Nasz najlepszy pomocnik patrzy w moją stronę. Idę na pełnym gazie, zagra mi i wyjdę sam na sam. On się odwraca i wali piłkę w drugą stronę, gdzie jest dwudziestu zawodników.
Zareagował pan?
Miałem 18, 19, maksymalnie 20 lat. Wszedłem do szatni, tam sami starzy wyjadacze. Trzepnąłem butami o podłogę. Ktoś ze starszyzny przyszedł do mnie pod prysznic.
– Pierdolnął cię ktoś kiedyś?
– Nie.
– Jak cię pierdolnę, to zobaczysz. Nie masz prawa się odezwać słowem w takiej sytuacji.
Ja łzy w oczach. Nie wierzyłem, że takie coś się dzieje. Starzy mnie zawołali, trochę się bali, wiedzieli, że na boisku jestem nieobliczalny, mogę w każdej chwili coś strzelić. Potem jak dostawałem cynk, że coś się będzie działo, symulowałem kontuzję, bo nie chciałem brać udziału w tej szopce. I tak miano do mnie potem pretensje. Czego człowiek nie zrobił, było źle.
Ta liga łamała kręgosłupy moralne?
Na pewno. Wszystko ma swoje złe i dobre strony. Uważam, że teraz młodzi mają za łatwo, nie uczy ich to charakteru. Z drugiej strony my trafialiśmy pod but starych i przez to zmiana mentalności szła opornie. Młodzi idealiści przesiąkali zgniłą atmosferą. Zaprotestować nie mogłeś, bo byłeś zajęty chodzeniem starszyźnie po wódkę.
Jeszcze resztę przynosisz, choć płaciłeś ze swojego?
Aż tak nie, ale młody robił wszystko, podczas imprez, nawet oficjalnych, wsiadał w auto i leciał. Przecież stary nie wstanie od stołu.
Dziewczyny też pan musiał przywozić?
Nie było potrzeby, same leciały. Tak jest po dziś dzień podejrzewam. Wtedy wystarczyło tylko, że autokar podjechał albo gdzieś wyszliśmy w dresach.
Przychodziły wyperfumowane liściki do klubu?
Mnóstwo. Kierownik przynosił je i pokazywał ile dziewczyn pisze, że chciałoby się umówić. Niektóre dziewuchy naprawdę niczego sobie.
Zdjęcia z dowodu czy niekoniecznie?
Były takie, które się nie kryły albo zawierały treści, które jednoznacznie mówiły, że chciałyby koniecznie zobaczyć jak to jest.
Rozmawialiśmy o Stali. Jak w ogóle pan tam trafił wspólnie z Piotrem Czachowskim?
Byliśmy juniorami z reprezentacji, przechodziliśmy w niej wszystkie szczeble. Okęcie podpisało współpracę z Gwardią, miała polegać na wymianie graczy. To tu mieliśmy odsłużyć wojsko, ale Stal była sprytniejsza. Spędzaliśmy wtedy wspólnie z Piotrkiem urodziny u mojej obecnej żony, Magdy, ówczesnej dziewczyny. Nagle telefon od jego mamy, że mamy przyjeżdżać, bo u nas w klubie czekają przedstawiciele… Stali Mielec. Piotrek zbył mamę, miał siedemnaście lat, podszedł do tematu na zasadzie: a, rodzice coś chcą, może poczekać. Zadzwonił jego ojciec i poprosił mnie do telefonu.
– Maciej, to poważna sprawa. Weź mamę ze sobą i przyjeżdżajcie taksówką. Tu czeka Stal Mielec.
Posłuchałem. Było późno w nocy, ale zerwałem mamę z łóżka. Pod domem Piotrka beżowa Wołga. Znaleźli nasz adres przez WKU. Zaproponowali nam odsłużenie wojska w zakładach PZL. Pensje lepsze, szanse na awans większe, drużyna lepsza.
Gwardia jak zareagowała?
Afera była taka, że w gazetach o nas pisali. Dziennikarze wytykali działaczom Legii i Gwardii, że dwóch utalentowanych warszawiaków uciekło im przez palce. Stal załatwiła wszystko tak, że Gwardia nie mogła kiwnąć palcem. W parę godzin zarejestrowała nas w rzeszowskim WKU, gdzie miała lepsze koneksje. Zakwaterowała nas w hotelu Jubilat przy stadionie i można było grać.
Pobyt w Stali zakończył się burzliwie.
Mielec z perspektywy wspominam dobrze, ale wtedy chciałem już odejść. Graliśmy z Lechem Poznań. Juskowiak strzelił pięć bramek, przegraliśmy 1:6. Drugi trener stwierdził – delikatnie mówiąc – że się nie przykładałem, co nie było prawdą. Zacząłem protestować, miałem z nim spięcie poważne, bo złapałem go za klapy. Po meczu powiedziałem, że nie chcę tu być, chcę do Legii. Nie wyrazili zgody. Musiałem jechać do Bochum.
Nie zagrał pan tam meczu.
Aby wtedy wyjechać, potrzebne było sześć zgód. Miałem wszystkie, ale pieniądze się nie zgadzały. Niemcy zamiast miliona marek – taki przepis odnośnie kadrowiczów – chcieli dać sześćset tysięcy. Dobrze się tam czułem, strzelałem w sparingach, może by to jeszcze jakoś poszło, ale potem złapałem kontuzję. Do dziś mam śrubę z Niemiec w nodze. Wróciłem do Polski.
Jako kadrowicz miał pan wyjątkowe szczęście do dziwnych meczów. Raz zagrał pan nawet w Gwatemali.
