Jacek Gmoch to trener słuszny wiekiem. Szansę życia dostał na mundialu w Argentynie, gdzie jednak – w opinii wielu – wyzwane go przerosło. Potem jednak uczył Greków na czym polega dobry futbol, prowadził tu w zasadzie wszystkie najpoważniejsze kluby, z Panathinaikosem wszedł do półfinału Pucharu Europy, dał mistrzostwo Larisie.
Ale czynną karierę trenerską skończył w 2003. Dlatego w 2010 informacja, że przejmuje Panathinaikos, była jak grom z jasnego nieba. Najpierw człowiek sprawdzał, czy to nie pierwszy kwietnia, potem czy to nie plotka. Ale wszystko było prawdą, co z kolei daje do myślenia jak wielką reputację ma Gmoch w kraju Hellady.
Na gorąco pisaliśmy wtedy tak:
Jacek Gmoch trenerem Panathinaikosu Ateny, czyli są na świecie rzeczy, o których nie śniło się filozofom. Z całym szacunkiem dla sympatycznego pana Jacka, ale jak piszemy tę wiadomość, to trudno nam zachować powagę. Raczej ciśnie się na usta gmochowe: „hehe”.
Wprawdzie szkoleniowcem jest tymczasowym, ale na pewno znajdzie jakieś lekarstwo na kiepską grę klubu z Aten. Przypomina nam się, jak w szpitalu o życie walczył – nieskutecznie niestety – Kazimierz Górski. Kamery telewizyjne, dziesiątki dziennikarz, przyjaciele wchodzą i wychodzą. Nagle z budynku, od Górskiego, wychodzi Gmoch.
– Panie Jacku, jak wygląda sytuacja? – pyta zafrasowany dziennikarz.
– Bardzo dobrze. Napije się zupy i mu przejdzie!
Jak poszło? Doskonale – sto procent zwycięstw, najlepszy bilans w historii futbolu wyrównany. Gmoch poprowadził Panathinaikos z Iraklisem – po 20 minutach było 0:2, ale potem do roboty zabrali się Cisse i Luis Garcia. Skończyło się na 4:2.