Sen Irlandczyków o Mistrzostwach Świata w Rosji trwał dzisiaj niespełna trzydzieści minut. Zaczął się – jak to w snach – bajecznie, od gola w 6. minucie zdobytego po tradycyjnej zagrywce tej wyspiarskiej drużyny, czyli ladze na Dawidka. Pomylili się przy tym obrońcy Danii, sprytnie błąd bramkarza wykorzystał Duffy i sensacja stała się faktem. Skazywana na pożarcie Irlandia prowadziła w dwumeczu 1:0 i aż do 29. minuty trzymała Duńczyków w szachu.
A potem Pione Sisto i Christian Eriksen skończyli ten irlandzki festyn. Ustalmy – już w pierwszych trzydziestu minutach Duńczycy mieli swoje okazje. Były strzały, były próby dryblingów, były klepki – ogółem ta irytująca gra, dzięki której duńska drużyna kompletnie nas rozjechała w meczu grupowym tych eliminacji. Dopiero w 29. minucie jednak Dania przeszła z trybu: gramy swoją małą, efektowną piłkę na tryb: ośmieszmy ich.
Sygnał do robienia sobie z rywali jaj dał Pione Sisto. Bezczelny 22-latek po prostu, bezceremonialnie, absolutnie bez szacunku do dokonań starszego kolegi w zielonej koszulce założył mu tunel w jego własnym polu karnym, po czym jeszcze bezbłędnie dograł do Christensena. Ten co prawda uderzył w słupek, a piłka wpadła do bramki dopiero po odbiciu od Christiego, ale nikt nie ma wątpliwości, że przy tym golu mówić będzie się wyłącznie o Sisto. Asysta po takim upokorzeniu rywala liczy się za dwie, każdy na podwórku o tym doskonale wie, a trzeba zaznaczyć: to był dopiero początek duńskich popisów. Już wtedy szanse Irlandczyków wydawały się niewielkie – przez trzydzieści minut oddali jeden celny strzał i chyba tak naprawdę tylko raz zagrozili na poważnie bramce Schmeichela. Ale nie minęły trzy minuty, a ostatecznie pogrzebał ich Eriksen. Głupia strata Warda, błyskawiczna kontra prawym skrzydłem, świetne przerzucenie ciężaru na lewą stronę i wreszcie doskonały, mierzony strzał piłkarza Tottenhamu.
32 minuty gry, 2:1 dla Danii, Irlandczycy do awansu potrzebują dwóch goli. Można byłoby kończyć, ale wtedy nie obejrzelibyśmy dalszej części Eriksen-show. Piłkarz Spurs grał bowiem dzisiaj na kompletnie innym poziomie, niedoścignionym nie tylko przez Irlandczyków, ale też kumpli z drużyny. Czasami na ten szczebelek wciskał się jeszcze wszędobylski, doskonały technicznie Sisto, raz po raz nękający Irlandczyków dryblingami, wyróżnić można jeszcze Delaneya, doskonale wyłączającego cały środek przeciwników. Ale tak naprawdę Duńczycy zrobili dzisiaj to, co doskonale znamy z meczów reprezentacji Polski. Oddali wszystko w ręce maestro i starali się mu przesadnie nie przeszkadzać. Eriksen dawał zaś specjalność zakładu – mierzone, dokładne i mocne uderzenia z okolic szesnastego metra, napędzające akcję rozrzuty, przytomne podkręcanie i wyciszanie tempa, zarządzanie nie tylko piłką, ale też kolegami – momentami mieliśmy wrażenie, że Eriksen trzyma w rękach pada, sterując ręcznie ruchami swoich kumpli.
Każde podanie, każda piłka grana do boków czy napastników były przemyślane. Nie przez przypadek Eriksen zbliżył się do 93% skuteczności podań, nie przez przypadek ponad trzydzieści zanotował wyłącznie w “final third”, czyli mniej więcej na terenie do 35 metra od bramki Randolpha. Nade wszystko zaś – sam był diabelnie skuteczny. Uderzenie po podaniu Sisto na 3:1? Bajka. A to huknięcie pod ladę po wykorzystaniu błędu Warda? Rany, na miejscu kibiców za bramką solidnie byśmy się przestraszyli, że trafi w nas razem z zerwaną siatką i kawałkiem oderwanej przy tym uderzeniu poprzeczki. Na koniec jeszcze dobił Irlandczyków król Bendtner, pewnie wykorzystując rzut karny.
Od 0:1 do 5:1. Wszystko ze swadą, z fantazją, no i z tymi genialnymi zagrywkami Eriksena. Jakie to szczęście, że pierwszy mecz z Duńczykami graliśmy, gdy jeszcze byli pod formą. Dzisiaj to naprawdę szalenie solidny team, który zrobił na nas bezsprzecznie największe wrażenie z całej barażowej ósemki. Mamy nadzieję, że spotkamy ich w Rosji najwcześniej w półfinale.
Fot.FotoPyK