Jeszcze kilkanaście miesięcy temu pracował w gimnazjum w Ząbkach, gdzie uczył WF-u oraz historii, a także był trenerem III-ligowego Świtu Nowy Dwór Mazowiecki. Dziś prowadzi beniaminka pierwszej ligi, który jesień na zapleczu skończył na pudle i wróży mu się rychły awans do ekstraklasy. Z Rakowem Częstochowa lub bez niego. Człowiek znikąd? Głośno podkreśla, że nie i opowiada, czego nauczyła go praca w niższych ligach. Prowadzone przez niego drużyny mają swój specyficzny styl, bo i on sam jest specyficzny. Poznajcie Marka Papszuna.
Poważa pan piłkarzy?
W jakim sensie?
Ujmę to tak – w wywiadach otwarcie mówi pan o nich rzeczy, które z ust innych trenerów też padają, ale raczej w luźnych rozmowach przy piwie.
Mam do piłkarzy duży szacunek, tak jak do każdego człowieka. Oczywiście pod jednym warunkiem – że oni szanują też mnie oraz innych ludzi. Czasami problem piłkarzy polega właśnie na tym, że uważają, iż są od innych lepsi, a na związany z tym brak szacunku nigdy nie będzie mojej zgody. Ale wiem, skąd ten posmak braku poszanowania w wywiadach, których udzieliłem. Bierze się zapewne stąd, że ciągle powtarzam, iż piłkarz powinien być dobrze przygotowany do zawodu i leży to w jego gestii. Jeśli zarabia swoim ciałem, to musi je mieć sprawne. To jest jego narzędzie. Jak zatrudniam kominiarza, żeby przeczyścił komin, to nie kupuję mu drabiny i reszty przyrządów. Przyjeżdża, wchodzi na dach, robi swoje, a ja mu płacę. Tak samo klub płaci piłkarzowi za to, że jest przygotowany, wychodzi na boisko i robi swoje. Krytykuję tylko tych piłkarzy, którzy nie myślą w ten sposób i nie dopełniają swoich obowiązków.
Wielu takich pan spotyka?
Mam różne doświadczenia, ale w tej chwili nie spotykam ich praktycznie w ogóle. Udało nam się doprowadzić do takiej sytuacji, jednak trwało to półtora roku. No i niezbędna była dobra wola właściciela klubu, bo ja jako trener sam niewiele mógłbym zrobić. U nas głową tego projektu jest Michał Świerczewski – on wytycza ścieżkę rozwoju, ale to działanie związane z rozstawaniem się z piłkarzami po prostu musi być wspólne. Odkąd tu jestem, odeszło ponad trzydziestu.
Na portalu Futbolfejs w kontekście szatni mówił pan o zgniliźnie. W Przeglądzie Sportowym o lawirantach i leserach.
Między innymi z tym miałem do czynienia. Ta liczba wiele mówi. Ale dziś mamy dobrą szatnię, która korzystnie wygląda również na boisku, choć te nazwiska na kolana nie rzucają. W tym fakcie też można znaleźć jakąś odpowiedź.
Kilka uznanych nazwisk pan miał, ale szybko pan z nich zrezygnował.
Gdy przyszedłem do Rakowa, widziałem, że będzie ciężko cokolwiek zrobić z tymi ludźmi. To była taka bezradność, bo oni może by nawet chcieli, ale po prostu nie mogli. Brakowało tego i tego, nie było żadnej chemii. Trudny temat. Ale dobrych trenerów od słabych odróżnia umiejętność zdiagnozowania sytuacji. Czego potrzebuje drużyna, by będąc w takim położeniu, zacząć wygrywać?
Pan od razu skreślił 21 piłkarzy. Czystka.
Tak, bo uznałem, że to konieczne. Choć części z nich nawet nie widziałem, gdyż byli na wypożyczeniach, z których już nie wracali. Powiem szczerze, że miałem ochotę na jeszcze więcej zmian, ale prezes storpedował ten pomysł. Choć w kolejnej rundzie nie przegraliśmy meczu, z perspektywy czasu okazało się, że miał rację. Dziś też uważam, że trzeba działać mniej pochopnie, a nie wymieniać całe tabuny. Teraz mamy łatwiej, bo szkielet drużyny już jest. Ale po awansie również dziesięciu piłkarzy musiało odejść, co jest dość niespotykaną sytuacją. Kilku dużo grało. Tylko jeden nie pasował mi charakterologicznie, przy reszcie uznałem, że pomimo wywalczenia awansu pewnego poziomu już nie przeskoczą.
