Reklama

Weszło na stopa #11 – O tym, jak napadli mnie w Kolumbii i dlaczego chodzę po niej z gazem pieprzowym w ręku

redakcja

Autor:redakcja

03 grudnia 2017, 21:21 • 11 min czytania 18 komentarzy

Realizm magiczny jest tym, co wydarza się wówczas, gdy w realistyczny, opisany w każdym detalu świat wdziera się coś zbyt osobliwego, by dało się w to uwierzyć. Nie bez powodu realizm magiczny narodził się właśnie w Kolumbii.

Weszło na stopa #11 – O tym, jak napadli mnie w Kolumbii i dlaczego chodzę po niej z gazem pieprzowym w ręku

Nie będę przypisywał sobie tych słów, bo pewnie co najmniej połowa z was oglądała serial Narcos. Ja również. I właśnie dlatego od momentu ukończenia pierwszego odcinka, pragnąłem odwiedzić Kolumbię, kraj Pablo Escobara, kokainy i pięknych Kolumbijek! Dzisiaj więc nie będzie o futbolu, nie będzie też o prawdziwej Kolumbii, bo czymże jest miesiąc, który spędziłem w tym kraju. Z drugiej jednak strony, w 30 dni dziewicy nie zaliczysz, prostytutkę już jednak tak. Kolumbii zaś bliżej do dziwki niż szesnastoletniej damy z porządnego domu…

Bogota. Stolica kraju, 14 milionów ludzi.

– Nazywam się Mateusz, jestem podróżnikiem i szukam jakiegoś miejsca gdzie mógłbym się schronić na kilka dni, żeby ograniczyć koszty pobytu w dużym mieście. Znajdzie się u księdza jakieś miejsce na namiot? – zapytałem polskiego misjonarza, do którego znalazłem kontakt.
– Jasne, zapraszam – odparł ksiądz podając mi swój adres.

Wpisałem go w swoją mapę i ruszyłem z kapcia w stronę plebanii. Był środek dnia, nie powiem że świeciło słońce, bo Bogota leżąca na wysokości 2600 m.n.p.m jest miastem raczej chłodnym. W zeszłym roku zanotowano najwyższą w historii miasta temperaturę. 24 stopnie! Przez cały rok za dnia, jeśli pojawi się słońce, dochodzi do 16 stopni, w nocy od pięciu do siedmiu. Zimno, wietrznie i deszczowo. Nic specjalnego. To nie pogoda była jednak tym, co w pewnym momencie zaintrygowało mnie najbardziej. Pokonując kolejne ulice, mimowolnie dostrzegłem zmieniające się otoczenie. Wszechobecne śmieci porozwalane na ulicach, obok nich ludzie. Zdecydowanie brudni, wyniszczeni. Naćpani? Rozejrzałem się dookoła, ale to wcale nie pomogło mi nabrać spokoju i pewności siebie. Włożyłem więc dyskretnie prawą rękę do kieszeni w spodniach i złapałem za znajdujący się tam gaz pieprzowy. Kciuk skierowałem na gwint tak by być gotowym i w każdej chwili zaatakować w razie potrzeby.

Reklama

Po dziesięciu minutach marszu dotarłem pod kościół. Był zamknięty. Nigdzie nie było też drzwi albo jakiejkolwiek informacji o plebanii. Okrążyłem szereg budynków i wróciłem do punktu wyjścia. Delikatnie zrezygnowany postanowiłem spocząć, była 15:00. Ściągnąłem plecak, oparłem go o ścianę kościoła, a sam stanąłem pół metra dalej obmyślając co zrobić w tej sytuacji. Nie minęło nawet pół minuty, a przy mnie pojawiło się trzech chłopaków. Pierwszy z nich zanurkował bez pardonu w dół i szarpnął za mój plecak. Dwóch pozostałych stanęło przy mnie i zagrodziło mi drogę. Nie było czasu na chwilę zastanowienia. Momentalnie z pełnym impetem wpadłem w dwóch zagradzających mi drogę mężczyzn, szarpnąłem jeszcze mocniej za przecież duży plecak i wyrwałem go złodziejowi. W międzyczasie w jego stronę poleciała też moja noga. Kopniak, nie wiem gdzie trafiłem, działałem instynktownie. Parę sekund później słyszałem z drugiej strony krzyki. W moim kierunku biegła kobieta. Szarpnęła mnie za ramię i krzycząc wskazała w stronę drzwi. Tam stała druga, starsza pani, która – gdy tylko wbiegliśmy do środka – zamknęła bramę na klucz.