Z Gwatemalą pamiętam, że graliśmy na tak spalonej, miękkiej trawie, że noga zapadała się w murawie. Jeździliśmy zarabiać pieniądze dla PZPN. Dzisiaj PZPN ma miliony, wtedy nie miał ani grosza. To nie był trzon kadry, tylko taka reprezentacja B, do której dostawałem powołanie. Jak lecieliśmy do Ameryki Południowej, to z czterema przesiadkami trzydzieści godzin. A potem wyganiali nas prosto z samolotu na boisku, gdzie czekała przykładowo Kolumbia z Valderramą, Higuitą, Rinconem. Dwadzieścia minut nie dotknęliśmy piłki, totalna dętka. Ale w drugiej odżyliśmy, skończyło się 1:2.
Skład na mecz z Kolumbią. 4.5.1990, źródło: www.hppn.pl
Albo pojechaliście na Bliski Wschód grać z Kuwejtem. Kilka miesięcy później wybuchła tam wojna.
To co mówię, kasa PZPN pusta, więc nas ganiali. Mieliśmy dostawać sto dolarów za dzień, ale dostawaliśmy dużo mniej, znowu gdzieś to szło. Żałuję, że nigdy nie dostałem szansy zagrać w kadrze razem z Kowalem. Nie będę skromny, byliśmy w pewnym momencie najlepszą parą napastników w Polsce, ale nigdy nie wystąpiliśmy jako taka w barwach biało-czerwonych.
Żałuje pan wyjazdu do Austrii? Może jakby pan został, zagrałby w Lidze Mistrzów, przebił się na stałe do kadry.
Nie żałuję. Każdy chętnie mówi po latach, że to czy tamto zrobiłby inaczej, ale przecież nigdy nie ma pewności jak potoczyłyby się twoje losy. A może zostałbym, połamaliby mi nogi i tyle bym widział boisko? Owszem, nie zagrałem w Lidze Mistrzów, ale jestem jednym z pionierów Legii, która po tylu latach zdobyła mistrzostwo Polski. O zabranym mówiłem, ale w drugim sezonie też grałem, strzeliłem nawet cztery bramki, dopiero wtedy wyjechałem do Rapidu. Nie musiałem, ale klub potrzebował pieniędzy. Zespół obliczony był na rozbicie banku Champions League, co moim zdaniem na pewno by zrobił… No dobrze, “na pewno” jest za mocno, bo na pewno to się umrze, ale fakt faktem, że byliśmy bardzo mocni. Nie chciałem w pierwszej chwili jechać do Austrii, marzyły mi się topowe ligi, ale zaproponowali mi dużo większe pieniądze. Legia dawała mi podwyżkę i trzyletni kontrakt, ale tam dawali jeszcze więcej. Zacząłem się zastanawiać. A może wyjechać zamiast kopać się w tych chorych realiach? Klubowi też się to opłacało, bo za pieniądze, które otrzymał ze sprzedaży mnie, mógł funkcjonować rok.
Szybko się pan odnalazł w Rapidzie?
Najciekawiej było, gdy po trzech miesiącach powiedzieli, że zbankrutowali. Jak to? Co się stało? Ale ich bankructwo to co innego niż bankructwo polskie. W polskiej lidze klub wyleciałby w powietrze. Tam zmienił inwestora, pojawił się Bank Austria, jeszcze się wzmocniliśmy, wzięliśmy rok później puchar, potem mistrza.
I finał Pucharu Zdobywców Pucharów, ale akurat nie grał pan dużo w Europie.
Niestety taką taktykę przyjął trener – jedni grali w pucharach, drudzy w lidze. Ja byłem w składzie ligowym i zrobiłem tytuł. Wystąpiłem z Dynamem, a także jeszcze choćby z Izraelczykami, w lidze też strzelałem dużo, ale już nie tak jak w Legii. Tam wiedziałeś w ciemno jak zagra Pisz, gdzie pobiegnie Kowal. Z zamkniętymi oczami wiedziałeś, jakie pójdzie krzyżowe podanie.
Jak się panu grało z Carstenem Jackerem?
Najpierw łapaliśmy się za głowy: matko, kogo oni kupili? NIe potrafił piłki przyjąć. Ale później szło mu coraz lepiej. Kawał bydlaka, było komu rzucać piłki. Zgrywał bądź strzelał bramę. Te trzy lata w Rapidzie były fantastyczne, niczego nie mogę żałować.
To czemu pan odszedł?
Chcieli, żebym został, ale uważałem, że zasługuję na podwyżkę. Nie jakąś z kosmosu, rozsądne pieniądze. Nie dostałem jej, a w Austrii mogłem iść gdzie chciałem, więc poszedłem do Tirolu, gdzie grałem z Jurkiem Brzęczkiem.
Tęskni pan za boiskiem?
Oczywiście.
To musiał się panu podobać mecz ETV – Kartofliska.
Przypadkowa sprawa. Mój ówczesny prezes zaprosił mnie i kolegę z Legii, Jacka Cyzio, żebyśmy zagrali, bo mają słaby skład. Fajnie, że mogliśmy wyjść, poruszać się, ale to jednak granie przeciwko dwudziestolatkom, choćby nie wiem jaka była różnica wyszkolenia, będzie ciężko. Ale jednak wygraliśmy w karnych.
Wyróżniłby pan kogoś z tego meczu?
Jurasa. Stoper w starym stylu. Krył mnie krótko, szturchał. Dobrze też grał strzelec bramki (Kuba Olkiewicz – przyp. red), dobrą robotę robił ten chłopak. Oni byli lepszym zespołem, ale wygraliśmy doświadczeniem.
Na Twitterze ma pan opis: porozmawiajmy jak powinno być. To jak powinno być?
Prościej. Futbol to prosta gra. Nie ma po co jej komplikować. Musi być zrozumiale, bardziej efektywnie – efektownie przyjdzie potem.
Leszek Milewski