Skoro już o tym mowa – dlaczego piłkarze o rozstaniu zawsze muszą się dowiedzieć od pana?
Żeby nie było żadnych wątpliwości. Czasami trenerzy mogą później mówić takiemu piłkarzowi: „wiesz, ja cię chciałem, ale prezes był na nie” i tak dalej. Łatwo się wymiksować, bo tak naprawdę trenerzy nie są pracodawcami, więc praktykuje się, że to działacze załatwiają te sprawy. Po awansie sytuacja była specyficzna i dla mnie szczególnie nieprzyjemna. W niedzielę mieliśmy bankiet, a w poniedziałek w tym gabinecie musiałem podziękować za grę zawodnikom, którzy dołożyli dużą cegłę do tego, że w ogóle mogło do niego dojść. Uważam jednak, że trzeba stanąć twarzą w twarz. No chyba, że to nie ja podjąłbym decyzję. Tylko co robiłbym w klubie w takim wypadku? Skoro prowadzę zespół, to ja muszę mieć ostateczny głos co do tego, kto w szatni ma funkcjonować. Nic nie może się zdarzyć za moimi plecami, inaczej to się mija z celem. Chyba opowiadałem już w Przeglądzie o Chorwacie, którego ściągnęli mi działacze bez mojej wiedzy w Legionovii. Szkoda chłopaka, ale nawet na niego nie spojrzałem. To anormalna sytuacja. Gdy słyszę, że to się dzieje na najwyższym poziomie, to ręce opadają. A później to głowa trenera leci jako pierwsza.
To prawda, że gdy w jednym klubie przestał pan honorować zwolnienia lekarskie, nagle skończyło się chorowanie?
Prawda. Dla mnie te zwolnienia dla piłkarzy to zawsze był grząski temat. Kurczę, przecież my mamy swoich lekarzy – jak zawodnik jest chory, to dzwoni do klubu, umawia się go na wizytę i jedzie. Zwolnienia brzmią dla mnie trochę korporacyjnie. To nawet nie tak, że widzę w tym tylko kombinatorstwo. Każdy ma prawo zachorować i na zwolnienie iść, ale w naszej strukturze nie widzę potrzeby, by bawić się w takie dokumenty. Teraz nie mamy żadnych zwolnień i zawodnicy w zasadzie nie chorują. To też pokazuje, że na dobrych ludzi postawiliśmy. Nie wiem, może biorą jakieś witaminy, których tamci nie brali!
Skoro już tak kreślimy sobie obraz polskiego piłkarza, to jeden cytat z pana (za blogiem gramybezbramkarza.wordpress.com): „W Polsce się utarło, że zawodnikowi musi się podobać trening. Co to ma być? A pani w Biedronce się podoba praca na kasie? Pani ma wykonywać pracę, której się podjęła. Nie chodzi o to, żeby się podobało. Trening ma być skuteczny, a nie się podobać. Niektórzy trenerzy sami wpędzają się w kozi róg. Robią treningi, które się podobają zawodnikom, ale nie przynoszą efektów”.
I co, nie jest tak?
Pewnie jest, ale zastanawiają mnie podstawy tak bezkompromisowego podejścia.
Musimy sobie odpowiedzieć na jedno pytanie – czy chcemy piłkarzowi płacić za to, że będzie się bawił, czy za to, by przygotował się do tego, co będzie w sobotę? No bo co lubią zawodnicy? Postrzelać, pograć w dziadka, zaliczyć jakąś gierkę. A na przykład ile strzałów oddaje w meczu obrońca? Czyli to, co im się podoba najbardziej, nie występuje w warunkach meczowych. Trzeba sobie powiedzieć jasno – trening ma doprowadzić do realizacji celu. Wdrażamy, powtarzamy i doskonalimy te działania, które są stosowane w meczu. Skoro większość z nich jest bez piłki, to tak wygląda trening. Niekiedy trenerzy, co wiem z doświadczenia, po prostu stają się zakładnikami tego, że chcą, by piłkarzowi się podobało. Przy czym sam nie chcę, żeby mnie źle zrozumiano – to nie tak, że u mnie cały czas szlifuje się taktykę, ciągle tylko przesuwamy i ma być pełna koncentracja. To jest droga donikąd. Trzeba znaleźć balans. Może być efektywnie, ale też się podobać.