Do teraz zastanawiam się jakim cudem udało mi się odzyskać plecak z rąk złodziei. Przecież byłem jeden i Burneiką bym się nie nazwał, a ich trzech.

Kobiety po wcześniejszym zadzwonieniu do księdza zaprowadziły mnie pod jego drzwi. Proboszcz parafii przywitał mnie uśmiechem. – No, kolego… Widzę, że poznajesz prawdziwą Kolumbię już od pierwszego dnia. Witamy w Santa Fe – po czym zabrał mnie na górę.

– O co chodziło z tym „witamy w Santa Fe”? – zapytałem zaintrygowany. Do tej pory Santa Fe kojarzyło mi się tylko z klubem piłkarskim właśnie z Bogoty.
– Santa Fe to była nazwa miasta. Dzisiaj nazywa się tak dzielnica, w której przebywamy. Jedna ze starszych, najbliżej centrum. I zdecydowanie jedna z, o ile nie najniebezpieczniejsza.
– Niezłe sobie miejsce na głoszenie słowa Bożego wybraliście – zaśmiałem się.
– Widocznie tak miało być. Jakieś dwa tygodnie temu w nocy podpalili nam kościół, a tydzień temu pochowałem sąsiada. Zabili go w jakichś porachunkach mafijnych. Powiedzmy, że na nudę narzekać tu nie można – mówił bardzo spokojnie kapłan. Jak widać, kilka lat mieszkania w miejscu takie jak to sprawia, że człowiek potrafi nabrać dystansu do otaczającego go świata.

Wieczorem ruszyliśmy na miasto. Było Haloween, a w Kolumbii to święto obchodzone jest hucznie. Gdy wracaliśmy do domu, około 200 metrów przed nim ujrzałem dwóch starszych mężczyzn z brodami dwukrotnie dłuższymi od mojej, siedzących na ulicy przy stercie śmieci. Handlowali narkotykami. Niezła niespodzianka. W Polsce menel ciuła kasę na wino, a tutaj widzę, są zaradni.

– To nie do końca są typowi menele. Są zatrudnieni przez kartel. Każdy kto potrzebuje narkotyków, wie kto je ma. Chłopaki siedzą na ulicy popijając wino, a jak ktoś czegoś potrzebuje to mu sprzedają.
– A skąd mają narkotyki?
– No, od kartelu. Dla nich to jest złoty biznes. Kartel do nich przychodzi, daje im kokę, a oni i tak nic nie robią, przy okazji coś zarobią.
– Mają jakiś procent ze sprzedaży?
– Otrzymują od kartelu normalną pensje. Zarabiają tyle, że połowa tego kraju chciałaby mieć taką pensję…

Reklama

Tuż przed kratą, którą trzeba otworzyć, by dostać się do drzwi zagaił nas pewien chłopak. Po chwili rozmowy ksiądz zwrócił się do mnie: – Czy to nie on próbował cię dzisiaj okraść?

Zamurowało mnie. Zdałem sobie sprawę, że z tych emocji nie mam kompletnie pojęcia o tym jak wyglądali złodzieje, w jakim mogli być wieku, ani nawet jaki kolor ubrań mieli na sobie. Nic, czarna dziura.
– A skąd to pytanie? – odparłem zdziwiony.
– Bo to kolejny sąsiad. Lubi kraść, a ty jesteś biały, więc wyglądałeś dla niego jak łakomy kąsek. Nie zdziwiłbym się jakby to był on.

Tej nocy nie poszedłem szybko spać. Długo stałem patrząc przez okno mojego pokoju, z którego widok wychodził na główną ulicę. Santa Fe po zmroku budziła jeszcze większe przerażenie. Dwóch facetów. Pierwszy przygarbiony, stał w miejscu przez kilka minut, drugi obok niego. Prawdopodobnie kolega. Stał i gibał się jak Bolec z filmu „Chłopaki nie płaczą”. Co chwilę machał prawą ręką do góry i wypinał się do przodu jakby chciał się odlać. Stawiam, że rozporek był zapięty choć obserwowałem ich z oddali, także ręki uciąć sobie nie dam. Sprawiali wrażenie konkretnie naćpanych. Chwilę później przeszedł facet z kołem ratunkowym na głowie. Zaraz za nim tą samą drogą udało się kolejnych dwóch. Jeden prowadził psa, drugi trzymał w ręce metalowy kij. W pobliżu, może dziesięć metrów dalej, bezdomny grzebał w śmieciach. Nie minęła minuta i widzę faceta z wielkim wózkiem, pełnym kartonów. Kolejnych bezdomnych zauważyłem kierując wzrok tym razem w lewą stronę. Mimo tego, że było zimno, czterech mężczyzn pozawijanych we wszystko co tylko znaleźli spało na chodniku. Około stu metrów dalej stały dwie prostytutki. Może transwestyci. Cholera wie, chociaż stawiam na tych drugich, bo takowych dziwaków widziałem za dnia na ulicy od groma. Spokój i harmonię przerywa facet na rowerze słuchający muzyki na cały regulator. Stojąc w pokoju słyszę wyraźnie każdy dźwięk. Obserwuję, aż spokojnie odjeżdża. Wracam więc wzrokiem na skrzyżowanie, gdzie dostrzegłem go raz pierwszy i tym razem moim oczom ukazuje się kolejny. Ten wyjątkowo wyglądał nie na naćpanego, a pijanego.

Popatrzyłem na zegarek. Od momentu gdy zacząłem zapisywać na laptopie wszystko co widzę minęło niecałe siedem minut! Co tu się do cholery dzieje? Gdzie ja jestem?

Następnego dnia wieczorem, gdy spotkałem się z księdzem, usłyszałem:
– Twój kolega był dzisiaj u kobiety, która ci pomogła.
– Mój kolega?
– Ten co chciał cię okraść – ksiądz się uśmiechnął.
– A po co on tam?
– Przyszedł ją ostrzec.
– Że co, proszę?
– Powiedział, że jeśli raz jeszcze pomoże gringo będzie miała poważne problemy.

Czas w Bogocie mijał mi szybko choć całymi dniami siedziałem przed laptopem kończąc proces wydawania książki na temat mojej podróży po Azji. Ksiądz pozwolił mi zostać dłużej niż na to liczyłem, więc korzystałem z luksusów, jakie otrzymałem. Ciepły prysznic, łóżko i świetny Internet wystarczały mi w zupełności do szczęścia.

Któregoś dnia spytałem księdza o płaszcz przeciwdeszczowy. Swój dotychczasowy zostawiłem przez gapiostwo w jednym z samochodów w Panamie. W trakcie pory deszczowej w tej części świata bez płaszczu, go jak być bez ręki:
– A znajdziesz bez problemu niedaleko stąd, ale nie radzę ci tam iść – usłyszałem odpowiedź.
– A to dlaczego?
– Bo wrócisz bez płaszcza i bez pieniędzy.
– Aż tak źle?
– Powiedzmy, że jest to najmniej przyjemna część naszej dzielnicy.

Te słowa przekonały mnie od razu. Zabrałem ze sobą parę groszy, gaz pieprzowy i nie wiem czemu, telefon komórkowy. Ruszyłem zgodnie z zapamiętaną instrukcją. Po dziesięciu minutach marszu zrozumiałem, że należy mocnie złapać za gaz pieprzowy trzymany tym razem w kurtce. Czułem na sobie spojrzenia dziesiątek oczu. Męskich prostytutek, transwestytów, bezdomnych, jak i zwykłych facetów podpierających mur.

„Gringo!” – usłyszałem w pewnym momencie zza pleców. Nim mężczyzna zdążył dokończyć swoje zdanie, odparłem szybko i stanowczo: „no gracias”. Przyznać się muszę dzisiaj, iż byłem wtedy naprawdę wystraszony. Spoglądałem co rusz, to w prawo, to w lewo będąc przekonanym, iż lada moment ktoś mnie napadnie, zaatakuje, spróbuje okraść. Nic takiego o dziwo się nie stało, a ja zakupiłem płaszcz i z dumą wróciłem do swojego pokoju.
Płaszcz na zbyt dużo mi się nie zdał, bo nie miałem go już trzy tygodnie później. Brawo ja! Nie ukradli, to zgubiłem.