W końcu pani w Biedronce też można spróbować jakoś pracę umilić.
Porównanie do pani z Biedronki było może trochę zbyt jaskrawe. Ona z miłości do tej firmy czy do kasy tam nie siedzi, a piłkarz – oczywiście nie każdy – tę piłkę jednak od małego kocha. Nie można w nich zabić tego uczucia.
W Legionowie trafił pan na Tarasa Romanczuka, który u pana wypłynął. Powiedział pan później, że Polaków trzeba mobilizować, a Ukraińców stopować. Skąd ta różnica?
Może po prostu na takich Ukraińców trafiałem, bo to nie tylko Taras, ale też Jewhen Radionow. To proste – uważam, że dla nich Polska to trochę taka ziemia obiecana i za wszelką cenę chcą tu zostać. Często mają rodziny na utrzymaniu jak Taras. To już walka o życie. My z kolei jesteśmy w pewnej strefie komfortu, nam się żyje dobrze i bezpiecznie. Wielu piłkarzy z tego powodu zadowala się tym, co ma. Kopią sobie za dwa tysiące lub pięć i jest okej. Brakuje takiego parcia. U Ukraińców ono było. Taras to chłopak znikąd. Grał na hali, a na normalnym boisku w jakiejś okręgówce. Był bez szans, by ktoś go tam wypatrzył. Przyjechał do Legionowa i okazało się, że wyrósł z niego jeden z lepszych środkowych pomocników w lidze.
Od początku widział w nim pan taki potencjał?
Powiem szczerze, że nie. Absolutnie nie.
A mógłby pan powiedzieć, że widział i miałby pan na koncie odkrycie!
Ale bym skłamał. Pierwsze wrażenie Taras zrobił takie, że gdybyśmy nie byli tak biedną drużyną, to nawet byśmy go nie rozważali. Popatrzylibyśmy na lepszych piłkarzy, jednak mieliśmy budżet na środek tabeli trzeciej ligi, a graliśmy w drugiej. Natomiast on miał coś takiego, że robił błyskawiczny postęp. To strasznie inteligentny gość i szybko się uczył. To jego największy atut.
Jeszcze jeden cytat, tym razem nie z pana. Wypowiedź piłkarza: „Wstaję 7.10-7.15. Przygotowuję się do rozruchu. Biegam pół godziny. Trochę horrendalna pora, bo w Polsce o tej porze zazwyczaj śpię. Trudno się przestawić. Nie jest to zbyt przyjemne, ale taką mamy pracę. Po śniadaniu zaliczam obowiązkową drzemkę. Mniej więcej godzinną. Jestem tak wypruty po tym wczesnym wstawaniu, że nie za bardzo ogarniam, co się dzieje i muszę się położyć”.
To jakieś żarty czy na poważnie?
Śmiertelnie poważnie. To piłkarz z ekstraklasy na łamach Przeglądu Sportowego.
Nie pojmuję tego. Widzimy przecież kierunek, w którym idzie piłka. Jaka jest intensywność…
Wyobraźmy sobie, że to pana piłkarz.
Na pewno musielibyśmy porozmawiać na temat jego świadomości, bo nie dość, że w ogóle mówi takie rzeczy, to jeszcze robi to w obecności dziennikarzy. Oznacza to, że ma niewielkie pojęcie na temat wykonywanego przez siebie zawodu. Jednak skoro cały czas kręcimy się wokół tego tematu, to powiedzmy jasno, że dziś ta świadomość u piłkarzy jest dużo wyższa niż jeszcze niedawno i ciągle idzie do przodu. Szukajmy pozytywów, bo ci świadomi już przeciągnęli linę na swoją stronę i przeważają w szatniach.
Z drugiej strony w czołowym klubie mamy piłkarza narzekającego na to, że trzeba pracować w weekendy, gdy inni mają wolne.
Od czasu do czasu ktoś coś chlapnie i to idzie w eter. Tak jaskrawe przykłady zawsze będą wyciągane i punktowane. I jak najbardziej słusznie, bo to tylko przyśpiesza proces, o którym mówię.
A co pan sobie myśli, gdy słyszy, jak zawodnik mówi, że ktoś nie może go oceniać, bo nigdy nie grał w piłkę?