Będąc przy Kolumbii i narkotykach nie sposób nie wspomnieć o wojnie domowej, która rozpoczęła się w 1964 roku i – uwaga – zakończyła w sierpniu bieżącego roku.  Przez ponad 50 lat działania wojenne na terenie całego kraju doprowadziły do śmierci ponad 200 000 osób. W konflikcie udział brał Rząd Kolumbijski wspierany przez prawicową bojówkę AUC oraz lewicowe ugrupowania, takie jak między innymi FARC, a więc chyba najbardziej znane obok Guerillas Che Guevary ugrupowanie militarne w całej Ameryce Południowej. No właśnie – już nie militarne. O historii i przebiegu wojny domowej nie piszę. Ciotka Wikipedia i wujek Google lepiej wam wszystko opiszą, jeśli będziecie chcieli. W tym fragmencie chciałbym skupić się na czymś, co mnie osobiście zaszokowało najbardziej. To, że wojna trwała i były ofiary, to oczywiste. Przez kilkadziesiąt lat komunistyczne bojówki z ukrycia atakowały siły rządowe nie zważając przy tym na straty w cywilach. Po wszystkich tych atakach, morderstwach, porwaniach i innych zamachach terrorystycznych, gdy w 2017 roku podpisano porozumienie, na mocy którego FARC dobrowolnie oddało całą broń na ręce ONZ, jego liderzy ogłosili przekształcenie się w partię polityczną!

Czujecie to? Mordujesz, zastraszasz przez kilkadziesiąt lat cały kraj, po czym nagle dogadujesz się z rządem. Przepraszasz za wszystko i jak gdyby nigdy nic, lecisz w politykę. Zakładasz partię, największy skurczybyk z was zostaje kandydatem na prezydenta, a reszta startuje do sejmu! Z drugiej jednak strony, jak tak sobie pomyślę to przynajmniej nikt nie znajdzie na nich haków, bo cały kraj i tak wie czym się pałali. Zastraszyć też raczej nikt ich nie zastraszy, bo dostanie kulkę w łeb. I niby znając historię Pablo Escobara, który wybudował dla siebie więzienie z boiskami piłkarskimi, burdelem, kasynem i wszystkimi udogodnieniami, do którego służba więzienna oraz policja miały zakaz zbliżania na odległość 5 km, nic w Kolumbii nie powinno mnie już zdziwić. Jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że ten kraj nie raz nas jeszcze zaskoczy. Oby nie na mundialu…

Zaskakują też liderzy bojówki komunistycznej… albo jak kto woli – partii politycznej, którzy posunęli się o krok dalej i tuż przed wizytą papieża Franciszka w Kolumbii, która miała miejsce latem tego roku napisali do głowy państwa katolickiego list, w którym proszą o przebaczenie.

– Porzuciliśmy wszelkie przejawy nienawiści i przemocy, co nas pobudziło do przebaczenia tym, którzy byli naszymi nieprzyjaciółmi, powodując wiele szkód naszemu narodowi. Uznajemy też nasze błędy i prosimy o przebaczenie wszystkich ludzi, którzy w jakiś sposób byli ofiarami naszych działań – napisał w liście do papieża przywódca partii Rewolucyjna Alternatywna Siła Ludowa nijaki Rodrigo Londono Echeverry znany też jako Timoszenko. 

W tej samej wiadomości prosi też o przebaczenie za wszelkie łzy i cierpienia jakie FARC wyrządziło swojemu narodowi, dodaje jednak, iż jedynym motywem jakim się kierowali było dążenie do „sprawiedliwości dla wykluczonych i prześladowanych w kraju”.

Nie znalazłem niestety odpowiedzi papieża na słowa przywódcy FARC mimo, iż przeszukałem internet zarówno polski jak i hiszpański. A szkoda, bo zastanawia mnie czy dostali to przebaczenie… Przebaczenia „na razie” nie dostali od narodu. Może inaczej. Nie przebaczenia, a zgody. Naród w referendum nie wyraził zgody na taką ugodę pomiędzy państwem, a lewicowymi bojówkami, która gwarantuje mordercom jak największą swobodę. Nie przeszkodziło to jednak organizatorom nagrody Nobla, którzy uhonorowali prezydenta Kolumbii pokojową rzecz jasna nagrodą, za zasługi dla kraju i świata. Skubaniec pozwolił mordercom wejść w życie polityczne i dostał za to tak prestiżowe wyróżnienie. Z drugiej jednak strony historia Kolumbii uczy nas, iż pójście na ugodę i zaakceptowanie wszystkich warunków stawianych przez oprawców jest zazwyczaj najrozsądniejsze. W końcu w grę wchodzi dobro kraju i milionów obywateli.

Żeby was nie zanudzić, na dziś koniec. Za tydzień napiszę o Pablo Escobarze i tym, jak dzisiaj odbierają go w Kolumbii, także o wizycie na jego grobie. Jednocześnie przepraszam was, że teksty pojawiają się nieregularnie, ale ostatnio chorowałem, a i obowiązków było za dużo. Od teraz powinno być w normie! Trzymajcie się!

Mateusz Koszela

Najnowsze

Komentarze

18 komentarzy

Loading...