To jest to przerośnięte ego i wynikający z niego brak szacunku. Każdy grał w piłkę. Ona jest wszędzie podobna. To, że ktoś nie był w piłce zawodowej, szczególnie tej naszej, nie ma wielkiego znaczenia. Ale czasami z oddzieleniem tego problem mają też trenerzy. Nie będę rzucał nazwiskami, ale chodzi mi o osoby, które cały czas podkreślają, że one grały na Zachodzie, że zrobiły kariery. Ciągle opowiadają o swojej przeszłości, ale jakie to ma dziś znacznie? Powinni skupić się na teraźniejszym zajęciu, bo teraz nawet nie pracują w zawodzie.
Jakby co, to zawsze mogą liczyć na robotę w telewizji.
Na szczęście mamy też wielu trenerów, którzy odcinają się od przeszłości piłkarskiej i zajmują się pracą. Bo trzeba pamiętać, że ktoś, kto dzisiaj ma 45 lat, lata piłkarskiej świetności miał blisko dwie dekady temu. A piłka przez ten czas bardzo się zmieniła. Taktyka, sposób przygotowania drużyny pod kątem fizycznym, uświadamianie – wszystko. Na trenerów nie powinno się patrzeć w kategoriach „grał czy nie grał”. Powinno się patrzeć na to, czy się rozwija czy nie.
Ale czy trudniej o autorytet, gdy nie było się na zawodowym poziomie jak pan?
To nie ma żadnego znaczenia, bo zawodnicy szybko prześwietlają trenera. Rozpoznają, czy ma umiejętności, wiedzę, charyzmę, a do tego bywali już w wielu szatniach, więc mają kontakty i mogą w łatwy sposób zasięgnąć języka.
Ja też zasięgnąłem i od osoby, która od wielu lat śledzi polską piłkę na różnych poziomach, usłyszałem, że jest pan najciekawszym trenerem od czasów wchodzącego do ligi Roberta Podolińskiego. Powiedziałbym, że to taki komplement z przestrogą.
Znamy się i dla mnie to bardzo miłe porównanie. Robert jest trenerem uznanym i ekstraklasowym. To, że dziś w niej nie pracuje nie oznacza, że jest słaby. Myślę, że prędzej czy później wróci na ławkę i się odbije.
Ale widzi pan coś w tym porównaniu?
Dostrzegam pewne podobieństwa. Mieszkamy w jednym mieście i te nasze losy czasami się krzyżowały. Aktualnie przecinają się w oldbojach Legii, w których gramy. Na pewno łączy nas organizacja gry w systemie z trójką obrońców. Mało trenerów w Polsce tak prowadzi zespoły. On się tego nie bał w Dolcanie. Sam styl się różni, ale pewne podobieństwo taktyczne jest. Jednak wydaje mi się, że tu nie chodzi o taktykę, bo ona sama nie gra. Wspólnym mianownikiem jest taka innowacyjność, posiadanie swojego pomysłu na grę drużyny, który nie jest żadną kalką.
Skąd u pana ten pomysł na granie 3-4-3 i to w takim dość specyficznym wydaniu? Można powiedzieć, że to piłka nożna dla kibiców, bo bardzo atrakcyjna.
To narodziło się gdzieś w mojej głowie w czasach Barcelony Guardioli, gdy też grał trójką z tyłu. Później nie miałem pracy, bo skończył mi się kontrakt, a zdrzemnąłem się z papierami. Na chwilę wypadłem, a nie chciałem wyjeżdżać w Polskę. Wtedy Witek Miller, dyrektor Escoli, poprosił bym poprowadził przez chwilę ten najstarszy rocznik. Coś mi zaświtało i próbowałem tak grać z tymi chłopakami. Potem wziąłem Świt i tam już tłukliśmy tą trójką. Przychodząc do Rakowa, też od razu chciałem przestawić drużynę, ale to byłoby samobójstwo. Dlatego dopiero od nowego sezonu wdrożyłem tę swoją koncepcję. Ten system ewoluował razem ze mną. I dalej go rozwijam, bo ciągle pojawiają się nowe pomysły.
Polski piłkarz w ogóle jest przygotowany na grę w systemie z trójką obrońców? Chyba każdy z nas pamięta z juniorów tłuczenie 4-4-2, ewentualnie 4-2-3-1.
Na pewno trzeba włożyć w to masę pracy. I potrzebni są kumaci zawodnicy, którzy się w to angażują. A to jest możliwe tylko wtedy, gdy widzą efekty. Jeśli dzięki temu mają premie, rozwijają się i chodzą happy, bo nikt nas nie leje, tylko to my dominujemy, to przekonują się do tego. Trudno byłoby to zliczyć, ale żeby ten zespół przygotować do pracy w tym systemie we wszystkich fazach gry, musiało minąć mnóstwo godzin. Na odprawy, treningi, indywidualne rozmowy. To ogrom roboty mojej i całego sztabu, ale spokojnie da się to zrobić.
Tomasz Wróbel, który wiele w piłce widział, mówił mi, że łatwo nie jest.
Ci starsi zawodnicy szczególnie mogą mieć problemy, bo tak jak powiedziałem – to taka koncepcja własna. Nie wzorowałem się na nikim, to żaden plagiat, czyli nigdy wcześniej nie mogli tak grać. Jest tu duża odpowiedzialność taktyczna. Piłkarz musi myśleć i analizować, ale nie może być samowolki. Kiedyś ta swoboda była większa. Ciężko przestawić starszego zawodnika na tryb, w którym robi to wszystko bardziej instynktownie.
Nie boi się pan, że zaraz pana rozgryzą?
W drugiej lidze też mieli. Ciągle mówiło się, że nas rozkminią, rozgryzą i przeanalizują! Jednak na końcu i tak na boisko wychodzą ludzie. Poza tym, spotkanie w nami jest jedno w rundzie, więc nikt nie będzie się ustawiał pod nas przez miesiąc. Mają na to kilka dni, a z doświadczenia wiem, że nie jest łatwo cokolwiek wdrożyć w takim czasie. Pewne elementy można zespołowi zasygnalizować, coś zaszczepić w treningu, ale nie łudźmy się, że zawodnicy zostaną zaprogramowani na wszystkie fazy gry.
To zapytam o jeszcze inną obawę – nie boi się pan, że jak będzie pan taki hardy, to w końcu natrafi pan na opór? Robert Podoliński, o którym mówiliśmy, przeżył to z piłkarzami Cracovii.
Nie. W ogóle nie. Mam swój system wartości – pracowałem, pracuję i będę pracował zgodnie z nimi. Poza tym, ta opinia o mojej twardości jest chyba trochę przesadzona.
Mówi się, że nie jest pan najbardziej elastycznym trenerem na świecie. Ująłem to tak delikatnie, jak tylko się dało.
No i na pewno nie wzięło się to z sufitu, natomiast nie przeginajmy. Nie jestem autokratą, nie jestem też zamordystą. Nie terroryzuję tych ludzi i nie wszystko musi być tak, jak powiedziałem. Rozmawiacie z piłkarzami, więc łatwo uzyskać te opinie o mnie. Zapewniam, że nie będą one aż tak drastyczne. Na pewno ktoś powiedziałby, że trudno się ze mną współpracuje albo że były nieprzyjemnie momenty. Wynika to z tego, że lubię porządek i oczekuję, że wszyscy ludzie w klubie – od prezesa, przez zawodnika, po panią sprzątaczkę – będą zaangażowani i wypełnią swoje zadania na maksa. Jeśli ktoś kombinuje, jeśli pojawia się powszechna w piłce dwulicowość, to są problemy. Moją wadą i zaletą jest to, że jestem bezpośredni, więc ta droga do zapalnika jest bardzo krótka.
Jest pan cholerykiem?
Trochę łagodnieję. Jestem impulsywny i to się chyba nigdy nie zmieni, natomiast doświadczenie uczy większego spokoju. W tym zawodzie łatwo byłoby się wypalić, gdybyś cały czas był pod prądem. Styki mogłyby nie wytrzymać.
Najkrótsza droga do Tworek.
Dokładnie. Dlatego trzeba czasem wyluzować.
Już ustaliliśmy, że nie patyczkuje się pan z piłkarzami, ale chyba jeszcze bardziej z sędziami.
Tak, ale tutaj też trochę odpuściłem, bo widzę, że stare powiedzenie jest jak najbardziej aktualne: „z nimi się nie wygra”. Mają zwierzchników, niech ich rozliczają i mam nadzieję, że te kary będą. Ja zauważyłem, że jak podnoszę głos i wytykam błędy, to w kolejnych meczach jest jeszcze gorzej. Przedziwny zbieg okoliczności, prawda?
Jeszcze do niedawna łączył pan trenerkę z pracą nauczyciela. Brakuje panu szkoły?
Ha, trudne pytanie! Na pewno jakiś sentyment jest, ale skupiłem się na trenerce i zobaczymy, co z tego wyniknie.
Czuję, że jednak niezbyt tęskni pan za tymi klasówkami.
Nie rozmyślam o tym. Przede mną nowe wyzwania i na nich się koncentruję. Na pewno brakuję mi rodziny – to jest ta odczuwalna zmiana. Wcześniej byłem w domu, na miejscu, nie prowadziłem takiego trybu życia jak inni trenerzy, więc ta adaptacja jest u mnie trochę bardziej bolesna.
Uczył pan wychowania fizycznego i historii. Co pan wolał?
Nie robiło mi to różnicy, choć specyfika pracy jest różna. Nauczyciele WF-u to w zasadzie trochę inna branża niż reszta. Fajne było to, że lekcje miałem mieszane, więc zawsze był jakiś przerywnik. Tylko z przebieraniem się był problem, bo jednak nie wypadało wykładać historii w dresie!
Im bardziej staje się pan rozpoznawalny, tym więcej pojawia się głosów od pana byłych uczniów. Na przykład Jakub Radomski z Przeglądu Sportowego napisał, że był pan niebanalnym nauczycielem, bo na pierwszej lekcji zarządził pan grę w rugby i uczył, jak rzucać się na przeciwnika.
Wątpię, że ten cytat to w stu procentach prawda. Raz, że na pierwszych lekcjach zaczynasz od lekkiej atletyki, by trochę rozruszać ich po wakacjach. Dwa, że my to rugby praktykowaliśmy raczej w zimie na śniegu. Nie pamiętam tego, ale coś mogło być. Rugby nie jest popularne, ale jak nie masz sali gimnastycznej, to musisz wykazać się swego rodzaju kreatywnością. No a ja zacząłem pracować zaraz po studiach i fantazja młodego nauczyciela mogła dać o sobie znać! Dopiero z czasem człowiek gnuśnieje w tej szkole (śmiech).
Macie piłkę, grajcie?
Tak u nas nie było nigdy, co każdy może potwierdzić. My właśnie zaprzeczaliśmy temu podejściu, że WF to „mata i grajta”. Jeśli chodzi o pracę nauczycieli, szkoła była świetna. Jako zwykła publiczna placówka zajmowaliśmy pierwsze miejsce w powiecie wołomińskim, jeśli chodzi sport. Wyprzedzaliśmy takie o profilu sportowym, a tych szkół generalnie było sporo, bo to duży powiat. Co roku z nimi wygrywaliśmy. My przede wszystkim uczyliśmy te dzieci. Weźmy siatkówkę. To trudna gra. Jak dasz im piłkę, to mogą sobie co najwyżej porzucać, gdy nie nabyli podstawowych umiejętności.
Widzę, że rywalizacja kręci pana na każdym poziomie.
Życie takie jest, że na każdym polu o coś walczysz. Mówimy o sporcie, ale walczysz o kobietę, o pracę, o lepszy byt, o zdrowie. To trzeba mieć w genach, żeby zawsze dążyć do konfrontacji i próbować wygrać.
A skąd u pana się wzięła ta historia?
Z przypadku. Dość szybko skończyłem kopać. Była możliwość, by pograć na wyższym poziomie, ale zrejterowałem, nie miał kto mi doradzić. Spędziłem trochę czasu w ekstraklasowej Polonii. Trener Broniszewski zaproponował mi, żebym przyszedł jeszcze na dłuższe testy w okresie przygotowawczym, ale ja odpuściłem, bo miałem już pracę i tak dalej. Później przydarzyła mi się poważna kontuzja. Zerwałem przywodziciel, nie zdiagnozowali tego, czyli słabo. Zbiegło się to z egzaminami na AWF i nie mogłem w nich wziąć udział. A wojsko już się upominało, więc trzeba było coś wykombinować! Miałem kolegów, którzy poszli na historię i zrobiłem to samo. To było dla mnie zabezpieczenie, bo zawsze można się przebranżowić, ale wyższe wykształcenie trzeba mieć. Pracując w niższych ligach, ciągle tłumaczyłem to zawodnikom. Masz marzenia, ale jak to nie wypali, to co zrobisz? Wychowanie fizycznie zrobiłem już podyplomowo, rektor Sozański przyjął mnie na specjalizację z piłki nożnej. Trochę na okrętkę, ale w końcu trafiłem na ten AWF. Miły ukłon – ktoś docenił to, że coś w trenerce już wtedy zrobiłem.
Dużo głów ma pan do ścięcia po tej rundzie? Pytam, bo wydaje się, że u pana to pewien wyznacznik zadowolenia.
Zmiany na pewno będą. Uważam, że zawsze powinny być. Budowa drużyny to niekończący się proces. Jeśli uznamy, że już jest w porządku, wyniki będą coraz słabsze.
Nadawałby się pan do ligi baseballowej. Pewnie oglądał pan film „Moneyball”, w którym fajnie został pokazany wątek rozstań klubu ze sportowcami.
Ale wcale nie przychodzi mi to z łatwością. Jednak podjąłem się jakiegoś zadania, odpowiadam za wyniki i mam tworzyć zespół, który będzie je osiągał. Jeśli wiem, że ktoś nie daje rady, muszę go skreślić, nawet jeśli go lubię i mam do niego duży sentyment. Jeśli oszczędziłbym takiego zawodnika, sam wyszedłbym na lawiranta i osobę niekompetentną. Tak samo zrozumiem właściciela, gdy pewnego dnia powie, że musimy się rozstać. Choć mamy super kontakt i jest kapitalnym człowiekiem, jeśli nie będzie efektów pracy, podejdziemy do tego jak zawodowcy.
Pojawia się myśl, że nie trzeba będzie czekać na Raków w ekstraklasie do 2021 roku, jak zakłada koncepcja właściciela?
Pewnie, że tak. Trudno, żeby było inaczej, gdy jesteśmy na trzecim miejscu, a straty są niewielkie. To kwestia jednego meczu. Stać nas na to, żeby to odrobić. Przez całą rundę nie zdominowała nas żadna drużyna. Nawet jeśli nas ograła, to nie była od nas wyraźnie lepsza. „Przegrałeś, więc nie pieprz, że nie byłeś gorszy”? Nie, czasami tak się zdarza. W niektórych meczach ciężko to rozstrzygnąć. Po wygranych z nami trenerzy mówili, że mieli dużo szczęścia albo po prostu nas chwalili. To miłe, bo to nie jest standard. Więc tak – czujemy pewną moc. Od początku czuliśmy, bo nawet jak zdobyliśmy jeden punkt w pięciu meczach, to nie było spuszczania głowy i łamiących się głosów. Można sobie zobaczyć nasz mecz na przełamanie z Chrobrym. W pierwszym kwadransie my ich po prostu zgwałciliśmy. Siedemnasta drużyna w tabeli rewelację rozgrywek! Z drugiej strony – twardo stąpamy po ziemi, bo na razie brakuje nam jeszcze kilka punktów do utrzymania. A to był główny cel. Jak go zrealizujemy, to będziemy patrzeć na coś więcej.
W niedalekich Katowicach mówili kiedyś: „ekstraklasa albo śmierć”. W pana przypadku też tak jest?
Nie mam wielkiego ciśnienia i to nie jest kurtuazja. To co robię, sprawia mi satysfakcję. Zawsze powtarzam, że trenerem jesteś zarówno w b-klasie, jak i w ekstraklasie. Nie wziąłem się znikąd. Wspinam się po tej drabinie – szczebel po szczeblu od samiutkiego dołu. To wiele mnie nauczyło – od pokory, przez zarządzanie i walkę w urzędach, aż po tak prozaiczne sprawy jak ogarnianie boiska, ustawianie na nim zraszaczy. Przynajmniej dziś nikt mnie nie skręci, że czegoś nie można zrobić. Wiem, że można, bo sam to robiłem. I nie przerażają mnie warunki, którym daleko do miana cieplarnianych. Nie marudzę, tylko dążę do zmiany. To jest mój atut. Nie mam rozdmuchanego ego, ale po to pracuję, by znaleźć się w ekstraklasie. Najlepiej z Rakowem, bo to byłoby spełnienie. Ale jeśli w pewnym momencie okaże się, że to mój sufit i trafię na takich zawodników, których już ich niczego nie nauczę, to skupię się na pracy niżej. W pierwszej i drugiej lidze też jest wielu fajnych chłopaków. Nie miałbym z tym problemu.
Ale na pewno czuje pan to pozytywne zamieszanie wokół siebie. Słowa „Papszun” i „ekstraklasa” coraz częściej występują w jednym zdaniu.
Gdybym powiedział, że nie, to znów po prostu bym skłamał.
Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI
Fot. FotoPyK/400mm.pl